Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2012, 22:13   #3
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Bo z tymi na dole jest jeden szkopuł.
Plujesz im na głowę, a oni dziękują Pasjom za obfity deszcz.
I dlatego oni są na dole, a my mieszkamy wśród chmur
.”
Pustułka


Pomiędzy pocałunkami mówili sobie rzeczy, które zawsze mówią sobie kochankowie. Uniwersalne jak seks. Powszechne jak miłość. Proste jak dotyk. Wypełniające ciszę nim pojawi się przyśpieszony oddech, westchnienie, jęk i krzyk.

Czekałem”, powiedział, odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. „Tęskniłam”, wyznała, całując wnętrze jego dłoni. „Pragnę cię”, szeptał. „Szybciej”, ponaglała. Ona zdarła mu koszulę. Pomógł jej zdjąć spodnie. Ona owinęła mu nogi dookoła bioder. On rzucił ją na łóżko. Zaczął znaczyć językiem wilgotny ślad na pachnącej słońcem i wiatrem skórze. Zamknęła oczy, uśmiechnęła się rozmarzona.

Aż w końcu podniósł głowę, słysząc dźwięk, którego nie spodziewał się w takiej chwili usłyszeć z ust kochanki.

- Aune? - potrząsnął nią delikatnie za ramię. - Aune? - szarpnął mocniej, podniósł głos.

A Aune przewróciła się na bok, zwinęła w kłębek i ponownie zachrapała cicho.


* * *


Kolejnego dnia ponuro patrzyła w miskę pozbawionego smaku gulaszu.
Gulasz odpowiadał spojrzeniem zmętniałej gałki ocznej.

W cholernym Selenthiel byli uziemieni od dziewięciu dni. Chyba. Aune nie była pewna. Równie dobrze mogło być ich sześć. Mogło siedem. Mogło i dwanaście. Jak je przeliczyć skoro wszystkie wypełnione były pracą od świtu do nocy? Skoro wszystkie sobie bliźniacze? Po czym? Po ilości drzazg powbijanych w dłonie? Po narastającej frustracji? Ha!

Dziewięć dni oznaczałoby, że therańską batę spotkali jedenaście dni temu.
Prychnęła głośno, wykrzywiła się do miski, przemieszała jedzenie z całkowitym brakiem entuzjazmu.

Zwycięstwo smakowało popiołem. Stracili wielu ludzi. Za co? Za łup, tak marny, że szlag ją trafiał kiedy o nim myślała. Prawie stracili statek. I za co? Za bandę wystrachanych niewolników, których zachciało się im ratować. Normalnie nie poświęciliby im zbyt wielu myśli, zostawiliby przy życiu sześciu, może siedmiu Theran - minimum załogi potrzebnej do kierowania batą - dali im kopa w zadek i tyle. Ale nie tym razem. Dlaczego? Bo kapitan wśród niewolników przyuważył dzieciaka, a że serce w nim czułe było, to z miejsca wydał rozkaz wyrżnięcia Theran co do nogi. I gdy wyzwoleńców na Mewie już umieścili, sam, własną ręką górniczy statek z dymem puścił. Zagniewany jak nigdy chyba przedtem. Poruszony w sposób, który widzieli u niego pierwszy raz.

Nikt nie świętował tego zwycięstwa.

Do Selethiel ledwie dolecieli. Cudem prawdziwym, bo Czarna Mewa trzeszczała, dymiła i straszyła połamanymi masztami. Saragass próbował być dobrej myśli - znał to miasto, znał mieszkańców. Tu mógł liczyć na przysługi, zniżki i zanęcające srebro kąpiele w blasku chwały. Według niego było to jedyne miejsce, w którym mogli naprawić statek. Nie miała powodów mu nie wierzyć.

Tylko kilku wyzwoleńców zdecydowało się pozostać przy kapitanie i pomóc przy naprawie galery. Ku niezadowoleniu dziewczyny zresztą, która w głębi duszy uważała, że to powinien być ich cholerny obowiązek. Reszta zniknęła jak sen złoty – szybko przebierając nogami, bez zbędnego słowa podziękowania, z nisko opuszczonymi głowami. Strach przeżarł ich jak świerzb, jak trąd i nawet teraz – tu, gdzie byli bezpieczni – ciągle czuć było od nich ten odór.

A Aune miała paskudne przeczucie, że miękkie serce jej kapitana zmusiło go, by rozdać pomiędzy nich srebro, które miało pójść na zakup żaglowego płótna.
Pomimo tego, że tak rozpaczliwie brakowało im pieniędzy.

Mewa była w stanie, który wymagał czegoś więcej niż umiejętności załogi, która znała się na podstawowych sprawach jedynie: wiedziała jak w razie potrzeby załatać poszycie, naprawić żagiel czy porwane liny. Potrzebowała nowych materiałów. Materiały kosztowały. Potrzebowała zdolnych szkutników. Szkutnicy kosztowali także. Kosztował każdy dzień pobytu statku w stoczni, kosztowało utrzymanie załogi gotowej do wylotu.

Kapitana i Aune naprawa Mewy kosztowała nie tylko złoto, lecz także zszargane nerwy i godziny ciężkiej pracy. Saragass całymi dniami biegał załatwiać materiały i rzemieślników. Aune całymi dniami harowała przy naprawie statku. A pieprzona Mewa i tak rozpadała im się w rękach. Nawet tego ranka sama zaznaczyła dwa kolejne wręgi do wymiany, a do tego potem Angro - głosem aż śliskim od samozadowolenia - oznajmił, że być może stępkę też zaraza wzięła. Kapitan rwałby włosy z głowy, gdyby ta nie była pokryta czerwonawą łuską. Aune klęła, ścierała pot z czoła i robiła to za niego.

Trąciła pływające w misce oko z jakąś znużoną pretensją.

Do tego wszystkiego Teagan się obraził. Na śmierć, nieodwołalnie i do końca życia. Jego wyrafinowana osobowość nie pojmowała czegoś tak banalnego jak prozaiczne zmęczenie fizyczną pracą. On doszukiwał się podtekstu, podstępnego ataku na swoją męskość. Szlag go trafiał za każdym razem, gdy rzeczywistość nie dorastała do poziomu jego idealnych wyobrażeń. A Aune... cóż, Aune była rzeczywista do bólu. I czasem też spać musiała.

Przynajmniej pożegnalna awantura wyszła taka jak chciał. Ciskał rzeczami po całej izbie. Urażona męska duma rzucała nim po całym mieszkaniu. Wrzeszczał tak, że aż pomarszczona Issa z sąsiedniego domu okiennice rozwarła i kazała mu pysk zawrzeć na skobel. Nazwał ją “zołzą”. Obracał to słowo w ustach jak najcięższe wyzwisko a ona nie dała rady powstrzymać uśmiechu na tą jego łagodność, która nie była w stanie nawet ciężkiego wyzwiska stworzyć, która nie pozwalała mu się rozpalić prawdziwą wściekłością.

Szkoda tego rozkalkulowania bilansu zysków i strat. Oczekiwań i satysfakcji.
Szkoda tego rozminięcia prozy życia i marzeń.
Było, co miało być.

- ...to ponoć wredna zołza... - odezwał się ktoś na sali tak idealnie wcinając się w to poranne wspomnienie, że nie powstrzymała chichotu.

- ...nie dała rady moim mieczom... - odpowiedział pierwszemu głosowi drugi głos. Gruby, dudniący, jakby kto kamienie do pustej studni wrzucał. - Nie taka Pustułka straszna jak powiadają... słyszałem jak piszczy ze strachu... wytarłem jej paskudnym pyskiem pokład jej drakkaru... nie pokona Rothgara.

Obróciła jego imię w ustach. Ro-thgar. Roth-gar. Rothgar. Nie słyszała o nim nigdy wcześniej. Nie znała go. Albo po prostu nie pamiętała. Czy mogła kiedyś dostać od niego po mordzie? Mogła. Czy mogła o tym zapomnieć? Mogła. Była jednak przekonana, że szorowanie twarzą po pokładzie zapamiętałaby na pewno. Tak samo jak liniejące zwierzę, które raczyło mu zdechnąć na ramieniu.

- Ej, przystojniaku! - zawołała do niego niskim głosem, którego gardłowy tembr nieodmiennie brzmiał jak zaproszenie do łóżka.

Odchyliła się do tyłu, żeby mógł ją zobaczyć. Może i była spocona, zmęczona i cała pokryta drewnianym pyłem, ale ciągle miała błyszczące czarne oczy, śniadą skórę, od której odcinały się bielą zęby, ciemny szlak misternego tatuażu znaczącego szyję i jedno ramię. Ciągle miała twarz będącą zmorą miłujących symetrię i doskonałość estetów. Irytująco prawie piękną. Z rysami, które zawierały w sobie jakąś nieokreśloną nieregularność, drażniącą jak zmarszczka na idealnie gładkim obrusie, jak inkluz w perfekcyjnie czystym krysztale. Którą chciałoby się uchwycić i - na wszystkie Pasje - poprawić, wyrównać, wygładzić.

Wiedziała, że może się podobać.
Wiedziała, że się podoba, bo Rothgar pierś wypiął jeszcze bardziej, przygładził to, co gdzieniegdzie rosło mu na wysokim czole i łypnął chełpliwie na swojego rozmówcę, oceniając poziom jego podziwu.

- Naprawdeś tak ją urządził? Powiedz więcej. Hojnie ci odpłacę za tą opowieść – obiecała całkowicie szczerze, szczerząc żeby w tym szczególnym, wesołym uśmiechu, który w jej załodze budził silny niepokój o własne bezpieczeństwo.

- Ha! Nie wątpię panienko... Nie wątpię... - osiłek mlasnął z ukontentowaniem grubymi ustami. - Słuchaj więc – nachylił się w jej stronę. - Ona i jej drakkar... Tak... “Chmurna Burza”, czy też “Burzowa Chmura”... Jakoś tak. A więc ona ośmieliła się napaść na okręt, którym JA podróżowałem – podkreślił swoją osobę głośno i dobitnie, niemal namacalnie emanując aurą sławnego bohatera. Aune kiwała głową i nie posiadała się z uciechy. - Zapewne nie wiedziała, że pewien kupiec wziął mnie na pokład swego statku, spłacając dług wobec mnie. Gdyby wiedziała, że JA... - urwał na moment, spoglądając po zebranych, czy aby na pewno wszyscy słuchają z zapartym tchem - ...jestem na pokładzie, to zapewne zwinęłaby żagle i uciekła z podkulonym ogonem. Ale nie wiedziała, więc potem...

Im dłużej mówił, tym oczy Aune robiły się większe. Gdy z wielkim entuzjazmem i przekonaniem mylił wręgi z pokładnikami, rufę z burtą a reję z obło, przyłapała się na tym, że słucha z otwartymi ustami. Podobnie jak połowa zebranych w knajpie marynarzy. Nikt jednak nie poprawił wielkoluda, nie powiedział mu w oczy, że farmazony pieprzy straszliwe. Jego wzrost i mięśnie kłębiące się pod skórą przy najmniejszym ruchu budziły respekt. Aune jednak przez wiele lat - nim sama nauczyła się żelazem obracać - regularnie dostawała srogi łomot od większych od niego. Jej autentycznego zachwytu nad snutą przez niego historią nie przyćmiewał strach.

W końcu nie wytrzymała. „Wyśmienite”, wydusiła z siebie, niemal płacząc ze śmiechu.

Bez rozbiegu, bez wcześniejszego ruchu zdradzającego zamiar, wybiła się z miejsca tym nienaturalnie długim i wysokim skokiem właściwym dla powietrznych żeglarzy i łupieżców. Wylądowała lekko, idealnie, na ławie przy której siedział. Nie potrącając żadnego naczynia, nie wylewając żadnego napitku.

- Powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz, skarbie... - wymruczała. - Spotkałeś ją w powietrzu? Naprawdę? A od kiedy to takie świnie jak ty potrafią latać, co? - zainteresowała się jadowicie.

Prychnął, uskoczył zanim wylała mu na łysawą głowę kleistą polewkę. Zaśmiała się radośnie. Mógł być kłamcą, ale jak na tak wielką górę mięsa ruchy miał szybkie i sprawne. Pomimo wieku.

- Nie wiesz z kim zadzierasz, rzekotko - sarknął. - Jeśli uważasz, że te twoje skoki zrobiły na mnie wrażenie, to się mylisz.

- Uważam - przytaknęła wciąż roześmiana.

- Zaraz cię zmuszę do odszczekania twych słów. - Złapał rękojeści mieczy w swoje wielkie jak bochny łapy i szarpnął, pokazując zgromadzonym szerokie, zaniedbane ostrza.

- Wyciągnąłeś na mnie broń! - ucieszyła się autentycznie, odsuwając nogą na bok stojące na ławie naczynia.

Ciemniejsze plamy na klepisku dobitnie świadczyły, że lejąca się w tym lokalu krew niczym niezwykłym nie jest. Sprawność z jaką jego bywalcy odsunęli się od wielkoluda, przestawili stoły i chwytali w garść zapomniane kufle, tylko dopełniła swojskiego obrazka. Jasnowłosy elf o lisiej twarzy od razu zaczął przyjmować zakłady a dwójka wykidajłów stanęła w drzwiach - wypatrując widoku nadchodzącej straży i na wszelki wypadek zagradzając drogę ucieczki.

Aune zamachała ręką znacząco na t’skranga o poszarpanym grzebieniu, który akurat stał przy jej rzeczach. Pokiwał głową, podszedł i podał jej miecz. A potem odwrócił się do niej tyłkiem i obstawił zwycięstwo Rathgara. Wykrzywiła się do jego pleców, zrzucając pochwę ze swojej broni. Prostej, ascetycznej wręcz. Kiedyś to musiał być miecz trolla - dopóki nie ułamał się w połowie w paskudny szpic, a ktoś nie przerobił rękojeści tak, by mogła chwycić go mniejsza, ludzka dłoń.

- Blodnasku - zawołała do elfa - dwudziestka na mnie. A ty, koci dzyndzlu... - powiedziała powoli, z tak wyraźnie drwiącą nutą, że wielkolud prawie zadławił się własną irytacją. - No chodź... spróbuj mnie zmusić...

- Piętnaście na upadek tej wyszczekanej smarkuli.

Zaatakował zanim jeszcze skończył mówić. Nie zwykły wojownik. Adept. Teraz to było widać.

Doskoczył jednym susem, ciął poziomo, w nogi wciąż stojącej na ławie dziewczyny. Przeskoczyła ponad lecącym ostrzem z łatwością. Od niechcenia, niefrasobliwie, jakby to dziecięca skakanka była a nie naostrzona stal. I zaraz odwinęła się swoim żelazem. Przywaliła wielkoludowi płazem w bok głowy aż zadźwięczało. A Rathgar tylko łbem potrząsnął, cofnął się krok do tyłu i ryknął wściekle.

Może i dupa blada z niego była a nie żeglarz, ale nie tylko parę w łapach miał, lecz i swojemu cielsku potrafił nadać pęd całkiem imponujący. Nawet nie zdążyła popatrzeć na niego z wyrzutem a znowu jego miecz leciał w jej stronę. Odgięła się, przeskoczyła na sąsiednią ławę. Poleciał za nią. Dała susa na kolejną i zaraz musiała zeskoczyć na ziemię, gdy ta zachwiała się pod jej ciężarem. Tym razem nie uniknęła zranienia i na jej ramieniu pojawiło się płytkie draśnięcie. Drobiazg niby, ale nie planowała wcześniej dać mu satysfakcji pierwszej krwi. Zasyczała rozeźlona na samą siebie i przypieprzyła mu płazem ponownie. Dla symetrii z drugiej strony. Mocniej niż poprzednim razem, biorąc poprawkę na jego twardy czerep. Dźwięk jaki się rozległ, był muzyką dla jej uszu. Poprawiła głowicą i aż jej się ciepło na sercu zrobiło, gdy wywrócił oczami i zwalił jak długi na klepisko.

Szybko poszło.
Ale aktualny stan rzeczy nie wyrównywał jeszcze rachunków pomiędzy nimi.

Z rozmachem wbiła miecz w ziemię, podskoczyła i złapała za łańcuch, na którym wisiała wygaszona lampa oliwna. Zawisła całym ciężarem i jeden z haków tkwiących w stropowych belkach wypadł razem z chmurą próchnicowego pyłu. Zaparła się, szarpnęła mocniej i wyrwała wszystkie oprócz ostatniego, głęboko osadzonego we wsporniku. Gdy wyjęła z wora dwa długie gwoździe używane do budowy statków i obróciła w palcach, jakaś dobra dusza od razu rozrechotała się radośnie i zaoferowała kawałek mocnego sznura. Aune przewróciła cielsko nieprzytomnego osiłka na brzuch, rozsiadła się wygodnie na jego barkach i zarzuciła mu łańcuch na szyję. Zaklinowała go ciasno, złośliwie, coby wielkolud zbyt wygodnie śliny przełykać nie mógł. Końcówką skrępowała mu odgięte na plecy ręce, zaklinowała także, utrwaliła żeglarskim węzłem.

Dopiero wtedy sapnęła z satysfakcji.

- Karczmarzu! - zawołała wesoło, rzucając mu przez pół sali sakiewkę nieprzytomnego Rathgara. - Na ile kolejek dla wszystkich starczy?

- Dwie – skłamał w sposób perfidny i oczywisty, ledwie rzucając okiem na brzęczące w środku srebro.

- Va! Postawcie więc wszystkim po dwa kielony na jego koszt. I sami też się napijcie. Toć to twój szczęśliwy dzień. Popatrzcie na niego – wbiła łokieć w bok osiłka, wyszczerzyła się złośliwie. - Toż to Rothgar Zbity Pies! Idealny na szyld lub jako dodatek do wystroju lokalu – z czułością poklepała wielkoluda po łysawej głowie. - Pozwólcie mu tu powisieć do nocy, dobrze? Niech ochłonie. Swoje kłamstwa przemyśli. Rozumu nabierze. Przykładem poświeci... Jak będzie, karczmarzu?

- Powisi , powisi. O ile nikt się nie zlituje i go nie zdejmie.

Ktoś parsknął szyderczo. Ktoś splunął na podłogę. Ktoś zakurwił, że obstawiał tego Psa Zbitego i gówno z tego ma. Wykidajło wybuchnął tak wysokim i przeszywającym śmiechem, że wszyscy zamilkli i wlepili w niego zdumione spojrzenia.

- A do was przyjaciele... - zwróciła się do reszty gości. - Bo chyba mogę nazywać was przyjaciółmi? - upewniła się. - Więc do was mam jedną prośbę. Jeśli usłyszycie jak jakiś kretyn niemyty znowu wyciera sobie pysk moim imieniem... - uśmiech Pustułki był kwintesencją morderczej słodyczy. - Proszę, obijcie mu mordę.

- Ano... obiję! - rozentuzjazmował się okrągły, podpity facecik.

A gdy znalazł się jeden, to reszta poszła już szybko i nagle Aune otoczona była całkiem sporą bandą samców, deklarujących pranie po pyskach każdego, kto choćby krzywo spojrzy. A wszytko to w imieniu “kochanej Pustułki”.

To było proste jak życie.

Wygrać walkę, postawić kolejkę i nagle świat pełen był twoich przyjaciół.
Przynajmniej na chwilę.

Uwielbiała to.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline