Strażnicy stanęli na moment, nieco ogłupieni, patrząc na Knuta trzymającego zbiega. Widać po nich, że nie często mieli okazję do wykazania się w akcji. W gruncie rzeczy to było widać po nich, że są zwykłymi wiejskimi chłopami, którym ktoś przekazał broń, niż strażnikami z prawdziwego zdarzenia. Jeden z nich prezentował się ciut lepiej, prawdopodobnie ich dowódca. Aczkolwiek i z jego twarzy biło pewne dezorientowanie, a jego elokwencja zostawiała wiele do życzenia. Chyba dlatego odezwał się do Knuta, nie do Detlefa. - Yyy…No brać słyszeli! Hacker, Matthofer, do klatki z nim. Ty - wskazał na Knuta - pomożesz! A reszta za nim!!! – Wykrzyczał, pokazując swym mieczem Alberta, który właśnie wybiegł spod szubienicy. Mimo tych okrzyków i zdecydowanego tonu, jego mina mówiła ~Co robić?! Do cholery co robić?!~
Detlef odwrócił się do Roberta i Grety, pomagając przy rannym. Dziewczyna była zajęta rannym - Nie ma czasu na nosze, zanieście go – zarządziła. – Do mojej chaty! Robert odpowiedział za to Detlefowi - Siostra jest medykiem miejscowym. Zna się na tym. Będzie go ratować.
A Albert? Albert musiał teraz zaufać swym nogom. Dawno nie musiał wykorzystywać swej szybkości. Ale zawsze był szybszy od innych, biegał niczym elf po lesie, mało ludzi mogło mu dorównać w biegowych zawodach. Minął strażnika, minął Knuta, przedzierał się przez szalejący tłum. W obecnym zamieszaniu łatwo było się wtopić w ludzi. Nie tylko on tu teraz szalał, ludzie wciąż byli w popłochu, chociaż powoli ich ilość na placu się zmniejszała. Upadł…odwrócił się…trzech strażników…byli daleko, przedzierali się przez tłum…zebrał się i dobiegł do najbliższego budynku. Teraz miał szanse, by ich zgubić. Ten budynek z jednej strony, kolejny z drugiej. Tu zakręcił, tu pobiegł prosto. W końcu jakoś dotarł pod karczmę, wbiegł tam tylnym wejściem.
Słyszał biegającego niziołka, słyszał biadolących innych ludzi, jednak w kuchni nikogo nie było. Nóż znalazł bez problemu. Gorzej z ubraniami, nie było tam nic. Otwarł więc tylko piec i wrzucił tam swoje wierzchnie odzienie. Wkroczył do innego pomieszczenia, tu również nic, ale była balia wody. Postanowił tu ściąć włosy i ogolić. Włosy poszły szybko, gorzej z brodą. Próbując się jej prędko pozbyć, kuchennym nożem, parę razy się zaciął. Krew zalała jego twarz, chwycił szmatę próbując zatamować rany. Z pewnością zostaną jakieś blizny, ale gdy ujrzał się w lustrze, to zobaczył, że…udało się. Wyglądał inaczej. Co nie znaczyło, że wyglądał lepiej, ale z pewnością inaczej. Opuścił kuchnię. Poszedł schodami na górę.
Tam spostrzegł stojących na końcu korytarza Zebedeusza i Arabellę. Dziewczyna trzymała łuk i właśnie opuszczała pokój, gdy przed drzwiami jego pokoju stanął Zebedeusz przymierzając się do zapukania w nie. Lynre zrobił parę kroków w ich kierunku do góry, gdy usłyszał kroki. Odwracając się zobaczył jednego ze strażników.
Albert prędko się odwrócił się do niego tyłem. Jednak ten, widocznie poznał częściowo jego ubiór i wrzasnął –Stój! Stój mówię!
Na co Lynre, poczekał, odwrócił się ze spokojem i odrzekł: - Ja tu obecny Albert Lynre, działam z ramienia Zakonu Grafitowych Płaszczy i służę Herr Tiluschowi Remermann z Nuln. To sprawa inkwizycji Sigmara, więc nie utrudniajcie mi pracy! – Mówiąc to wyglądał groźnie, to fakt.
Strażnik się zająknął nie wiedział co robić. Był wyraźnie zmieszany. -Eee…Musi iść ze mną. Musi porozmawiać z dowódcą. Eee…i chyba musi pokazać dokumenty, że działa dla Inkwizycji. Jako i nasz łowca nam pokazał. |