| Juliene, gdy tylko usłyszała, że niebezpieczeństwo jest już zażegnane, wybiegła z wozu. Wpierw ruszyła do najbardziej rannego Sigismunda. Widząc w jakim jest stanie krzyknęła - Pomóżcie mi, ułóżcie go w wozie!
Gdy woźnica już tam leżał, otwarła swój tobołek z bandażami wszelakimi ziółkami, czy maściami. Wyjęła ostrożnie strzały, prosząc Eryka o pomoc przy tamowaniu. Weiss pobrał w swym życiu nauki, jak zajmować się rannymi, więc kierowany przez Juliene doskonale wiedział co robić. Kapłanka poprosiła jeszcze Saraid do pomocy i w trójkę zajęli się Sigismundem. Alexander obserwował okolicę, było spokojnie, więc mogli się powoli i rozważnie zająć poszkodowanym. Cała ‘operacja’ trwała trochę czasu, rany zostały, zdezynfekowane, posmarowane i mocno zabandażowane. - Najważniejsze, by zakażenie się nie wdarło – powiedziała. - Będzie dobrze, strzały ominęły najważniejsze organy, powinien za niedługo odzyskać przytomność. Pomożecie mi z pozostałymi? – zapytała
Pierw obejrzała dokładnie nogę Saraid.- To tylko stłuczenie, mocne stłuczenie, ale nie będzie nic pęknięte, czy złamane. Posmaruj tą maścią i smaruj nią trzy razy dziennie. Przejdzie szybciej niż się tego spodziewasz. - Powiedziała do elfki z uśmiechem. Saraid po posmarowaniu nogi specyfikiem od razu poczuła wielką ulgę.
Następnie Juliene podeszłą do krasnoluda- Aliquamie, czemuż to taką posępną minę masz. Z pewnością dzielnie walczyłeś! I dzięki Tobie cali jesteśmy. – Obejrzała jego ranę, którą również posmarowała , zdezynfekowała i zabandażowała. Po czym wręczyła jedną flaszeczkę ze spirytusem krasnoludowi - Tyle Ci pomoże, by zapomnieć o bólu. Rana jest niewielka, aczkolwiek mogła być bolesna. Zasklepi się szybko i będziesz mógł walczyć będąc pełni sił. Bądź dobrej myśli, to że nie zabiłeś, tylko Ci się chwali. – Podarek w postaci spirytusu z pewnością poprawił humor khazadowi. Jednakże pewnie kapłanka mogła się po tym po prostu zamknąć, nie prawić o tym, że wojownik dobrze zrobił, bo nie zabił.
Na ranę Eryka również założyli opatrunek. Tak samo jak i Ignatzowi. - Obrażenie wasze są niewielkie. Dobrze, że Sigmar was i nas chroni. Oby tak dalej było. Z łaską Shallyi i Sigmara wiele osiągniemy – zwróciła się głównie do Eryka.
Reszta była w dobrym stanie. Dobrym fizycznie, bo z psychicznym może nie do końca. Byli rozdrażnieni, źli, ale tak to już bywa po starciach. - Dziękuje wam wszystkim za dzielną obronę! – Zwróciła się do wszystkich. - Tylko dzięki waszej sprawnej i niezwykle dzielnej akcji jesteśmy cali. Ranni, ale cali. Bogowie czuwają nad naszą misją. Wasz trud z pewnością zostanie doceniony. W tym życiu, jak i pośmiertnym! Jeszcze raz dzięki wam!
Po przemówieniu podeszła do każdego, chwile rozmawiając i upewniając się jak się czują. I czy aby na pewno wszystko w porządku. Starała się załagodzić wszelkie niesnaski, które mogłyby być przyczyną waśni. Wiedziała, że muszą być jednością, by ich, jej misja zakończyła się powodzeniem.
Najwięcej czasu spędziła z Wołodią ,ten choć niechętnie, to dał się w końcu kapłance wytłumaczyć. Juliene przejrzała jego opatrunek, chwaląc sposób jego wykonania. W trakcie rozmów z innymi słyszała, co kozak wykonał, więc wyraziła ogromną wdzięczność za poświęcenie z jakim Zarubiev podchodzi do zadania. Choć kozaka to mogło nie przekonać, kapłanka podkreśliła jeszcze raz, że z pewnością jego czyny będą docenione wśród bogów spoglądających na nich jak i przez nią. Aczkolwiek obawia się, że to ostatnie nie ma dla kozaka już wielkiego znaczenia.
W międzyczasie dołączył do nich tchórzliwy Felix. Jak na razie zadowolony, że za bardzo mu się nie oberwało, poza okrzykami wściekłych wojowników. Ale w końcu nie każdy musiał być dzielny. Świat musiał być w równowadze, byli tacy jak Wołodia, i tacy jak Felix.
Gdy byli wszyscy gotowi, wyruszyli. Kozak zasiadł, tuż przy Saraid, na miejscu Sigismunda i wznowił podróż.
***
Była już noc. Powoli, Alex jadący z przodu, a także Wołodia z Saraid wypatrywali odpowiedniego miejsca, w którym mogliby przeczekać do rana. Najlepiej byłoby znaleźć jakiś budynek, będący w jeszcze dobrym stanie. Ale niestety o taki było tu ciężko. Już wydawało się wszystko stracone, gdy na horyzoncie ujrzeli światełko.
Gdy podjechali bliżej, okazało się że jest to światło dochodzące z budynku, który ocalał. Zrządzeniem losu było, że była to karczma. Karczma „Dobra …”, więcej nazwy nie było, gdyż drewniany szyld był w połowie odłamany, a drugiej części nie było widać. Budynek „Dobrej …” był niewielki, parterowy, prosty, drewniany, podsmalony i mocno nadgryziony zębem czasu. Ale był i był zdecydowanie wystarczający na jeden nocleg. Wygód z pewnością tam nie zastaną, ale chociażby wspólna sala jak najbardziej powinna się tam znaleźć. A do tego pewnie ktoś tam w środku był, i był to ktoś żywy. Oby tylko nie był podobny, do tych których spotkali wcześniej.
Gdy wyszli z wozu, czy zsiedli z koni, usłyszeli donośne pogwizdywanie. Było to dziwne, inne niż spokój i cisza dotychczasowej podróży. Zresztą nawet samo światło wydobywające się z budynku było czymś teraz nadzwyczajnym. Czymś co mogło sprawiać radość strudzonym podróżnikom.
Nagle usłyszeli głos z środka. - Kto tam? Goście, czy wrogowie? |