Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-04-2012, 15:20   #131
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE SIXTH-MAN, THE TOURIST, THE FORGER’S WINGMAN, THE SOLO

Tego wieczora zostali w studio. Niektórych innych członków Teamu nosiło, ale oni z różnych powodów nie mieli zamiarów ruszać się na zewnątrz. Dzień od rana nie wyglądał na jakiś specjalnie szczególny egzemplarz dnia. Pijący wczoraj alkohol nieco odchorowali poranek, dbający o formę poprzerzucali trochę żelaza w ponurej siłowni, a komputerowcy po postawieniu oraz zabezpieczniu sieci zjedli zamówioną pizzę. Potem w studio zapanowało coś w rodzaju sjesty. Malcolm ciągle nie wracał, a Smitha też nie było. Nie było też poleceń dla większości członków Teamu, w związku z czym zajęli się oni bądź to tym, co uważali za stosowne za swój obowiązek zawodowy, bądź po prostu swoimi prywatnymi sprawami lub zwyczajnym zbijaniem bąków.

W każdym razie, gdy nad studio filmowym zapadała ciemność, we wnętrzu, biorąc pod uwagę Team, przebywali tylko Koroniew, Blackwood, Cryer oraz Ruhl. Każdy z nich w swoim własnym lokum. Ruler, wkurzony bezczynnością, obiecał sobie wstawać tylko by się wypróżniać i ewentualnie zrobić ćwiczenia, a i to i to niedawno właśnie odbył. Czekał na rozkaz, lub strzał. Koroniew i Blackwood po prostu odpoczywali, trawiąc zamawianą kolację z dowozem, którą skończyli godzinę temu. Cryer, gdy minęła już euforia związana z intensywną współpracą z Nobodym i sukcesem w postawieniu netu, był teraz sam. A od pewnego już czasu, gdy był sam na sam ze swoimi myślami, do jego łóżka zaczynała podpełzać panika...Putin, jego mordercy, a teraz także i napakowani ochroniarze Bale’a chcący go dopaść w swoje ręce zaczynali przesłaniać mu spokojny obraz błogiego lenistwa...Nie leżał, kręcił się po pokoju jak zwierz w klatce, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę do niedźwiedzia.

Złe przeczucie narastało. Gdy usłyszał tupot czyichś stóp, serce stanęło mu w gardle. Nie zastanawiając się nawet na tym, jak nierozsądny to ruch, wyjrzał na zewnątrz swojego lokalu. Ujrzał nieco obszarpanego, nieznajomego meksykańca który dopadł do drzwi pokoju Blackwooda i walił mocno w drzwi. O dziwo, drzwi otworzyły się i tajemniczy kloszard wpadł niemal przez nie do środka. Cryer zamarł w progu, rozglądając się po ciemnawym korytarzu.




THE FORGER, THE CHEMIST, THE CHEMIST’S WINGMAN

Architekta nie było. Zniknął gdzieś w LA właściwie zaraz po rozłożeniu się w swoim lokum w studio. Nieliczni tylko z Teamu wiedzieli, że zamienił właśnie gustowny garnitur na jasną pidżamę pacjenta w wielkim centrum medycznym. Forgerka miała trochę wyrzutów sumienia, wyruszając na miasto w celach ewidentnie związanych z rozrywką, ale wiedziała dobrze że póki co nic nie może pomóc. Byli w kontakcie telefonicznym, a Will podobno nudził się tam śmiertelnie w długich oczekiwaniach na kolejne wstępne testy medyczne.

Już właściwie od obiadu zjedzonego na mieście Amy robiła się na bóstwo. Testując okoliczne zakłady fryzjerskie i inne przybytki umożliwiające osiągnięcie dziewczynie odpowiedniej prezencji na imprezę u syna szejka, zastanawiała się jednocześnie gdzie zniknęła Antonia. Wiedziała tyle, że Chemiczka wyjechała w tajemniczych sprawach. Wyglądało na to, że Ramos nie dołączy do niej dziś wieczorem: kontaktu póki co nie było a zbliżała się nieubłaganie godzina gdy trzeba było stawić się w umówione miejsce. Umówione z Ronem Kowalsky, procucentem filmowym, jak głosiła jego gustowna wizytówka.

Jakież było więc zdziwienie Amy, gdy dosłownie na trzy minuty przed spotkaniem z piskiem opon, niemal przejeżdżając po czubkach nowego obuwia panny Fox, podjechała taksówka. Wypadła z niej Antonia, która sądząc z wyglądu też chyba nie uskuteczniała nic innego niż robienie się na bóstwo. Antonia, wywlekająca za oszywkę nieco oniemiałego Dominica. Chłopak sprawiał wrażenie ryby świeżo wyciągniętej z wody i chyba nie do końca wypad na przyjęcie był tym o czym dziś marzył. Amy nie mogła wiedzieć, że Nobody dopiero co niemal przemocą został odciągnięty od komputera w studio i właściwie porwany wbrew swej woli bez dokładnych tłumaczeń gdzie oraz po co.

Brazylijka trajkotała coś o tym, jak to ledwie zdążyła na skrzydłach pokończyć jakieś nieokreślone, lecz niezwykle ważne dla misji sprawy i zdecydować się skorzystać z zaproszenia. Jeszcze po drodze zgarnąć Dominica, który jak rzadko kto potrzebuje chwili zabawy i odprężenia, brakuje mu bowiem luzu. W towarzystwie dwóch osób, którym Chemiczka nie dała jeszcze dojść do głosu, zdążyła już zacząć najeżdżać na spóźnialskiego nowego znajomego - gdy ten nagle pojawił się. O wilku mowa, pomyślała Amy gdy z cichym szelestem w miejscu taksówki zatrzymało się Lamborghini Diablo, w kolorze dojrzałej cytryny. Charakterystyczny mechanizm otworzył drzwi wozu do góry i na świat wyjrzała młoda twarz Rona Kowalsky’ego. Entuzjastycznie powitał Amy, nie mniej entuzjastycznie jej brazylijską towarzyszkę, może nieco mniej radośnie, ale w zasadzie luźno i uprzejmie, skomentował obecność Wingmana.

Pomknęli ulicami LA na nabrzeże, a kalifornijskie słońce właśnie zachodziło. Gdy wchodzili po trapie na jacht, odprawiani przez pilnujących go goryli, było już ciemno, ale jacht syna szejka rozświetlał okolicę jak wycięty z rzeczywistości kawałek Las Vegas. Transową, nowoczesną muzykę było słychać już z daleka.








Prawie prosto z trapu trójka z Teamu z towarzyszeniem przewodnika o słowiańsko brzmiącym nazwisku wpadła w kocioł rozbuchanej już imprezy, momentalnie rozpływając się w tańczącym tłumie dobrze ubranych ludzi z drinkami w dłoniach. Ron ciągnął ich dalej, tam pod dachem w wielkiej nadbudówce trwała główna balanga. Przeciskali się przez pląsające do głośnej elektronicznej muzyki zgromadzenie. Wszystko pulsowało w rytm stroboskopów, lizane różnokolorowymi promieniami laserów. Rytmiczne basy waliły tak ostro, że wydawało się iż pokład co chwila podskakuje. W oddali widać było oświetlony jasno długi bar i pokaz sztukmistrza plującego ogniem. Potańczyli chwilę z rozpędu, ale Kowalsky ciągnął ich dalej. Później, jeszcze tu wrócimy - przekrzykiwał hałas i śmiechy. Okazało się, że niedaleko podwyższenia dla pomalowanego fosforyzującymi farbami DJ-a, miksującego na żywo kawałki z winyli, znajduje się pilnowane przez dwóch neandertalczyków przejście. Na widok Rona ochroniarze rozstąpili się.

Niebawem goście znaleźli się w czymś, co okazało się VIP-roomem. Było ciszej, dźwiękoszczelna sala niżej pod pokładem zapewniała spokój, jedynie przy sączących się dyskretnie chilloutowych dźwiękowych plamach. Gospodarza co prawda nie było, ale w rozrzuconych po kątach wygodnych rozłożystych kanapach, za szklanymi stołami bawili się wybrani goście, z których wielu wyglądało znajomo. Kowalsky umieścił wszystkich w jednej z wolnych lóż, niemal zapadli się w skórzane siedzenia w których swobodnie i przestronnie czułby się nawet słoń. Pobieżne spojrzenia na boki ujawniały, że przy conajmniej połowie ze stolików goście ciągną ze szklanych blatów biały proszek aż miło. Co wydawało się mieć dobre przełożenie na klimat zabawy, bo natrój w VIP-roomie był iście szampański.

Zanim jeszcze zdążyli się dobrze rozłożyć i zamówić coś u szybkiego, usłużnego kelnera o ciemnej karnacji, Ron zerwał się z miejsca i odwracając ku sobie jakiegoś człowieka zaczął głośno:
- Christian? Christian! Jak się masz, stary! Przysiądziesz się?
Odwrócony niemal przemocą stanął przy ich stoliku. Ewidentnie znajoma z filmów twarz patrzyła na nich z mieszaniną zaciekawienia, ale też i niechęci. Człowiek ten, w oczach kogoś kto choć trochę znał się na ludziach, wyglądał na wyraźnie zdenerwowanego i spiętego. Możliwe, że też oszołomionego narkotykiem.
- Mój dobry znajomy, Christian Bale. - zaanonsował niedbale Kowalsky - Poznaj moich przyjaciół...Przedstawicie się?




THE SOURCE

Prawnik dał znak, by póki co Boyle w ogóle się nie odzywał. Obaj słuchali uważnie.

- To już całkiem nieźle. Ale jeszcze nie wszystko...
Wąsaty agent umilkł, jakby zmęczony. Jakby ocknęła się z drzemki, federalna odwróciła się od tafli weneckiego lustra i stanęła nad stołem. Przesunęła ku Tomowi dwa oglądane już wcześniej zdjęcia przedstawiające kiziorów z taksówki, a potem oparła na blacie swoje szczupłe, ale umięśnione ręce.
- Tych dwóch panów znamy dość dobrze. - powiedziała sucho, uważnie patrząc Boyle’owi w oczy - Twierdzą, że ty równiesz dobrze ich znasz. Na tyle dobrze, że razem zaplanowaliście i przeprowadziliście zamach na chińskiego delegata. W nocy, w hotelu, razem porwaliście ochroniarza tego chińczyka używając środka paraliżującego w strzykawce. Pod groźbą śmierci nakazałeś gorylowi zwabić dyplomatę na podziemny parking przez głosowy system komunikacji. Na dole, oni wyłączyli z gry strzykawką drugiego ochroniarza. Miałeś wolną drogę. Obaj potwierdzają, że widzieli osobiście jak wykańczasz faceta strzałem w łeb. Ten siwawy upewnił się jeszcze, ładując leżącemu chinolowi ze swojej dziewiątki w serce. Ciało wpakowaliście do bagażnika wypożyczonego przez ciebie wozu. Żaden z dwóch goryli chińczyka też nie przeżył tej nocy...
Kiwnęła na broń Toma spoczywającą w foliowej torbie.
- Balistyk potwierdza, to z tej broni strzelano w głowę dyplomaty. Był jeszcze tylko tłumik. Są na niej twoje odciski palców.
Agentka usiadła, splatając palce. Jej kolega zaczesał sobie grzebyczkiem grzywkę na boczek.
- Co ty na to, Tom?




THE TOURIST

Rico trajkotał jak najęty, w swoim języku, wymachując brudnymi łapami.
- Wolniej! Uspokój się. - warknął Blackwood, wciągając kuzyna Rodrigo do środka. - Mów po ludzku, co się stało?!

Nieoficjalny lokator studia był wyraźnie bardzo wystraszony, a do tego zdyszany jak koń po westernie. Z trudem łapiąc oddech, przeszedł na angielski.
- Rodrigo! Jakieś byki...Widziałem...
- O czym ty mówisz?! - Blackwood potrząsnął rozgorączkowanym Latynosem.
- Byłem u kuzyna...Na dyżurce...- powoli szło mu coraz składniej - Poszedłem się odlać, no i jak wracałem...Jacyś bandyci...Włamanie...Rodrigo był już związany, o coś go pytali, tłukli po ryju...Trza go ratować!
- Ilu? - spytał szybko Turysta, nagle otrzeźwiony i ożywiony.
- Nie wiem...trzech na pewno, może więcej...
- Widzieli cię? -
- Nie, chyba nie, cofnąłem się od razu...
- I co dalej?
- Najpierw się skradałem, do tyłu...A potem zacząłem biec. Widziałem jeszcze...że wychodzili z dyżurki...i się rozleźli...po studio. Kogoś chyba szukają, albo czegoś...Pobiegłem od razu tu. Trza ratować Rodrigo!
- Jak wyglądają? - pytał Blackwood, w biegu nakładając ubranie.
- Duże byki! W garniturach takie. Trza ratować Rodrigo, oni mają broń!





THE SOLO


Solo leżał. Właściwie...chyba trochę spał. Nie patrzył na czasomierz, ale musiało być już dość późno, bo robił się głodny. Mimo to, przymknął jeszcze na moment oczy...

Z drzemki wyrwał Rulera głośny strzał z broni palnej!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline