Głupi elf. Pieter ostatnio nieco zbyt łatwo dawał się przekonywać do różnych rzeczy. Czas było podjąć się czegoś konkretnego i trzymać się tego. Ostatnie, co mu było na rękę, to żeby zyskał opinię popierdółki. Tak więc odczekał dwa dni zgodnie z umową, wynajmując najlepszy pokój w najlepszym zajeździe w mieście, "Białej Fali", oferując swe usługi jako zapłatę. Kaleb, jak miał na imię gospodarz, reklamował go jako znanego Bretończyka, cudotwórcę z zachodu, co pozwalało mu zbijać sporo brzęku na tym interesie. A Pieter po prostu robił swoje, tylko nieco bardziej ekstrawagancko. Używał bretońskiego przy nazywaniu dolegliwości, po czym przystępował do pracy, czasami słuchając, jak to kolejny głuptak rzekomo 'słyszał' już o nim i specjalnie dlatego ściągnął do Marienburga. Pieter z trudem nie krztusił się przy robocie... Jeden klient był wyjątkowo arogancki, jakiś magnat z południa. Elf, bolał go brzuch. Ciągle pieprzył, że ostatni raz leczy się u nie-elfa, że ma tego dość, a Pieter ma robić swoje, a potem spierdalać. No to grzecznie wyprosił świtę szanownego pana, po czym rozciął go, zrobił co mógł na jego dolegliwość, a na koniec przeciął tu i tam i zaszył. Dwa dni później wyszedł zdrowy, rzucając na odchodne coś w stylu: "Masz szczęście". Pieter tylko pomyślał: 'Nie poruchasz już sobie, prostaku'...
Po tym, jakże zabawnym, czasie, Pieter udał się na wyznaczone miejsce spotkania. Wszedł, rozejrzał się, skinął głową z uznaniem. Jako blisko dwumetrowi kolos, którego masę tylko trochę skrywała długa szata, spodziewał się, że nikt mu nie dorówna posturą, jednak był mile zaskoczony, widząc postawnego łysola o twarzy nieskalanej inteligencją oraz niemal dorównującego Pieterowi wzrostem człowieka o twardym spojrzeniu. Być może ta wyprawa nie była z góry skazana na niepowodzenie. Zjadł śniadanie zamieniając ze wszystkimi poza niziołkiem - nie uważał go za członka grupy - po dwa zdania i ruszył za Marathirem na zewnątrz. |