| Zurych. Dworzec Główny. Alexander Valiarde.
Alexander przeniósł wzrok z przerażonej sekretarki, na dyrektora, unosząc brew. Czyżby jego niewinna wycieczka na dworzec miała okazać się czymś więcej? Ciekawe...
Kobieta stojąca nad nim wbijała palący wzrok w zatroskanego mężczyznę.
- Ekhem. Mogę wiedzieć, co się tutaj dzieje? - młody Valiarde poprawił się na siedzeniu.
Kobieta zacisnęła usta w wąską linię, zupełnie jakby to pytanie było celnie wymierzony policzkiem.
- Czy pan nie słyszał? - pisnęła gniewnie - Moja córka została por-wa-na. Spuściłam ją z oka na dosłownie kilka sekund. Była tam, z walizkami. Podeszłam do okienka, by kupić bilety. Zerkałam na nią co chwila i nagle... nie było jej tam!
Alexander raz jeszcze posłał pytające spojrzenie dyrektorowi.
- Nie jest to pierwszy przypadek, czy tak? - zapytał retorycznie. Znał odpowiedź.
Dłonie pana Gardnera zacisnęły się pod blatem stołu. Alexander przypuszczał, że miało to na celu ukrycie ich drżenia.
- Panie Valiarde. Wiem, że ma pan pewne doświadczenie w... tych sprawach. Porwania rozpoczęły się niecałe dwa tygodnie temu. Wezwaliśmy policję, jednak zawsze kończyło się na tym samym - brak dowodów i świadków. Jeżeli jest pan w stanie jakoś pomóc... proszę - męska duma musiała wyraźnie ucierpieć, gdyż ostatnie słowo dyrektora zostało wypowiedziane na granicy słyszalności. Alexander dokładnie znał gust swojego ojca. Wiedział jakich cech szukał u swoich pracowników, a jakich nie tolerował. Sytuacja musiała być patowa skoro pan Albrecht zwrócił się, i to przy świadkach, o pomoc do młodego łowcy.
- Dobrze, Czy dzieci znikają przeważnie o tych samych porach, czy zdarzają się przypadki przeróżne, w biały dzień bądź późnym wieczorem? Ile przeważnie lat mają dzieci? - zadał pierwsze pytania. Następnie zwrócił się do kobiety - Ile pani córka ma lat?
- Pięć - odpowiedziała pośpiesznie nim Albrecht zdążył nabrać do płuc powietrze.
- I właśnie mniej więcej w takim wieku giną dzieci - z wyrozumiałością odpowiedział Gardner, a następnie nie odczuwając potrzeby chociażby zerknięcia do notatek kontynuował - Zaczęło się od Gabrieli Tyllium, 4 letniej rudej dziewczynki, która zginęła na peronie czwartym poprzedniej niedzieli w godzinach wieczornych. Później Jean Philippe, lat 5, męska ubikacja o 5 rano w środę. 5-letnia Sandra Gregier, kawiarenka, została na chwilę sama przy stoliku kiedy jej ośmioletnia siostra pobiegła do rodziców, by ci kupili inną bułkę niż początkowo prosiła. To było także w środę, ale trochę po południu. Następnie był spokój do ostatniego poniedziałku, kiedy zaginęła Rose Montgomery, peron pierwszy. Dorian Vouis, 5 lat, wtorek, godzina 16, peron pierwszy. I dzisiaj mamy piątek... - zakończył spoglądając ciężko na zegarek, którego wskazówka dopiero co minęła rzymską trójkę. 15:05. Dyrektor zdawał się lekko skurczyć w swym fotelu.
- Co pan zamierza? - zaskrzeczała matka roszczeniowym tonem, jednak adresat pytania pozostał niejasny. Czy kobieta mogła czegokolwiek żądać od młodego Valiarde? Jednak to w jego czaszkę wwiercało się wyzywające spojrzenie.
Tak naprawdę rozbieżność czasowa nie dawała wielu informacji. Wykluczała wampiry, które w świetle dziennym niewiele by zdziałały. Ogólnie wszelkie zjawy preferowały godziny nocne, zmierzch, kiedy cienie były dłuższe, a polowania prostsze. Lista stworzeń poznawanych całymi latami w zaciszu biura seniora Valiarde przemknęła z prędkością ekspresu transsyberyjskiego przez umysł Alexandra. Na dobrą sprawę miał dwie propozycje. Jedną z nich był duch, który niewidoczny dla osób dookoła mógł zaciągnąć niczym dobry wujek dziecko dokądkolwiek chciał. Lub druga opcja, o wiele mniej przyjemna, miał doczynienia z dżinem. Istotą materialną, potrafiącą wprowadzać tych których głowy dotknął w świat fantazji. W zamian za marzenia senne odbierał z krwią ich życie. Lecz nie była to krótka śmierć. Ofiary dżinów dość często były zamykane w piwnicach lub pokojach gdzie leżąc na stołach wykrwawiały się do wiader, z których dżiny spokojnie mogły pić.
Z oboma przypadkami będzie się musiał namęczyć. Ale co zrobić, ojciec by mu dał do wiwatu gdyby usłyszał o olaniu sprawy. Chcąc nie chcąc, trzeba pomóc.
- Dobrze zrobimy tak. Pani - zwrócił się do kobiety - Niech wyjdzie na razie z pokoju, muszę dokończyć rozmowę z tu obecnym. Potem postaram się zająć państwa problemem. Pani - zwrócił się do sekretarki - Niech weźmie tą kobietę i się nią zaopiekuje. - patrzył wyczekująco, dopóki pierwsza nie wyszła z oburzeniem z pomieszczenia. Jej burczenie, zawodzenie i inne pierwotne odgłosy nie robiły na nim wrażenia, niewzruszenie czekał aż ich opuści. Ta druga posłusznie podreptała za matką.
- Dobrze panie Gardner. Mogę wiedzieć, czemu nikt nie został o tym poinformowany, mając na myśli nikt, mówię o osobach których mogłyby naprawdę pomóc, nie policji. - zapytał
Starszy gentleman spuścił wzrok i odchrząknął.
- Myślałem, że złapiemy osobę odpowiedzialną, nie chciało mi się wierzyć, ze to może być jedna z - zawiesił na chwilę głos - Tych spraw.
Chłopak westchnął, jednak nie skomentował słów rozmówcy.
- Zrobimy tak. Ja postaram rozejrzeć się po stacji, zobaczyć czy dam radę rozwiązać pana problem, natomiast pan, panie Gardner zasięgnie informacji od obsługi informacji na temat mojego jegomościa. - stwierdził po chwili namysłu.
- Oczywiście - przytaknął energicznie Gardner - Absolutnie, zaraz się za to zabieram - i po chwili wahania dodał, trochę żałośnie - Mam nadzieję, że się panu uda.
- Ja również - odparł, podnosząc się z fotela - Teraz zrobię obchód po stacji, zobaczę, może znajdę coś ważnego - dodał. Ruszył do wyjścia, otwierając drzwi skinął głową dyrektorowi, samemu opuszczając pokój. Czas się wziąć do roboty.
Opuścił gabinet kierując się po kolei w każde z miejsc gdzie doszło do zaginięcia. Jakieś ślady, anomalie, cokolwiek. Jednocześnie przypominał sobie wszystko ci wiedział na temat stworów w tymże się specjalizujących. |