Kasimir spojrzał na rozściełane wkoło zwłoki. Dzięki bogom żadne nie należały do kogoś z ich grupy, jednak dalej mogło być tylko gorzej. Strzepnął krew z miecza. W końcu wytarcie go w szmaty mutantów przyniosłoby efekt raczej odwrotny do zamierzonego. Czuł delikatne kłucie w ramieniu i wiedział, że trzeba było coś z tym zrobić. To było tylko draśnięcie, ale nawet w najmniejsze zranienie mogła wdać się paskudna infekcja, szczególnie przy walce z plugawymi chaosytami. Żeby tego było mało, Khaldin miał do niego pretensje, bogowie raczyli wiedzieć o co i czemu musiał przy tym krzyczeć. Z drugiej strony musiał przyznać, że Anzelm miał wyjątkowy talent zjednywania sobie przeróżnych osób, gdy wyjeżdżali z Altdorfu, krasnolud nie wydawał się za nim przepadać, teraz grzecznie dziękował mu za podanie piwa. Jak niewiele trzeba było aby udobruchać khazada. Kasimir nie miał zamiaru wściekać się i licytować z krasnoludem na głośne wrzaski. Nie tego go uczono.
- Nie - odpowiedział spokojnie, chociaż wiedział, że pytanie krasnoluda było raczej z rodzaju retorycznych.
- Jednak dziękuję za pomoc, Khaldinie. Bez Ciebie mógłbym odnieść poważniejsze rany - dodał po chwili, szczerym głosem, bez ironii czy złośliwości.
Następnie skłonił mu głowę i oddalił się w stronę kapłanki z nadzieją, że po Sigismundzie oraz Saraid, dla niego również znajdzie chwilę. |