Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2012, 02:07   #413
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Ostermak. Rynek.

Dwie sekundy. Tyle czasami dzieli życie od śmierci. Tyle zabrakło Gislanowi. Związany walką z dwójką przecinków, potrzebował czasu, aby ich unieszkodliwić. Klara go nie miała. Władający włócznią barbarzyńca, pomagając sobie butem, zdjął z drzewca kolejne zwłoki i zaatakował dziewczynę. Młoda szlachcianka, dopiero ledwo co uniknęła stratowania a znów musiała walczyć o życie. Próbowała się bronić, ale w walce była ledwo wyszkoloną amatorką a naprzeciw niej stanął doświadczony w swym fachu wojownik. Nie pomógł załadowany na jeden strzał pistolet. Gislan powalił już swego drugiego przeciwnika i zaczął biec w jej kierunku, kiedy włócznia zagłębiała się w ciele dziewczyny wychodząc z drugiej strony. Ostrze przebiło serce. To była szybka śmierć.

Rozjuszony krasnolud zaatakował z furią, godną słynnego klanu Zabójców Trolli. Włócznik, który do tej pory mordował z dziecinną łatwością praktycznie bezbronnych ludzi, teraz stanął na przeciw szalejącej śmierci. Nawet przewaga zasięgu i szybkości jego broni na niewiele się zdała. Brodacz masakrował go kolejnymi cisami topora, odrąbując mu najpierw rękę dzierżącą broń aby zaraz potem pozbawić go głowy. Czerp barbarzyńcy przeleciał nad polem walki, ciągnąc za sobą szkarłatną smugę.
Gislan przykląkł przy Klarze, ale dziewczyna była martwa, jeszcze zanim po raz pierwszy ściął się z włócznikiem. Zamknął jej tylko oczy, wstał i z rykiem ruszył po kolejne trupy.

Tym czasem po drugiej stronie placu bitwa trwał w najlepsze. Dirk i młody von Antara, widząc atakujących mutantów, sami też ruszyli do walki.

Porywacz zwłok strzelił z pistoletu do dzikusa, gwałcącego jakąś mieszkankę miasta. Pocisk utkwił w czułym miejscu barbarzyńcy, który do razu porzucił swoją ofiarę. Dojrzał jednak przyczynę swego cierpienia i ruszył ku chłopakowi z toporem w garści. Uszedł dwa kroki. Zdawało się, że Wins tylko koło niego przeszedł. Dirk nawet nie zauważył kiedy i czym to zrobił, ale w jednej chwili dzikus żył i pędził do ataku, w drugiej próbował zatamować fontannę krwi buchającą mu z rozpłatanego gardła.

Na dalsze podziwianie kunsztu mutanta nie było czasu, kolejni barbarzyńcy atakowali. Dirk zwarł się ze zwalistym osobnikiem, uzbrojonym w wielki topór, podczas gdy dwóch kolejnych zaatakowało Siegfreda. Czarodziej miał sucho ustach a ręce mu drżały, kiedy wypowiadał kolejne magiczne formuły. Wszechobecny odór krwi i spalenizny uderzał mu w nozdrza a dwaj dzicy byli coraz bliżej. W końcu mu się udało i magiczny pocisk wyleciał z jego palców, wprost ku jednemu z nich. Wojownik dostał w głowę a magia wypaliła mu w niej wielką dziurę. Padł na miejscu. Jego tworzysz zatrzymał się nad zwłokami i zawył dziko spoglądając na von Antarę z kilku metrów. Czarodziej już splatał kolejne zaklęcie i pokrzepiony pierwszym sukcesem był pewny, że zdąży je skończyć, zanim dobiegnie do niego drugi barbarzyńca!

Tyle, że ten nie miał takiego zamiaru. Potężny wojownik chwycił topór oburącz i cisnął nim w powietrze. Ciężka broń zakręciła w locie młyńca i uderzyła Siegfreda w pierś, zagłębiając się głęboko w klatkę, miażdżąc żebra, masakrując serce i płuca. Siła ciosu dosłownie zmiotła magika z placu. Zanim umarł, zobaczył jeszcze, jak w następnej chwili Olaf przebił jego zabójcę mieczem.


Podczas gdy Bóg Krwi radował się widząc rzeź na głównym placu, w miejscu, z którego niedawno odszedł Gislan, dochodziły ciche pojękiwania. Burmistrz, Leopold Lipkę, przyciśnięty belką oddychał z trudem. Miał co najmniej połamane żebra, ale żył! Ten sam krasnolud, który wcześniej go pobił i którego sam wsadził do lochu, uratował mu życie. Ze swojej pozycji miał doskonały widok na bitwę, rzeź mieszkańców i pożar trawiący coraz większą część miasta. I mógł tylko patrzeć.
Po chwili poczuł przy sobie czyjąś obecności. Ukryta pod płaszczem z kapturem postać, przykucnęła obok niego.
- To Ty?! -
- Tak, to Ja. -
- Ale przecież Ty nie... -
Faliste ostrze sprawnym ruchem przecięło tchawice unieruchomionego człowieka. Zabójca przyglądał się jeszcze przez chwile agonii swej ofiary, po czym rzucił szybkim spojrzeniem w stronę walki i znikł między w większości już płonącymi budynkami.


Bitwa trwała nadal. Dirk przedarł się jakoś do szalejącego Gislana, starając się mu przekazać wieść o ich nowych sprzymierzeńcach, ale pogrążony w bitewnym szale brodacz ledwo go słyszał. Porywacz zwłok poruszał się z trudem, po tym jak poprzedni przeciwnik zranił go w nogę. Dirk zrewanżował mu się sztychem pod gardło. Sam Gislan mimo, że położył kolejnego trupa, też dostał toporem. Pancerz uratował mu życie, bo zamiast przetrąconego kręgosłupa, miał „tylko” złamane kilka żeber i sądząc po smaku krwi w ustach, przebite płuco.

Barbarzyńcy byli groźnymi przeciwnikami w pojedynkach, ale wyraźnie brakowało im dyscypliny. Dopiero kiedy obrońcy uśmiercili kilku z nich, reszta porzuciła bezbronne ofiary, atakując prawdziwe zagrożenie. Nawet wtedy jednak robili to bez ładu i składu. Wins i jego ludzie tym czasem, musieli mieć doświadczenie we wspólnej walce, bo szybko stworzyli szyk, osłaniając się wzajemnie i uzupełniając swoimi nietypowymi umiejętnościami. Wspólnie z pozostałymi przy życiu najemnikami von Antary stopniowo zdobywali przewagę aż w końcu dzikusów zostało tylko kilku. Trzeba było im przyznać, że walczyli do końca, ale wynik tego starcia był przesądzony.

Od chwili wybuchu minęło może piętnaście minut. Walka była skończona a rynek zasłany ciałami. Na nogach ostał się Gislan, podtrzymywany przez niego Dirk, Wins, Olaf i jeszcze dwóch mutantów. Reszta zginęła w walce.

- Brama! -

Zakomenderował Wins, kiedy wszyscy złapali kilka oddechów a z kierunku bramy dobiegła kolejna salwa z broni palnej i ruszył ze swoimi ludźmi w tamtą stronę. Krasnolud z Dirkiem, też nie mieli dużego wyboru, pobiegli za nimi.

Ostermak. Barykada za bramą.

Krzyki, groźby i w końcu przemoc poskutkowały i wspólnymi siłami udało się powstrzymać atak paniki obrońców barykady. Chwilowo. Wciąż niepewni mieszkańcy ustawili się za barykadą, nerwowo spoglądając na Gottriego, którego wszyscy wskazywali jako obecnego dowódcę. Chciał czy nie, krasnolud musiał przejąć nadzór na tą bandą. Ci nieliczni, którzy posiadali jakąś broń strzelecką, przygotowali się do strzału zaś Albert do spółki z Felixem wylewali z kadzi smolę na drogę prowadzącą ku bramie. Trzech chłopów zorganizowało sobie podobne do Albertowych wybuchowe niespodzianki. W samą porę, bo barbarzyńcy z wrzaskiem ruszali do walki.

Moperiol i Leo, którzy pozostali na swoich pozycjach, posyłali w kierunku atakujących jedną strzałę za drugą. W rzeczy samej dla obydwu łuczników była to nowości. Tłum wielkich wojowników nie nastręczał praktycznie żadnych problemów z celowaniem, chodziło tylko o to, aby jak najszybciej wypuszczać strzały. Zanim barbarzyńcy dopadli i przekroczyli powaloną bramę, łucznicy położyli trupem co najmniej kilku, ale trzeba też było przyznać dzikusom, że nie łatwo było ich powalić i często jedna a nawet dwie strzały to za mało.

Sami strzelcy też szybko znaleźli się w kłopotach. Arkebuzerzy po przeładowaniu swojej broni to właśnie ich wzięli na celownik. To samo uczynili uzbrojeni w lekkie kusze jeźdźcy von Kytke. Powietrze wokół Haizna i elfa zaroiło się od kul i bełtów. Pociski wbijały się w drewno i krzesały iskry, odbijając się od kamienia. Elf miał szczęście. Kula przeleciała tuż koło jego głowy, rozcinając mu tylko skórę na skroni i skracając jedno ze szpiczastych uszu. Na moment jednak został ogłuszony i musiał opatrzyć czymś głowę, aby krew nie zalewana mu oczu. Haiz dostał w ramię. Kula z arkebuza przeszła przez pancerz i ciało, przebijając strzelca na wylot. Na szczęście nie uszkodziła, żadnego ważnego organu ani tętnicy, jednak szybkość strzałów myśliwego drastycznie spadła, bo każde naciągnięcie łuku sprawiało mu dużo bólu. Broń palna okazała się zabójczo skuteczna, ale nie tylko atakujący mieli ją do dyspozycji...

Felix wskoczył na barykadę i wyciągnął obydwa pistolety. Z tej wysokości mógł celować nad głowami barbarzyńców. Łowcy nagród wyraźnie brakowało doświadczenia w posługiwaniu się tego typu bronią, ale wycelował najdokładniej jak mógł. Oczami wyobraźni widział jak pocisk rozrywał głowę von Kytke, jak rycerz chwieje się w siodle, aby w końcu runąć z konia a na ten widok atak załamuje się.

Wystrzelił tuż po salwie piechoty. Pocisk przeciął powietrze tuż obok von Kyte i roztrzaskał głowę, stojącego za nim giermka, trzymającego sztandar. Zakuty w stal szlachcic, począł coś krzyczeć, wskazując na Felixa stojącego na barykadzie, ale jego ludzie właśnie przeładowywali i nie mogli wziąć łowcy nagród za celownik. Mógł za to sam von Kytke. Rycerz wyszarpał za passa pistolet, wycelował i strzelił. Pęd powietrza „przeczesał” Felixowi włosy, ale szlachcic chybił a sam Alane wycelował z drugiego pistoletu i strzelił.
Von Kytke krzyknął, chwytając się za bark. Koń pod rycerzem stanął dęba, omal go nie zrzucając a sam jeździec zachwiał się wyraźnie i... wyprostował się w siodle, tłumiąc już cisnący się na usta Felixa okrzyk triumfu. Trafił bez wątpienia, ale nie zabił swego przeciwnika. Koło niego za to dało się słyszeć inny okrzyk.

- Felix! -

Łowca spojrzał na krzyczącego kozaka a potem znów w stronę atakujących. Ostatnie co zobaczył, to lecący w powietrzu toporek. Ostrze rąbnęło go w głowę zrzucać z barykady, prosto pod nogi obrońców.

- OGNIA! -

Gottri wydał komendę, gdy uznał, że napastnicy są pewnym celem, nawet dla bardzo kiepskiego strzelca. Jęknęły cięciwy łuków i kusz a pierwsi pędzący wojownicy padali i ślizgali się na wylanej na drogę smole. Nie wszyscy jednak i spora część atakowała nadal.

- Podpalać! -

Wrzasnął Albert ciskając podpaloną butle z naftą. W jednej sekundzie teren przed barykadą stanął w ogniu. Szarżujący barbarzyńcy zamienili się w żywe pochodnie. Rzucali broń i biegli dokoła młócąc rękoma w powietrzu. Od jednych zapalali się drudzy a od nich następni. Powietrze przeszedł zapach palonego, ludzkiego mięsa. Zamiar Alberta udał się znakomicie i pochłoną życie co najmniej kilkunastu napastników. Co więcej, ci z nich, którzy jeszcze nie przekroczyli bramy zatrzymali się, bojąc się wkroczyć w ogień. Mimo tego, przez to wszystko przedarła się grupa dzikusów, która teraz spadła na obrońców.

Na barykadzie rozgorzała walka. Dzicy wojownicy byli groźnymi przecinkami. Mierzwa i Gottri jakoś dotrzymywali im kroku, ale Albert miał już spore kłopoty ze zrobieniem czegokolwiek. Gdyby nie tarcza, którą desperacko osłaniał się od ciosów, już dawno straciłby głowę. Mieszkańcy miasta też nie byli dla dzikich równorzędnym przeciwnikiem. Ledwo uzbrojeni, pozbawieni pancerza, wyszkolenia i doświadczenia w walce, o bitwach nie wspominając, ustępowali im pod każdym względem. Nieliczni ocalali strażnicy starali się ich utrzymać w kupie, ale tylko dzięki osłonie barykady, w ogóle stanowili dla przeciwnika zagrożenie. Gdyby walka rozgrywała się na otwartym terenie, barbarzyńcy rozgnietli by ich na miazgę.

Tu jednak było inaczej. Do palisady dotarła tyko niewielka cześć tych, którzy przekroczyli bramę i teraz to obrońcy mieli przewagę liczebną. Mierzwa położył jednego trupem, kolejnego zabił Gottri a strzelający w plecy dzikusów Leo i Moperiol dołożyli kilku następnych. Albert oderwał się do walczących i zdołał wyczarować kilka magicznych pocisków, rażąc nimi dzikusów. Sami mieszkańcy, niesieni tym wszystkim, też stawali dzielnie i choć za każdego napastnika, musieli oddać dwóch albo trzech obrońców to walczyli mężnie. Pięciu, czterech, trzech. Liczba wciąż walczących barbarzyńców topniała w oczach. Ostatniemu Gottri wbił topór w głowę, z trzaskiem rozłupując mu czaszkę na dwoje.

Choć zostało ich niewiele ponad połowa, to po obrońcach poniósł się okrzyk tryumfu. Choć barykada zasłana była ciałami zarówno atakujących jak i obrońców, to mieszkańcy krzyczeli i głośno dawali wyraz radości, rzucając obelżywe wyzwiska w stronę von Kytkego i jego ludzi.

Nie wszyscy się jednak cieszyli. Gottri i Mierzwa zaganiali ludzi, aby podnieśli broń poległych a Albert zastanawiał się jak podtrzymać gasnący powoli płomień. Zagonił o tego kilku ludzi, którzy wrzucali w płomienie co się tylko było pod ręką i paliło się dobrze. Tymczasem na wieżach, Leo i Moperiol obserwowali jak von Kytke zbiera zbiegłych spod bramy barbarzyńców i zwołuje tych, którzy byli wciąż zajęci szabrowaniem resztek obozu uchodźców. Nieudany atak kosztował życie niemal połowy dzikich wojowników, ale wciąż było ich dość, aby zgnieść równie mocno przerzedzone szeregi obrońców.

- Uwaga! -

Okrzyk Hainza niewiele zmienił. Salwa z arkebuzów zmiotła kolejnych ludzi, którzy próbowali podtrzymać ogień lub zbierali broń poległych. Zaraz potem von Kytke wydał rozkaz i chmara na nowo zebranych dzikusów znów runęła do ataku. Konni strzelcy wstrzelali się już w pozycje elfa i Haiza, utrudniając im ostrzał atakujących a arkebuzerzy wkrótce mieli do nich dołączyć. Sam von Kytke ruszył ze swoim ludźmi za barbarzyńcami, aby tym razem osobiście dopilnować swych niezdyscyplinowanych najemników. Za nim, prowadzona na powrozie jechała Monika. Postać w kapeluszu z piórkiem, została z dwoma ludźmi na miejscu, najwyraźniej nie chcąc angażować się w walkę.


Euforyczne nastroje wśród obrońców pękły jak mydlana bańka. Zostało ich znacznie mniej, było sporo rannych a nie było już smoły, którą można by podpalić, a nacierający barbarzyńcy wyposażyli się w płachty i inne rzeczy, którym dusili resztki ognia, umożliwiając sobie przejście. Tak jak poprzednio, szarżujących przywitała salwa obrońców i tak jak poprzednio zebrała swoje żniwo, ale nie mogła ich zatrzymać. Morze barbarzyńskich wojowników uderzyło w barykadę i skrytych za nią obrońców. Walka była brutalna, szybka i krwawa. Trup ścielał się gęsto, ale tym razem to barbarzyńcy mieli przewagę liczebną.

- Przedzierają się! Barykada padła! -

Nie wiadomo kto krzyknął, ani nawet czy mówił prawdę. Wystarczyło. Dla masakrowanych przez dzikusów mieszczan, to było aż nadto. W jednej chwili rzucili się do ucieczki, ciągnąć żywych jeszcze najemników za sobą...
 
malahaj jest offline