Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2012, 07:23   #248
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację






Okolice Isengardu, lipiec 251 roku



Derenhelm zwany Loganem, a dokładniej sam się tak zwący od czasu utraty pamięci, nie zapominał nigdy, że jest Rohirimem. Jego krótkie włosy były wprawdzie tego zaprzeczeniem, lecz nie była to jedyna raczej nietypowa anomalia. Jak niewielu jego rodaków, tak i on nie należał do tej grupy Eorlingów, którzy największe na świecie szczęście leżało na końskim grzebiecie. Ot, umiał jeździć, lecz całkiem przeciętnie, a na potrzeby wiecznie wyspanego mężczyzny, po prostu zadowalająco. Co innego jednak podróżować w siodle, a co innego galopować w czasie burzy w pościgu tropem innych, więc miał zasadne podstawy do obawy i zawierzenia siebie w ręce przeznaczenia. Koń zabitego napastnika, który nie spłoszył się pod ręką Derenhelma, był czarny i jak się okazało po chwili skory do galopu.


Mężczyzna wypatrywał przed siebie a wiatr i deszcz chłostał go po twarzy w szaleńczym pędzie wypoczętego rumaka. Błyski, którym po kilku chwilach towarzyszyły gromkie grzmoty, były ich sprzymierzeńcami. Dzięki temu miał pewność, że czarne postacie, których płaszcze rozwiane na wietrze łopotały w oddali, byli widoczni jeśli nie jak na dłoni, to przynajmniej dostrzegalni w ogóle. To była dosyć ciemna noc, a ciężkie chmury burzowe wiszące nad ziemią rzadko odsłaniały skąpy rogal księżyca, nie wspominając o nieobecnych gwiazdach.

Dwie postacie majaczyły w oddali z świetle drgających błyskawic w każdej kolejnej odsłonie nieco bliżej. Gonił ich w dolinie u podnóża góry porośniętej lasem, którego skraju trzymali się uciekinierzy. Jazda trwałą dobrych kilkanaście minut, kiedy Rohirim zdecydował się przejść do cwału. Przed nim była ostatnia prosta przed zakrętem, gdyż wąwóz zakręcał potem na prawo w tym samym miejscu, gdzie kończyła się łąka a druga góra wyrastała z tamtego miejsca zmieniając ukształtowanie terenu. Skąd on wiedział, że czekać go tam będzie za zakrętem wzniesienie, a potem łagodny zjazd zakończony lasem? Widocznie musiał znać te tereny o wiele bardziej niż mu się to wydawało. Poza tym nigdy nie miał problemów z orientacją w terenie i łatwiej był mu się zgubić w swoich myślach jak w podróży gdziekolwiek. Kary przyspieszył z kopyta przechodząc w morderczy cwał. Z kolejnym uderzeniem pioruna zobaczył najbliższego jeźdźca już całkiem niedaleko. Wchodził w zakręt. Potem, gdy i on go pokonał na tle jaśniejszego od czarnej ziemi nieba zobaczył kontury wjeżdżającego na wzniesienie najpierw pierwszego, a potem tego drugiego konnego. Derenhelm wiedział, że jego wierzchowiec zbyt długo w tym tempie nie wytrzyma cwału, więc zredukował prędkość wdrapując się na wzgórze. Oni byli przed nim blisko. Wiedział, że gdyby nie ulewa, to pewnie dosłyszałby wyraźnie tętent ich kopyt. Po pokonaniu porośniętej trawą krawędzi potem było już z górki.
Wkrótce widział już plecy jeźdźca oraz koński zad z rozwianym ogonem. Spod kopyt galopującego przed nim konia wylatywały w powietrze grudy błota i mokrej trawy. Rohirim zacisnął wargi. Jeździec na czele ich trójki wraz z koniem poszybował do góry po wylądowaniu wzniecając na boki ściany wody. Strumień. Drugi rumak zaskoczył swojego jeźdźca. Zamiast skakać zwolnił w kilku skokach rzucając zadem na boki i zatrzymał się. Dosiadająca go czarna postać wylądowała w rozlanym ulewą strumieniu po dość krótkim locie. Nie wstawała leżąc częściowo w wodzie z twarzą przyklejoną policzkiem do sporego kamienia na brzegu potoku. Jeżeli nie trup na miejscu to zapewne nigdzie się nie wybierał w najbliższym czasie, zwłaszcza, że jego koń pobiegł w ślad za Loganem.

Teren robił się coraz bardziej rozmokły, wiedział co to znaczyło. W lesie do którego kierował się jeździec przed nim, były moczary. Kiedy czarna postać znikła pomiędzy drzewami, Ogan z rozpędu wjechał za nią. Widoczność była niemal zerowa w czarnym lesie i teraz musiał zdać się na instynkt i wzrok konia. Nie wiedział kiedy puścił wodze i pozwolił rumakowi wybierać drogę, aby nie roztrzaskać się na drzewach. Gałęzie smagałaby go po głowie i twarzy i szybko musiał przylgnąć ciałem do rozwianej grzywy czworonoga. Kiedy pod kopytami zaczęła pluskać woda musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy dalej zamierza jechać tropem uciekiniera, który był gdzieś tam przed nim.










Dunland, lipiec 251 roku



Ogniska obozu Cardana płonęły poza zasięgiem łuczniczym grodu. Obrońcy trwali przyczajeni na posterunkach drewnianego muru wzniesionego na nagiej i równie wysokiej co palisada skale. Z dołu widać było tylko kilkunastu stojących lub przechadzających się pojedynczo lub dwójkami na warcie. Czyż prowokując tego, który stanął pod ich bramą z olbrzymią siłą kilku klanów, nie mieli podstaw spodziewać się ataku? Nie musieli być geniuszami taktyki wojennej, aby spodziewać się, że Cadarn zaatakuje, najpewniej w nocy. Może nie wiedzieli, że będzie to już pierwsza, lecz na branie ich głodem nie liczyli biorąc pod uwagę krótki temperament barbarzyńcy. Tego co wsławił się w Dunlandzie ojcobójstwem i zdradą. Teraz w sojuszu z Gondorem zamierzał zająć ich wioskę i tylko ich szczęściem nie stało się to kilka dni wcześniej jako roszada, gdy gród był obsadzony okupantami z Isengardu.


Wkrótce podniósł się alarm a znad palisady wyleciały lobem czarne kształty. Z trzaskiem łamanego drewna rozbiły się a niektóre potoczyły po skałach. W ślad za nimi podążyły płonące strzały. Teraz, zbliżający się pod bramę pod osłoną nocy olbrzymi taran, niesiony przez kilkunastu górali, był widoczny jak w dzień. Grad strzał posypał się na dół z głuchym stukiem wbijając się w drewno osłaniających taranowy oddział tarczowników. Jeden dostał w nogę i osunął się na kolano opuszczając nieco tarczę. W lukę wdarł się jak na zawołanie następny pocisk tym razem zabijając na miejscu niosącego taran woja. Ranny Dunlandczyk klnąc siermiężnie złamał drzewiec sterczący z uda i poprawiwszy tarczę utykając szedł dalej w kolumnie. Podłużny oddział, niczym przewrócona do góry dnem łódź, kiedy znalazł się pod bramą, zostawił w swoim śladzie nieruchomo, przebitego strzałą, rudego brodacza. Grupie odpowiedzialnej za wyważeniu bramy towarzyszyło wielu piechurów. Kryjąc się za drewnianymi osłonami podchodzili pod palisadę. Około dwustu górali atakowało gród.

Przy brami i na murze kotłowało się od biegających i wrzeszczących obrońców. Posypały się kamienie, a dokładnie sporych rozmiarów odłamki skalne, których w okolicy nie brakowało. Na ile załoga zdążyła się przygotować do obrony ich grodu Cadarn nie wiedział, ale był do przewidzenia, że ich kolumna musiała być obserwowana co najmniej od kilku godzin po przekroczeniu brodu Issen.

Taran uderzył zaledwie kilka razy w solidne wrota nie czyniąc im zbytniej krzywdy, kiedy linia ataku załamała się i porzucony wielki pniak z głuchym hukiem uderzył o skały. Gnieceni pod ciężarem głazów i drewnianych belek, którzy posyłali im obrońcy, wojowie Cardana zaczęli cofać sie w akompaniamencie wściekłego ryku triumfu górali na murach. Straty po stronie kryjacych się na palisadzie obrońców były znacznie mniejsze, gdyż tylko łucznicy z dołu mogli im wyrządzić krzywdę. Okrzyk zuchwałego i wyzywającego zwycięstwa nie zdążył przebrzmieć, gdy zgiełk i wrzawa podniosła się na wschodnim murze, gdzie pod strony zagajnika niewysokich drzew na gród spadły drabiny zapierajac się o mur. Obrońcy spod bramy w ponad połowie swych sił pędem ruszyło wspomóc prawą flankę. Krzyki spadających mężczyzn ginęły z trzaskiem pękającej, prowizorycznej drabiny, które została odsunięta od palisady. W przypadku pół tuzina pozostałych, nie poszczęściło się obrońcom i nim kolejna obczepiona szczelnie wojownikami runęła w dół, na murach rozgorzała walka wręcz z tymi.
Ludzie Cardana przedzierali się zeskakując z palisady na pokład muru. Walka bratobójcza była okrutna, brutalna i paskudna. Krew bryzgała ciała, ręce i twarze walczących. Na dziedziniec grodu spadało coraz więcej ludzi. Zabitych, rannych, zwartych w żelaznym uścisku. Lądując na ubitej ziemi z dwudziestu stóp rzadko który wstawał, a jeśli był to napastnik szybko ginął ścinany pod ciosami mieszkańców. Kobiet, starców i podrostków. Na murze wciąż w przeważającej sile byli obrońcy i zdawało się, że poradzą sobie z tym atakiem, kiedy przy wsparciu kolejnego oddziału grupa tych co wycofała się spod bramy wróciła do przerwanego szturmu. Wielu górali nigdy już nie wstało, kiedy schylali się po leżący u wrót grodu taran owinięty mokrymi skórami. Wkrótce jednak głuche, miarowe uderzenia mozolnie podjęły przerwaną pracę i pierwsze drzazgi i szczapy zaczęły odpryskiwać w drgającej pod naporem drewnianej bramie.

Przeraźliwy krzyk kobiet, który urywał się nim zdążył przebrzmieć odwrócił uwagę uwijających się na murach obrońców. Została ich ponad połowa z setki, a do tej pory usłali okolicę trupami niemal dwa razy większej ilości napastników, kiedy na dziedzińcu rozpętało się piekło. Wojowie Cardana w niezbyt licznej sile, lecz w zwartej grupie torowali sobie od zachodu drogę do bramy wycinając nielicznych wojów z prawdziwego zdarzenia, którzy spieszyli ku nim z murów. Atakujący, którzy wdarli się od zachodu, w większości walczyli, a raczej gromili ojców i żony obrońców oraz dzieci, co były na tyle duże by im matki pozwoliły wziąć do rąk widły i motyki, tudzież siekiery. Na dole ku wściekłości uwijających się w zwarciu na murach dokonywała się rzeź. Wrota trzeszczały coraz bardziej, łamiąc się pod uderzeniami pniaka, a na głowy i barki oddziału taranującego gród nie spadały już żadne pociski. Obrońcy w naprędce schodzili na dół chcąc powstrzymać wroga, który bez pardonu kosił ich bliskich co zapierali belkę rygla wysokich drzwi.










Harad, lipiec 251 roku



Andaras zdziwił się, kiedy tuż przed planowanym atakiem, do obozu przybył zapowiedziany w ostatniej chwili mały oddział jeźdźców z południa.

Po stanie w jakim były strudzone wiechowce oraz brudne twarze konnych, widać było, że przybywali na złamanie karku z długiej podróży. Przyjął tego, który zarządzał natychmiastowej audiencji w swoim namiocie.

- Królu. – zaczął olbrzym o wytatuowanej twarzy o czarnym jak heban kolorze skóry. Odziany był w pięknie zdobioną zbroję lamelkową na wzór Khandu. – Jam jest Kashir, brat Trolharty. – powiedział z twardym akcentem południowca po zwyczajowym rytuale powitania. – Nasz ojciec umiera na łożu choroby. Wiem, że masz w opiece. – stwierdził z naciskiem na ostatnie słowo. – moją siostrę. Znany jest nam los Muthanna i Sulfyana. – powiedział bez mrugnięcia czarnych jak noc oczu wpatrując się w półelfa z wyrazem twarzy z którego niewiele można było wyczytać. – Morgoth jest wielki! Plemiona Dalekiego Haradu przyłączą się do twego baneru jak jedna siła. – mówił poważnie lecz bez entuzjazmu, jakby wypowiadał spełnienie jakiegoś żądania ogłaszając kapitulację. Jednak jak się okazało nie bezwarunkową. – Moc twa i żarliwość twej wiary nie jest nam obca, lecz gniew Południa dorówna dla bólu mego jeśli siostrze mej głos z głowy spadnie w jej nowym domu. – rzekł powoli wypowiadając słowa. A po chwili dodał. – Mój królu? – kłaniając się nisko.

Andaras starał się przybrać kamienną twarz nie pokazując emocji, kiedy Kashir wziął do ust potężny, róg z wydrążonego kła Olifanta. Wydął masywną pierś i zaczerpnąwszy powietrza zadął przeciągły sygnał.

- Taka jest wola ojca mego i moja. – i podał mu surowy instrument pozbawiony jakichkolwiek ozdób, poza złotym, przydrążonym do niego łańcuchem.

Symbol władzy.
Głos Południa.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline