Wydawało się, że bezeceństwo Marienburczyków stłumiła obecność gorliwego sługi Sigmara – Michaela. Reinhard odetchnął z olbrzymią ulgą, czując, że porządek świata wraca na miejsce w tym mieście niewdzięczników,
opluwających troskliwą dłoń Młotodzierżcy i jej narzędzia – Kościół i Imperium.
Skinął głową biczownikowi, ale nie zamierzał burzyć jego spokoju.
Piękna była chwila, gdy opuścili mury tego ośrodku grzechu i upodlenia. Słońce przypiekało, pot strumykami spływał pod pancerzem. Cóż, taka dola rycerza – Reinhard starał się ignorować własną słabość. Słyszał o rycerzach, padających z koni pod wpływem słońca i miał tylko nadzieję, że jego taki wstyd nie dosięgnie. Wypił niemal całą wodę, wysiłkiem woli pozostawiając jedynie marne krople.
Rozkulbaczył swojego wierzchowca i oczyścił go, po czym pomógł elfowi zająć się pozostałymi. W taki dzień skórzana uprząż nielicho dała im się we znaki; posługując się najbardziej miękkim ze zgrzebeł, rozczesał pasy sierści ciasno przylegające do skóry, które powstały po całym dniu w rzemieniach.
-Czy ktoś potrafi znaleźć wodę? – zapytał swoich towarzyszy.
Kiedy konie już ostygły, zamierzał je napoić, a potem zrobić z sobą porządek. Był czysty jak sumienie poborcy podatkowego. |