Siedziba Zakonu
Cornelius trafił do jednego z przyjemnych, wygodnie urządzonych salonów, w których co wyżej postawieni pracownicy Zakonu zażywali chwili relaksu podczas popołudniowej herbaty, lub lektury najświeższej gazetki. Przesiąknięte zapachem dobrych cygar i aromatem wyśmienitej whisky, wygodne fotele. Przyjemne ciepło bijące od kominka. Cisza i spokój. Nic dziwnego, że głowa rodu Valiarde szybko osunęła się w objęcia Morfeusza.
Miał wrażenie, że ledwo przymknął oczy, gdy obudził go trzask drzwi i nerwowe, choć przyciszone głosy. Jednak słońce już zaszło, a w salonie zebrała się spora grupa gentlemanów.
- Wysyłamy oddział do parku? - zapytał jeden z wąsatych jegomościów.
- Nie wiem czy to wskazane - inny, gładkolicy i wysoki wydał z siebie lekkie westchnienie - Są tam ludzie Sullivana, jestem pewien, że sobie poradzą.
- Doprawdy! - prychnał niewysoki grubas - Nie wierzę żeby przeżyli - a po chwili ciszy dodał - Czy ktoś w ogóle wie co wampir pokroju Caine’a robi w Zurichu?
Cornelius zadrżał, Demetrius Caine był jednym z wampirzych królów, gdyby w świecie krwiopijców panowało coś tak trywialnego jak monarchia. Pochodził z Grecji i z tego co wiedział Valiarde, liczył sobie blisko tysiąc lat. Jeżeli jego dzieci natknęły się na niego w Zurichu … wolał o tym nie myśleć.
Ufał w umiejętności swoich dziedziców, wiedział że przygotowani mogliby się obronić przed każdym zagrożeniem. Zdawał sobie niestety również sprawę z tego, że żadne z nich nie spodziewało się spotkania z wampirem. I to kalibru Caine’a.
W drzwiach salonu pojawił się Sullivan. Szedł szybko, jego czoło było marsowe, a oddech ciężki.
- Corneliusie? Słyszałeś? - zapytał ledwo łapiąc oddech.