Wstawał blady świt, choć Księżyc jeszcze widniał na nieboskłonie. Mierzwa z Gislanem palili wespół zdobyczną fajkę usadowiwszy się na blankach ocalałej wieży i lustrowali okolice. Wszędzie jak okiem sięgnąć białe jęzory mgły opatuliły pola, skrywając nawet podgrodzie Ostermak pod grubą kotarą.
Nawet widniejąca w oddali knieja wydawał się nierealna.
- O! - zawołał Mierzwa, gdy dostrzegł zbierających się pod bramą towarzyszy.
- Czas nam na łowy.
Wstali i zeszli krętymi schodkami ku nowo odbudowanej bramie.
Kozak uścisnął na pożegnanie prawicę Mnietislava, który za swoje bohaterskie czyny przy bramie otrzymał permanentny awans na kaprala. Odebrał od niego cisowy łuk z kołczanem i wyruszyli.
- Na dzika się zasadźmy - proponował wędrującym kompanom kozak.
- Najlepiej w okolicy ruin sigmaryckiej świątyni. Odmieniec Wins tam królika ustrzelił, to my, jako zdolniejsi, he, he, warchlaka powinniśmy ubić.
Powoli zagłębiali się w pradawny liściasty las, który tętnił własnym życiem. Słyszeli świergot ptaków, pohukiwania zaspanej sowy, stukanie dzięcioła.
Przed południem byli na miejscu.
Po krótkim popasie tropiciele odkryli upragnione ślady wieprza: zrytą darń.
- Mięsko będzie - ucieszył się Dmuch.
- Ja to najbardziej lubię z szafranem i dużą ilością soli.
Ruszyli śladem zwierząt, jak stwierdził elf Moperiol naliczając trzy dorodne sztuki.
Szczęście im dopisało. W skrytej od słońca kotlince, gdzie stare wiązy osłaniały małe bagienko. Średniej wielkości locha właśnie kąpała się w błocie.
- No to dzieła - szepnął Mierzwa i napiął łuk.