Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-04-2012, 15:20   #131
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE SIXTH-MAN, THE TOURIST, THE FORGER’S WINGMAN, THE SOLO

Tego wieczora zostali w studio. Niektórych innych członków Teamu nosiło, ale oni z różnych powodów nie mieli zamiarów ruszać się na zewnątrz. Dzień od rana nie wyglądał na jakiś specjalnie szczególny egzemplarz dnia. Pijący wczoraj alkohol nieco odchorowali poranek, dbający o formę poprzerzucali trochę żelaza w ponurej siłowni, a komputerowcy po postawieniu oraz zabezpieczniu sieci zjedli zamówioną pizzę. Potem w studio zapanowało coś w rodzaju sjesty. Malcolm ciągle nie wracał, a Smitha też nie było. Nie było też poleceń dla większości członków Teamu, w związku z czym zajęli się oni bądź to tym, co uważali za stosowne za swój obowiązek zawodowy, bądź po prostu swoimi prywatnymi sprawami lub zwyczajnym zbijaniem bąków.

W każdym razie, gdy nad studio filmowym zapadała ciemność, we wnętrzu, biorąc pod uwagę Team, przebywali tylko Koroniew, Blackwood, Cryer oraz Ruhl. Każdy z nich w swoim własnym lokum. Ruler, wkurzony bezczynnością, obiecał sobie wstawać tylko by się wypróżniać i ewentualnie zrobić ćwiczenia, a i to i to niedawno właśnie odbył. Czekał na rozkaz, lub strzał. Koroniew i Blackwood po prostu odpoczywali, trawiąc zamawianą kolację z dowozem, którą skończyli godzinę temu. Cryer, gdy minęła już euforia związana z intensywną współpracą z Nobodym i sukcesem w postawieniu netu, był teraz sam. A od pewnego już czasu, gdy był sam na sam ze swoimi myślami, do jego łóżka zaczynała podpełzać panika...Putin, jego mordercy, a teraz także i napakowani ochroniarze Bale’a chcący go dopaść w swoje ręce zaczynali przesłaniać mu spokojny obraz błogiego lenistwa...Nie leżał, kręcił się po pokoju jak zwierz w klatce, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę do niedźwiedzia.

Złe przeczucie narastało. Gdy usłyszał tupot czyichś stóp, serce stanęło mu w gardle. Nie zastanawiając się nawet na tym, jak nierozsądny to ruch, wyjrzał na zewnątrz swojego lokalu. Ujrzał nieco obszarpanego, nieznajomego meksykańca który dopadł do drzwi pokoju Blackwooda i walił mocno w drzwi. O dziwo, drzwi otworzyły się i tajemniczy kloszard wpadł niemal przez nie do środka. Cryer zamarł w progu, rozglądając się po ciemnawym korytarzu.




THE FORGER, THE CHEMIST, THE CHEMIST’S WINGMAN

Architekta nie było. Zniknął gdzieś w LA właściwie zaraz po rozłożeniu się w swoim lokum w studio. Nieliczni tylko z Teamu wiedzieli, że zamienił właśnie gustowny garnitur na jasną pidżamę pacjenta w wielkim centrum medycznym. Forgerka miała trochę wyrzutów sumienia, wyruszając na miasto w celach ewidentnie związanych z rozrywką, ale wiedziała dobrze że póki co nic nie może pomóc. Byli w kontakcie telefonicznym, a Will podobno nudził się tam śmiertelnie w długich oczekiwaniach na kolejne wstępne testy medyczne.

Już właściwie od obiadu zjedzonego na mieście Amy robiła się na bóstwo. Testując okoliczne zakłady fryzjerskie i inne przybytki umożliwiające osiągnięcie dziewczynie odpowiedniej prezencji na imprezę u syna szejka, zastanawiała się jednocześnie gdzie zniknęła Antonia. Wiedziała tyle, że Chemiczka wyjechała w tajemniczych sprawach. Wyglądało na to, że Ramos nie dołączy do niej dziś wieczorem: kontaktu póki co nie było a zbliżała się nieubłaganie godzina gdy trzeba było stawić się w umówione miejsce. Umówione z Ronem Kowalsky, procucentem filmowym, jak głosiła jego gustowna wizytówka.

Jakież było więc zdziwienie Amy, gdy dosłownie na trzy minuty przed spotkaniem z piskiem opon, niemal przejeżdżając po czubkach nowego obuwia panny Fox, podjechała taksówka. Wypadła z niej Antonia, która sądząc z wyglądu też chyba nie uskuteczniała nic innego niż robienie się na bóstwo. Antonia, wywlekająca za oszywkę nieco oniemiałego Dominica. Chłopak sprawiał wrażenie ryby świeżo wyciągniętej z wody i chyba nie do końca wypad na przyjęcie był tym o czym dziś marzył. Amy nie mogła wiedzieć, że Nobody dopiero co niemal przemocą został odciągnięty od komputera w studio i właściwie porwany wbrew swej woli bez dokładnych tłumaczeń gdzie oraz po co.

Brazylijka trajkotała coś o tym, jak to ledwie zdążyła na skrzydłach pokończyć jakieś nieokreślone, lecz niezwykle ważne dla misji sprawy i zdecydować się skorzystać z zaproszenia. Jeszcze po drodze zgarnąć Dominica, który jak rzadko kto potrzebuje chwili zabawy i odprężenia, brakuje mu bowiem luzu. W towarzystwie dwóch osób, którym Chemiczka nie dała jeszcze dojść do głosu, zdążyła już zacząć najeżdżać na spóźnialskiego nowego znajomego - gdy ten nagle pojawił się. O wilku mowa, pomyślała Amy gdy z cichym szelestem w miejscu taksówki zatrzymało się Lamborghini Diablo, w kolorze dojrzałej cytryny. Charakterystyczny mechanizm otworzył drzwi wozu do góry i na świat wyjrzała młoda twarz Rona Kowalsky’ego. Entuzjastycznie powitał Amy, nie mniej entuzjastycznie jej brazylijską towarzyszkę, może nieco mniej radośnie, ale w zasadzie luźno i uprzejmie, skomentował obecność Wingmana.

Pomknęli ulicami LA na nabrzeże, a kalifornijskie słońce właśnie zachodziło. Gdy wchodzili po trapie na jacht, odprawiani przez pilnujących go goryli, było już ciemno, ale jacht syna szejka rozświetlał okolicę jak wycięty z rzeczywistości kawałek Las Vegas. Transową, nowoczesną muzykę było słychać już z daleka.








Prawie prosto z trapu trójka z Teamu z towarzyszeniem przewodnika o słowiańsko brzmiącym nazwisku wpadła w kocioł rozbuchanej już imprezy, momentalnie rozpływając się w tańczącym tłumie dobrze ubranych ludzi z drinkami w dłoniach. Ron ciągnął ich dalej, tam pod dachem w wielkiej nadbudówce trwała główna balanga. Przeciskali się przez pląsające do głośnej elektronicznej muzyki zgromadzenie. Wszystko pulsowało w rytm stroboskopów, lizane różnokolorowymi promieniami laserów. Rytmiczne basy waliły tak ostro, że wydawało się iż pokład co chwila podskakuje. W oddali widać było oświetlony jasno długi bar i pokaz sztukmistrza plującego ogniem. Potańczyli chwilę z rozpędu, ale Kowalsky ciągnął ich dalej. Później, jeszcze tu wrócimy - przekrzykiwał hałas i śmiechy. Okazało się, że niedaleko podwyższenia dla pomalowanego fosforyzującymi farbami DJ-a, miksującego na żywo kawałki z winyli, znajduje się pilnowane przez dwóch neandertalczyków przejście. Na widok Rona ochroniarze rozstąpili się.

Niebawem goście znaleźli się w czymś, co okazało się VIP-roomem. Było ciszej, dźwiękoszczelna sala niżej pod pokładem zapewniała spokój, jedynie przy sączących się dyskretnie chilloutowych dźwiękowych plamach. Gospodarza co prawda nie było, ale w rozrzuconych po kątach wygodnych rozłożystych kanapach, za szklanymi stołami bawili się wybrani goście, z których wielu wyglądało znajomo. Kowalsky umieścił wszystkich w jednej z wolnych lóż, niemal zapadli się w skórzane siedzenia w których swobodnie i przestronnie czułby się nawet słoń. Pobieżne spojrzenia na boki ujawniały, że przy conajmniej połowie ze stolików goście ciągną ze szklanych blatów biały proszek aż miło. Co wydawało się mieć dobre przełożenie na klimat zabawy, bo natrój w VIP-roomie był iście szampański.

Zanim jeszcze zdążyli się dobrze rozłożyć i zamówić coś u szybkiego, usłużnego kelnera o ciemnej karnacji, Ron zerwał się z miejsca i odwracając ku sobie jakiegoś człowieka zaczął głośno:
- Christian? Christian! Jak się masz, stary! Przysiądziesz się?
Odwrócony niemal przemocą stanął przy ich stoliku. Ewidentnie znajoma z filmów twarz patrzyła na nich z mieszaniną zaciekawienia, ale też i niechęci. Człowiek ten, w oczach kogoś kto choć trochę znał się na ludziach, wyglądał na wyraźnie zdenerwowanego i spiętego. Możliwe, że też oszołomionego narkotykiem.
- Mój dobry znajomy, Christian Bale. - zaanonsował niedbale Kowalsky - Poznaj moich przyjaciół...Przedstawicie się?




THE SOURCE

Prawnik dał znak, by póki co Boyle w ogóle się nie odzywał. Obaj słuchali uważnie.

- To już całkiem nieźle. Ale jeszcze nie wszystko...
Wąsaty agent umilkł, jakby zmęczony. Jakby ocknęła się z drzemki, federalna odwróciła się od tafli weneckiego lustra i stanęła nad stołem. Przesunęła ku Tomowi dwa oglądane już wcześniej zdjęcia przedstawiające kiziorów z taksówki, a potem oparła na blacie swoje szczupłe, ale umięśnione ręce.
- Tych dwóch panów znamy dość dobrze. - powiedziała sucho, uważnie patrząc Boyle’owi w oczy - Twierdzą, że ty równiesz dobrze ich znasz. Na tyle dobrze, że razem zaplanowaliście i przeprowadziliście zamach na chińskiego delegata. W nocy, w hotelu, razem porwaliście ochroniarza tego chińczyka używając środka paraliżującego w strzykawce. Pod groźbą śmierci nakazałeś gorylowi zwabić dyplomatę na podziemny parking przez głosowy system komunikacji. Na dole, oni wyłączyli z gry strzykawką drugiego ochroniarza. Miałeś wolną drogę. Obaj potwierdzają, że widzieli osobiście jak wykańczasz faceta strzałem w łeb. Ten siwawy upewnił się jeszcze, ładując leżącemu chinolowi ze swojej dziewiątki w serce. Ciało wpakowaliście do bagażnika wypożyczonego przez ciebie wozu. Żaden z dwóch goryli chińczyka też nie przeżył tej nocy...
Kiwnęła na broń Toma spoczywającą w foliowej torbie.
- Balistyk potwierdza, to z tej broni strzelano w głowę dyplomaty. Był jeszcze tylko tłumik. Są na niej twoje odciski palców.
Agentka usiadła, splatając palce. Jej kolega zaczesał sobie grzebyczkiem grzywkę na boczek.
- Co ty na to, Tom?




THE TOURIST

Rico trajkotał jak najęty, w swoim języku, wymachując brudnymi łapami.
- Wolniej! Uspokój się. - warknął Blackwood, wciągając kuzyna Rodrigo do środka. - Mów po ludzku, co się stało?!

Nieoficjalny lokator studia był wyraźnie bardzo wystraszony, a do tego zdyszany jak koń po westernie. Z trudem łapiąc oddech, przeszedł na angielski.
- Rodrigo! Jakieś byki...Widziałem...
- O czym ty mówisz?! - Blackwood potrząsnął rozgorączkowanym Latynosem.
- Byłem u kuzyna...Na dyżurce...- powoli szło mu coraz składniej - Poszedłem się odlać, no i jak wracałem...Jacyś bandyci...Włamanie...Rodrigo był już związany, o coś go pytali, tłukli po ryju...Trza go ratować!
- Ilu? - spytał szybko Turysta, nagle otrzeźwiony i ożywiony.
- Nie wiem...trzech na pewno, może więcej...
- Widzieli cię? -
- Nie, chyba nie, cofnąłem się od razu...
- I co dalej?
- Najpierw się skradałem, do tyłu...A potem zacząłem biec. Widziałem jeszcze...że wychodzili z dyżurki...i się rozleźli...po studio. Kogoś chyba szukają, albo czegoś...Pobiegłem od razu tu. Trza ratować Rodrigo!
- Jak wyglądają? - pytał Blackwood, w biegu nakładając ubranie.
- Duże byki! W garniturach takie. Trza ratować Rodrigo, oni mają broń!





THE SOLO


Solo leżał. Właściwie...chyba trochę spał. Nie patrzył na czasomierz, ale musiało być już dość późno, bo robił się głodny. Mimo to, przymknął jeszcze na moment oczy...

Z drzemki wyrwał Rulera głośny strzał z broni palnej!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 13-04-2012, 18:07   #132
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację

Gwałtowny wstrząs!
Szkło brzęczało w metalowym wózku znikającym na końcu korytarza! W schowkach miotały się bagaże podręczne!

Głupie, drwiące śmiechy nieporadnie maskujące narastające zdenerwowanie.
Płaczące dziecko wyczuwające zdenerwowanie matki.
Rozbiegane oczy coraz bardziej przerażonych pasażerów z coraz mniejszą ochotą zgrywania chojraków.
I jeden starszy człowiek leniwie przerzucający strony gazety, którą w końcu bez pośpiechu odłożył.

Kolejna seria wstrząsów!
Stłumione okrzyki!

Zdawał się być jedyną opanowaną osobą na pokładzie, przerzucając koralik za koralikiem.
Absurdalny, irracjonalny chłód spojrzenia osoby z zewnątrz obserwujący własny narastający stres.

Zastygłe trybiki ruszyły z pełną mocą, nie mogąc doczekać się nadciągających działań.
Narastał silnie tłumiony lęk. Nie dopuścić do histerii! Nie dopuścić do paniki! Nie dopuścić do ograniczenia jasności umysłu!
Bułka z masłem.
Mięśnie spinające się do skoku! Wężowe przygotowania.

Miał ochotę śmiać się! Utonąć w obłąkańczym chichocie wariata!

Coś się działo!
Wreszcie coś się działo!

Serce łupało w klatce piersiowej! Oddech nieznacznie przyspieszony.
Czuł własną krew gwałtownymi pchnięciami wprowadzaną w kłus!
Ilość "pchnięć" ani chybi wskazywała na lekkie zdenerwowanie.

Niemalże przytłaczająca ilość informacji napływająca do przeprogramowanego mózgu.
Pieprzona gąbka!

Tak dobrze znane zagłębienia w Mala.
Głośne jęki młodego sąsiada.
Lotki na skrzydłach trzepoczące w ciemności jak skrzydła kolibra.
Stewardessa zapinająca pasy.
-Prosimy o zajęcie miejsc i zapięcie pasów.
Jakieś kpiny! Miał ochotę śmiać się do rozpuku!
Seria kliknięć przypominających przeładowanie... Czego? Przeładowanie czego? Broni. Jakiej? Ciche kliknięcia... Walter?
Tak podobne, a jednocześnie tak bardzo inne. Jaka to broń?!
Nie ważne!

Grube okna.
Paradoksalnie bardziej wrażliwa blacha.
Płaska podłoga. Wykładzina. Niebieska.
Pod spodem część bagażowa.

Spadochron. Gdzie spadochron?
Gaśnica. Luk wyjściowy trzy metry za jego plecami.
Już to skądś wiedział. Skąd? Skąd znał plan samolotu? Analiza tuż po wejściu.

Naciśnij wreszcie ten cholerny spust!
Chciał wystrzelić!
Analiza wejściowa zmodyfikowana do teraźniejszości.

Działaj!

Narzędzie wielofunkcyjne na wojskową modłę! Ceramiczny przecinak do hartowanej stali.
Przestrzeń bagażowa. Płachty i pasy.
Gdzie spadochron?

Nieustające drgania.
Nie poradziłby sobie z maszyną! Zbyt gwałtowne!
Trzepoczące lotki.

Gdzie zespół?!
Czupryna Antonii! Tył głowy Malcolma! Koroniew niemalże w tej samej linii siedzeń!
Gdzie reszta?!

Szarpnięcie!

Czas zwolnił! Rdzeń nadnercza wystrzelił!

Zerwać się! Przecinak w miękkie aluminium! Cztery gładkie, prostopadłe pociągnięcia!
Koroniew, Solo do mnie!
Bagaże, płachty, pasy.
Całe płachty, otwory na pasy, wzmocnienie płacht przy otworach, węzły!
Chwycić pierścieni! Trzymać mocno, zasłonić głowy!
Dekompresja! Fruwające bagaże!
Skok!

Nagle podniósł się z siedzenia w niecałe dwie sekundy po wstrząsie.
Zastygł wpółskoku.
Coś się...
Temperatura powietrza w kabinie podwyższona. Ledwie wyczuwalny zapach potu.
Ciężkie zdenerwowanie pasażerów na pograniczu paniki. Ich wzrok padający na wszystko i nic.
Tłumione jęki. Niewyraźne łkanie. Ciche napięte rozmowy mogące być ostatnimi słowami do najbliższych.

Wszystko takie samo. Takie samo! Rusz się!
Coś innego.
Zmiana. Mała zmiana. Bardzo mała zmiana. Gdzie?! W czym?!
Co go powstrzymywało?
Przeczucie?

Absurd!

Program wykrył błąd. Nieprawidłowość. Nieścisłość.
Wykrył zmianę!
Tylko w czym?!

Znał te wstrząsy!
MiG-17. Noc. Turbulencje.
Sinusoidalny spadek natężenia.

Usiadł powoli, ściągając z nadgarstka Mala.
Piloci sobie poradzą.




Miał wyjść z lotniska ostatni.
Długo nie wychodził, zmuszając resztę do znalezienia sobie jakiegoś miejsca. Smith musiał mieć pewność, że nie mają ogona i potrzebował na to dwudziestu minut.

Po przylocie patrzył na wszystko tak, jak patrzy się na dom po długiej nieobecności.
Nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Żadnych obserwatorów i podejrzanych ruchów.

Dyskretne rozeznanie w otoczeniu również nie wykazało obecności niepożądanych ludzi.
Dlatego też wszedł w tłum, starając się zgubić potencjalnych obserwatorów, a następnie usiadł w najbardziej zatłoczonej kawiarni lotniskowej.

Kupił gazetę. Drogą. Zapłacił za nią trzykrotnie więcej niż to, co krzyczeli sobie poza terenem.
Kupił kawę. Drogą. Cztery razy droższą i trzy razy mniejszą niż na mieście.
To jednak nie było ważne.

Wypatrywał rozglądających się osób. Czegokolwiek odbiegającego od ogólnie panującego schematu.
Pewien biznesmen kłócił się ze znudzoną kobietą siedzącą po przeciwnej stronie okienka.
To nie on.

New York Yankeesi wygrali z Baltimore Orioles 6:2.
Nic mu nie mówiły nazwy drużyn baseballowych, ale nic to.

Rozglądająca się dziewczyna, do której dołączył najprawdopodobniej jej chłopak.
Oboje pospiesznie przeszli przez bramki. Przeszli przez nią i zniknęli mu z oczu.
To też nie ci.

Texas Rangers dokopali Seattle Mariners 11:5.
Elegancko.
Naturalnie patrząc na to, iż była to największa różnica w tabeli.

Zdawało się, że jest bezpiecznie.
Faza druga.

-Cześć, kochanie. Doleciałem na miejsce-powiedział, słysząc w słuchawce damski głos.

-Dzieciaki! Tata przyleciał. Cieszycie się?-zapytała.

-Wszystkie się cieszą-roześmiała się słodko, zaś Anthony jej zawtórował.
Okolica czysta. Można ruszać.

-Jak podróż?-usłyszał Inżynier. Zamilkł na chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć.

-Były turbulencje, ale tak to bez przygód-odparł, mając nadzieję, że fragment spoza kodu zostanie zignorowany.

-Turbulencje?
A jednak nie...

-Tak, ale poza tym nie było problemów.
Czy ona nie mogła się domyśleć?
Wychodzili.
Jego raczej nikt nie śledził. A innych?
Przekręcił stronę gazety, udając zainteresowanie stroną ze sportem.

-Żadnych?

-Absolutnie żadnych.
Wychodzili w odstępach. Po kolei. Bardzo dobrze. Zdawało się, że nikt za nimi nie szedł.

-Za chwilę wyruszam. Wypatruj mnie. Do zobaczenia-powiedział ciepło na pożegnanie.

-Czekam z niecierpliwością. Do zobaczenia-pożegnała się.
W słuchawce zapadła głucha cisza.
Anthony wyłączył się i wybrał drugi numer. Zamiast tradycyjnych, przeciągłych sygnałów powitał go Carlos Santana w duecie z Robem Thomasem.

-Słucham cię.

-To dobrze, że mnie słuchasz.

-Uprzejmy jak zawsze-rzekł kąśliwie męski głos.

-Taaa... Powiedziałeś Woldonowi, żeby ktoś się zjawił?

-Powiedział, że coś wymyśli. Stop! Wiem, co chcesz powiedzieć. Jestem osobiście.

-Świetnie Barrel. Świetnie. Wiesz co zrobić, jak przyjdzie ważny gość?-zapytał Smith, zamykając gazetę, którą złożył na pół.
Jednym, zdecydowanym łykiem dopił kawę.

-Wiem, wiem. Zadzwonić i zająć się nim.

-Właśnie. Na razie-wyłączył się Inżynier i pomaszerował do wyjścia.
Wszystko wydawało się być w porządku.
Zarówno jego "żonka" jak i "Barrel" donosili o czystości i gwarantowali obserwację na ograniczonym polu.
"Barrel" pilnował wyjścia, a "żona" pierwszy odcinek trasy lekko okrężnej między lotniskiem i studiem filmowym.

Jeden sygnał w obu przypadkach oznaczał ogon, zaś trzy mówiły o czystym terenie.

Podmuch świeżego powietrza powitał Point Mana poza budynkiem lotniska w Los Angeles.



Syf, kiła i malaria.

Co oni tu kręcili?!
Oczami wyobraźni widział odcinek specjalny i wypowiedź prowadzącego.
Witamy w "Ultimate Survival in Dirty Jobs"! Ja jestem Mike Rowe, a to Bear Grylls. Dziś pokażemy wam jak przetrwać w tak ekstremalnym środowisku!

No dobra. Może nie było aż tak źle, ale sprzątaczki to ten obiekt dawno nie widział.
Może się bidula przestraszyła, że umrze zanim wyczyści budynek.

Szedł oświetlonym korytarzem, poszukując najbardziej dogodnego miejsca na lokum.
Najlepszy to najmniej widoczny. Taki, który łatwo przegapić o malutkich drzwiach przypominających schowek na miotły.
Tylko gdzie w takim miejscu uświadczy się taki pokoik?
Zapewne nigdzie, ale z całą pewnością istniały inne znajdujące się na uboczu.

-Kierownik produkcji filmów pornograficznych w...-przerwał.
Po otwarciu drzwi dostrzegł małe, świecące oczka wpatrujące się w niego.

-Cip, cip, cip-mruknął, wyciągając coś z kieszeni.

-Nie bój się. Wujcio Anthony nakarmi zwierzaczka i zapozna z nowym znajomym...-mówił cicho, nie przerywając ruchu ręką.
Nagle coś świsnęło!

-Deratyzator 3000-warknął, patrząc na swojego Browninga i odrzuconego w dal gryzonia.
Zamknął drzwi.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 14-04-2012 o 13:48.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 16-04-2012, 17:20   #133
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


Plum!

-You have a message!-mruknął do siebie w pomieszczeniu ogarniętym ciemnościami.
Projekcja filmu niemego ze zdobycznego projektora szpulowego dobiegła końca. Przesadnie gestykulujący ludzie już nie biegali już na czarno-białym obrazie wyświetlanym na brudnej ścianie.

Jedynym źródłem światła był przyciemniony ekran dotykowy odbijający się w stojącej nieopodal szklance wypełnionej przezroczystym płynem.
Nieco dalej stała druga, pusta.
Tą zostawił jakiś czas temu Koroniew.

Mała ikonka koperty pojawiła się w prawym, dolnym rogu ekranu. Smith stuknął w nią palcem, lecz nie stało się zupełnie nic poza zniknięciem maleńkiego znaczka.
Pozornie.

Otworzył elektroniczną klawiaturę, zaś na środku pulpitu zaczęły pojawiać się kropki zgodnie z ilością dotkniętych liter.

Nagle tablet wyłączył się. Również pozornie.
W rzeczywistości przeszedł na inny system, w którym należało pracować jedynie na zaszyfrowanych komendach w odniesieniu do systemu będącego jednym, wielkim szyfrem.

Wszedł w odpowiednie miejsce, przechodząc przez zabezpieczenia. Finalnie ukazał się tekst.
Lub seria przypadkowo wciśniętych przycisków na klawiaturze, włączając w to wszelkie znaki diakrytyczne, symbole i cyfry.
Jak kto woli.

-Kontrast... Nasyceeeenie... Barwa...-mamrotał niewyraźnie pod nosem, przyglądając się zmianom, ujawniającym właściwą wiadomość.
Prosta sztuczka nie do złamania w inny sposób.
Antonia najprawdopodobniej nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak blisko była prawdy, twierdząc, iż sztuką jest odkrywać karty, jednocześnie je zasłaniając.
Chędożona iluzja!

Smith zagwizdał cicho, odczytując nadawcę.
Stare lisisko-pomyślał, a na jego twarz porośniętą kilkudniowym zarostem wystąpił szeroki uśmiech.
Tak się składało, że zamówienia były już prawie gotowe. Minęło sporo czasu, zaś Anthony płacił nie tylko za jakość, ale też za szybkość wykonania.
Płacił blisko związanym z nim firmom. Właściwie nie z nim, tylko z pewnymi dwoma biznesmenami poleconymi przez niejakiego Noah Jones'a...

Zaraz, zaraz!
Wybory!
Tak naprawdę chyba każdy człowiek na świecie znał wyniki jeszcze przed ich końcem, ale po ostatnich protestach być może zakończą je chociażby w drugiej turze.
Włączył telewizor, gdzie już czekał na niego nowy-stary Prezydent Federacji Rosyjskiej z triumfalnie uniesionymi rękami.

-Farsa. Cholerny tragikomizm sytua...

Nagle do jego pokoju wpadł Cryer! Literki na ekranie komputera zgasły.

-O cholera, o cholera, o cholera. Tony! Mój dobry Boże, musisz mi pomóc. Proszę. Pomóż mi. Ścigają mnie. W ogóle nie wiem... Cholera, może nawet wiedzą, gdzie mieszkam.

Wpadł jak huragan z aparatem i kartą pamięci.
Nawet głuchoniemy ślepiec wiedziałby, że tamten jest poważnie zdenerwowany.
Tętno przyspieszone, ciśnienie krwi podwyższone, oddech spłycony, czoło wilgotne.
Aura słaba i mocno zaburzona.

Jednakże nie to zaprzątało uwagę Smitha. Znaleźli Cryera. Kimkolwiek by nie byli ci "oni".
Miał ochotę zakląć siarczyście. Cała akcja mogła wziąć łeb przez pieprzony przypadek!

Natychmiast przed oczami stanęła mu para Czeczenów rzekomo przygotowujących się do zamachu na Putina.
Pechowcy wpadli przez przypadek. Przez pożar...

Istniały tylko dwa wyjścia.

Albo rzeczywiście są niewinni, nie mieli nic do ukrycia, natomiast ich zatrzymanie przez ukraińską Odessę, to jedynie pokazówka zorganizowana z wielkim rozmachem.

Albo byli bezgranicznymi kretynami i potwornymi amatorami. Nie wiadomo co większe.
Przygotowując się do zamachu, bomby tworzy się na ostatnią chwilę. Materiały są rozproszone i poukrywane w więcej niż jednym miejscu, najlepiej poza własnym mieszkaniem.
Trochę inwencji twórczej! Tylko troszeczkę!

Saletra?
Zabunkrować w mieszkaniu z ogródkiem, na wsi. Gdzieś, gdzie jej worek nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń.

C4?
Kupić plastelinę lub modelinę i obkleić. Zrobić sobie ozdobę na półki!

Przewody do detonatora?
Uszkodzone słuchawki... Jakiekolwiek słuchawki! Woltomierz, ładowarka do telefonu, zasilacz do laptopa... Cokolwiek nie wzbudzającego podejrzeń!
Urządzenia detonacyjne ukryte w laptopie, podklejone wewnątrz gitary akustycznej.

Scyzoryk, obcinacz do paznokci, pilnik, obcęgi. Zależnie od sytuacji, lecz niemalże w każdej istniały przydatne narzędzia.

Voila!
Składniki na bombę zakamuflowane i nie wzbudzające podejrzeń. Skonstruowanie wymaga wolnych dziesięciu minut w najgorszym wypadku!

Wystarczy obrać izolację, odpowiednio podłączyć do odmierzonego ładunku. Tylko i aż tyle!
Pożar w jednym miejscu nie spowoduje wykrycia składników w innych.

Już nie wspominając o tym, że nie wiedzieli o wykrywalności substancji wybuchowych po pożarze.
Nawet nie pomyśleli o zniszczeniu dysku z laptopa! Myśleli, że ogień wszystko załatwi?
Otóż nie!
Należy wywołać spięcie, podłączyć do prądu o woltażu i amperażu znacząco przekraczającym możliwości urządzenia!
Rozkręcić i destruować każdy element z osobna. Można pociąć je na fragmenty, rozproszyć po jakimś obszarze.

Ale przede wszystkim, na wszystkich najwyższych bogów, żaden profesjonalista nie nagrywa jak robi ładunek wybuchowy i próbuje nim coś rozpieprzyć!

Identyczny przypadek miał miejsce teraz, choć na innej płaszczyźnie.
Znaleźli Cryera, czyli znaleźli wszystkich łącznie ze studiem. To pewne. John nie był mistrzem mylenia tropów, jak każdy niewyszkolony człowiek, ale Fałszerz najprawdopodobniej nawet się o to nie starał.
Point Man wnosił na podstawie wręcz wyczuwalnego stresu, którym emanował jego rozmówca.
To nie był stan sprzyjający akcjom.

Jednocześnie Smith zauważył coś, co może być problemem podczas ich akcji.
Strefa pewnego działania zespołu mogła być bardzo wąska. Bardzo, bardzo wąska, przez co pewna część Teamu będzie podatna na stres.
To z kolei oznacza zmniejszenie skuteczności.

-Cholera, po prostu nie uwierzysz. Idę przez miasto i wtedy nagle widzę w tym zaułku wiesz jakby on tam był wiesz po prostu... Christian Bale i jakaś baba. I on jej totalnie zrobił Batmana. Masakra! Mam wszystko tutaj, w tym aparacie. Zdjęcia cyfrowe, 3.2 megapiksela, rozdzielczość 2048 × 1536, jpg, heheh. Nie, ty to trzymaj. Ha! Właściwie... możesz zatrzymać ten aparat. U ciebie będzie bezpieczny. Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tymi zdjęciami. Zatrzymaj to. Ja… Ja idę, muszę się ukryć i odpocząć. Porozmawiamy rano-powiedział i wyszedł, zostawiając Anthony'ego samego w ciemności rozświetlonej wielką gębą Putina.

Co mogło być na tej karcie?
Pewnie Batman... Znaczy się, Christian Bale, robiący kobiecie Batmana... Że co?!
Trzeba sprawdzić tą cholerną kartę, ale najpierw...

Skrzywił się, kiedy spojrzał na wygaszony ekran. Najpierw wiadomość do Garbowa.
Wyłączył wygaszacz, wyregulował opcje wyświetlania do poprzednich wartości i wszedł w inne miejsce. Tym razem miał przesłać trzy wiadomości.

Zajęło to zaledwie chwilę.
Tekst zawierający potwierdzenie wysłania obu zamówień jeszcze w tym tygodniu zniknął z ekranu, tak jak dwie kopie danych miejsc odbioru i osoby odbierającej.
Kilka komend później powrócił do zwyczajnego systemu operacyjnego.

Wiadomości poszły, jeszcze tylko potwierdzenie telefoniczne, czego sam żądał przy rozmowie o interesach.
Wybrał numer, do którego automatycznie dopasowana była odpowiednia modyfikacja głosu.

-Dzień dobry. Johaness Wolf się kłania-powitał Smith z lekko niemieckim akcentem.

-Gutten morgen, herr Wolf.
Wysilił się rozmówca, lecz najwyraźniej niewiele potrafił powiedzieć w tym języku.
Zresztą to bardzo dobrze. Inżynier sam potrafił niewiele więcej.

-Późno herr dzwoni. Czy w czymś możemy pomóc?

-Owszem. Chciałbym, żebyście po zakończeniu produkcji przetransportowali nasze cacko. Odbierze je mój szwagier. Namiary już wam przesłałem.

-Mein herr, jeśli chodzi o zamówienie, to jestem zmuszony poprosić o hasło...

-Ja, ja. Naturlich-odparł Anthony, przystępując do recytowania formułki.

-Dodatkowo chciałbym zaznaczyć, że w przesłanej przeze mnie wiadomości znajduje się również polecenie zmiany hasła i jego treść.

-Rozumiem, mein herr. Czy to wszystko?

-Tak. Do kolejnego zamówienia-wyłączył się, a czas gonił.
Do niedawna myślał, że ma jeszcze sporo czasu wolnego, ale obecnie już tak nie myślał.
Został do wykonania jeden telefon, wykonanie kilku kopii danych zapisanych na karcie pamięci aparatu, ukrycie wszystkich, kontakt z Andersonem oraz Nasserem, zamontowanie prowizorycznego systemu zabezpieczającego u wejścia, przygotowanie placówki dla Jacka i jazda na spotkanie z Jimem.
No i na lotnisko.

-Boungiorno. Z tej strony Giuseppe Esposito-przywitał się Inżynier stylizowany na Włocha.

-O! Pan Esposito! Jak miło! W czym mogę służyć miłemu panu?


Nie miał czasu na zapoznanie się z zawartością tajemniczego prezentu od Cryera, ale jej zawartość została skopiowana na jego prywatną kartę za pośrednictwem osobistego aparatu.
Druga kopia znajdowała się na jego pendrive'ie, zaś trzecią na ukrytym nośniku.
Samą kartę włożył do swojej brązowej walizki.

Jeszcze dwa telefony.

-Anderson, chcę cię mieć na dachu na wczoraj. Ukrytego. Przygotowania jak zawsze, ale ostrą tylko w ostateczności. Chcę mieć tych skurwysynów i osobiście się nimi zająć. Czas, start-wyłączył się Point Man.

-Mistrz Muammar Nasser? Dzień dobry, mistrzu. Moje nazwisko Ethan Jones.
Byłem u mistrza zapowiedziany już wczoraj, ale sam mistrz rozumie. Odprawa, oczekiwanie na samolot, lot, potem zakwaterowanie. Tyle rzeczy na głowie.
Kiedy i gdzie moglibyśmy się spotkać?


-Ethan...Jones...-głęboki głos, jak ze studni.
-Tak...Śniłem o panu. Jest pan już w moim mieście?

-Jak najbardziej, mistrzu, ale obecnie jestem poza Los Angeles. Czy będzie odpowiadał koniec tego tygodnia?-zapytał Smith.

-Chwileczkę, zerknę w mój terminarz...-cichy głos Mistrza zamilkł, a potem znów się odezwał. Szybko. Za szybko. Suma jaką mu zaproponowano musiała decydować o kolejności przyjęć.
-Tak. Poniedziałek byłby świetny. 9-go, o 6.00 rano.

-Perfekcyjnie, mistrzu. Dziękuję serdecznie i w takim razie... Do zobaczenia w poniedziałek o 6-powiedział Anthony, uśmiechając się pod nosem.

-Bądź pozdrowiony, Ethanie-usłyszał Smith, a zanim po tamtej stronie słuchawka została odłożona słychać było jeszcze głos faceta:
-Sally, skarbie. Wykreśl tam w poniedziałek o szóstej kogokolwiek tam mamy. Tak, jestem...

Niski głos zastąpił sygnał, zostawiając Inżyniera zabawnym pytaniem.
Ile zaproponowali Nasserowi? I jaką musiał mieć minę, gdy mu to zaproponowano?


Spojrzał na wysoką bramę wjazdową do studia.
Jak chyba każdy obiekt, hala posiadała systemy antywłamaniowe, lecz te nie były najtrudniejsze do obejścia.
Nie miał czasu na znalezienie odpowiedniej, a co dopiero wymianę całej instalacji.

Zadarł głowę, dokładnie oglądając wysokie, szerokie wrota.
Nie miał najmniejszego zamiaru tracić Fałszerza przez kilku kretynów, ale też nie mógł stać mu nad głową jak niańka.
Robota musiała być szybką prowizorką, a dopiero po powrocie zajmie się przemianami w twierdzę.

Myślał przez chwilę, wpatrują się w najwyższy punkt suwanych drzwi znajdujący się kilka metrów nad nim.
Chyba miał pomysł.

Nie trzeba stosować niczego skomplikowanego. Niech włamywacze myślą, że obeszli zabezpieczenie, powodzenia.
On miał zamiar zrobić jedynie przekierowanie na szczyt.

Podpiął dodatkowy kabelek, którego drugi koniec włożył sobie w zęby i przywarł do ściany całą powierzchnią dłoni, przedramion oraz częścią wewnętrzną nóg.

Za każdym razem czuł się nieco dziwnie, wspinając się po pionowej powierzchni.
Przypominało to wspinaczkę górską, lecz nie musiał martwić się o oparcie dla dłoni czy stóp. Ono było wszędzie.
Czuł się trochę jak Spiderman. Tylko siecią nie mógł strzelać. Ale ołowiem już tak.

Ruszył w górę, zatrzymując się co kilkadziesiąt centymetrów, by oderwać pasek srebrnej taśmy klejącej, którą przytwierdzał cienki przewód do ściany.
Następnie ruszał wyżej, by dotrzeć pod sam dach, gdzie postawił stopy na metalowej belce stropowej, po której wędrował ja po podłodze.

-Może być-mruknął do siebie po krytycznym przyjrzeniu się własnej pracy.
Jeszcze tylko wykończenie - uciąć na właściwą długość, rozdzielić, obrać z izolacji, połączyć druty.

Konstrukcja była bardzo prosta. Jedna końcówka rozdwojonego kabelka była przytwierdzona do ściany, zaś druga do ruchomych drzwi.
Rozłączenie dwóch drucików z jednego, dwuczęściowego przewodu uruchamiało alarm, zaś mała kosteczka podłączona do alarmu przesyłała wiadomość na komórkę Smitha.
Zasada działania bardzo banalne.

Przykleił kamerkę do belki stropowej, na której stał, by patrzyła idealnie na wejście.

Zszedł pospiesznie na ziemię, po czym nakleił kartkę:

"Nie wychodzić. Drzwi BARDZO wrażliwe na ruch. Zajmę się tym jak wrócę. Wychodźcie i wchodźcie oknem. Wysoko nie macie.
Zamykajcie okno na noc!
Smith"

-I obyście tylko tego nie olali, bo zrobię z dupy jesień średniowiecza-rzekł do siebie.
Spojrzał na zegarek.

-Cholera!-puścił się biegiem wgłąb studia.


Tym razem kucał wczepiony stopami w dach. Tuż przy włazie.
Zaskrzypiała przekręcana "klamka" otwierająca. Musiał ją najpierw nasmarować starą oliwą z magazynu, by chodziła gładko. Tylko wtedy gruba, sprężyna, z drugiej strony przyczepiona do uchwytu, będzie miała siłę ściągnąć ją ponownie zamykając właz.

Musiał odciąć sobie drogę powrotną, zamykając ją tym samym przed ludźmi szukającymi Cryera.
Oczywiście nie był w stanie zapewnić całkowitego bezpieczeństwa. Jego system alarmowy sięgał tylko jednego punktu i nie miał możliwości zabezpieczyć każdego okna.
Musiałby zamontować stalowe żaluzje, by być choć trochę pewnym, iż nie dostaną się tą drogą.
Tego zrobić nie mógł.

Za to mógł zabezpieczyć front alarmem, zamknąć, zablokować i zastawić drzwi ewakuacyjne oraz zamknąć właz na dachu.
Pierwsze dwa zostały zrealizowane. Zostało ostatnie.

Z długą torbą na plecach podciągnął się na rękach wprost na płaski dach. Poczuł na twarzy podmuch świeżego powietrza i nagle poczuł się tak jak dawniej.
Wychodzący na zewnątrz ukradkiem jak złodziej.
Kiedyś widział w takich zagraniach przesławnego Jamesa Bonda. Widział do chwili, w której zrozumiał, że Agent 007 nie potrafi więcej niż uczeń.

Szybko przywiązał zdobyczny, stary sznurek do wciąż odciągniętej "klamki" i powoli zamknął właz.
Przytrzaśnięty materiał przesuwał się bardzo powoli, więc Smith lekko uniósł pokrywę.
Usłyszał nagły trzask, zaś tasiemka została jakby zassana do środka!

No dobrze. Teraz tylko rozłożyć ukryć prezenty dla Andersona.
Rozpiął torbę, w której znajdowały się niemalże całkowicie rozłożony Dragunov i mały Smith&Wesson oraz dwie paczki amunicji. Jedna ostra, jedna usypiająca...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 16-04-2012 o 18:24.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 17-04-2012, 21:49   #134
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Prawie zasypiał, oczy już robiły się coraz cięższe, jak zawsze zmęczenie potreningowe dawało o sobie znać, a mięśnie, z trudem utrzymujące pionową pozycję ciała, spychały go w kierunku łóżka. W takich sytuacjach tylko nagły kop adrenaliny mógł go ożywić, a nic nie wskazywało na to, żeby coś...

Strzał! Z pistoletu, w budynku, ja pierdziele!

Ruler poderwał się jak rażony piorunem. Z szuflady wyciągnął natychmiast pistolet i wybiegł z korytarza, podążając w kierunku źródła hałasu. Miał nadzieję na niezły rozpierdziel. Szedł szybko szerokim, zakurzonym przejściem, mijając ostrożnie przecinające korytarz zaciemnione wąskie odnogi. Dotarłszy do końca korytarza, wyjrzał ostrożnie zza rogu. To chyba nie stąd padły strzały, ale zawsze trzeba było uważać...
Właściwie... Nie był dokładnie pewien, skąd dobiegł strzał...Hałas wyrwał go przecież z drzemki, co zwykle oznacza dezorientację. Rulerowi wydawało się, że odgłos był wyraźny ale dość odległy, a kierunek wybrał niemal instynktownie.

Za rogiem...Było pusto. Korytarz prostopadle zakręcał w lewo. Christopher wiedział, że teraz po minięciu nim podobnego dystansu co ten od ich “pokojów” dojdzie się do tego najszerszego i oświetlonego korytarza, niby głównej ulicy, przecinającego prosto całe studio niemal przez całą długość...
i będzie wystawiony do strzału wprost idealnie. Kurwa!


Zatrzymał się na dwie sekundy, nasłuchując szmerów, kroków, czy czegokolwiek, co wydawałoby mu się podejrzane. Potem wyszedł zza rogu i zaczął iść korytarzem przed siebie, trzymając wyciągniętą spluwę przed twarzą.

Oświetlenie korytarza, w porównaniu z jasnymi świetlówkami korytarza głównego, było słabe. Napięty jak struna Solo sunął powoli, krok za krokiem, przesuwając wzrokiem za lufą od jednej ściany do drugiej. W każdej nieoświetlonej wąskiej odnodze mógł czaić się przeciwnik. Za każdymi z tych zakurzonych, prowadzących cholera wie do czego drzwiczek. W nosie kręcił kurz, Solo powstrzymywał się z trudem od kichnięcia.

Tymczasem widział coraz wyraźniej. Ruler dotarł bez przeszkód do rozświetlonego miejsca. To tutaj korytarz wychodził na główny korridor. Przypominający małą ulicę, przecinał on środkiem całe chyba studio. Był wystarczająco szeroki i wysoki, by mógł jeździć nim sprzęt filmowy i nawet miał w podłożu przeznaczone do tego szyny, przez co przypominał Ruhlerowi nieco tunel metra. Solo przyczaił się przy ścianie, zastanawiając się czy zdecydować się na wyjście lub choćby wyjrzenie na tą główną przestrzeń. “Ulica”, jak wiedział, szła stąd w lewo lub w prawo. Gdyby iść w lewo, niedaleko po drodze była brama na wielki, główną halę studia w której byli pierwszego dnia. Natomiast droga w prawo, szła dalej prosto aż do bramy wyjściowej na zewnątrz studia, tej której wtedy otwierał Point-Man i którą potem on sam wychodził na miasto.

Rozglądnął się chwilę niepewny, w którą stronę właściwie ma iść... Cholerny budynek był duży, a on bardzo chciałby być na czas tam, gdzie coś się działo. Po chwili intensywnego namysłu, która najprawdopodobniej była czasem straconym, gdyż nie rozjaśniła jego wątpliwości, wybrał drogę do głównej hali studia... Może chociaż będzie tam ktoś, kto go pokieruje, ktoś z obsługi studia...

Ruler szedł ostrożnie jakiś czas, mając wiernego glocka w pogotowiu. Gdy dotarł na miejsce, mniej więcej w sercu całego studia, rozejrzał się uważnie. Dalej, rozświetlony aż do samego końca, ciągnął się główny szeroki korridor. Po lewej stronie korytarza natomiast była brama, którą pierwszego dnia sam otwierał. Dwa metalowe skrzydła, które trzeba było z dużą siła rozciągnąć na boki. Wiedział, ża za tą bramą jest wielka ciemna znajoma już hala, a przełączniki świateł są zaraz przy wejściu po prawej stronie. Uwadze Ruhla nie uszło, że wrota nie są do końca domknięte. Była między nimi szczelina szeroka na jakieś trzydzieści centymetrów, ale ze środka biła ciemność.

Przesunięcie wrót z pewnością byłoby dosyć głośne, ale innego wyjścia chyba nie miał. Najostrożniej, jak umiał, wcisnął się w szczelinę, rozszerzając ją rękoma, po czym podszedł do przełącznika świateł i włączył je, celując pistoletem w ciemność drugą ręką... Miał nadzieję, że to jednak nie tutaj znajdzie przeciwnika - strzelanina na otwartej przestrzeni zazwyczaj kończyła się bardzo szybko.

I wtedy...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 17-04-2012 o 22:57.
Kovix jest offline  
Stary 17-04-2012, 23:13   #135
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
"Uff... A więc to jednak nie ten sen." Ostatnio John jakoś nie doświadczał tego konkretnego koszmaru. Być może to niedawne wydarzenia sprawiły, że czuł się trochę mniej... pospolicie? Albo może zwyczajnie w całym tym zamieszaniu miał głowę zajętą innymi sprawami. W każdym razie, pomimo że mu ulżyło, wciąż był przybity i siedział kilkanaście minut, myśląc o swoich sprawach. Te sny... Z drugiej strony szczur: fuj! Teraz brzydził się dotknąć swojego łóżka.

W końcu postanowił zająć się czym innym i odpalił laptopa. W czasie, gdy Windows XP uruchamiał się na nie najnowszym już sprzęcie, Cryer chwycił szczoteczkę i pastę, założył kapcie i wyszedł ze swojego pokoiku. Właściwie to nie wiedział, gdzie może znaleźć łazienkę; wczoraj był tak zaaferowany swymi kłopotami, że zapomniał się umyć. Był jednak pewien, że gdzieś tutaj musi coś być. Większe i mniejsze pomieszczenia w studiu, wraz z łączącymi je i przecinającymi korytarzami, tworzyły istny labirynt, ale nie musiał się po nim błąkać w swojej niebieskiej piżamie długo — toaletę znalazł niemalże tuż za rogiem. Niestety nie było tam prysznica, a on czuł się już trochę nieświeżo. No cóż, skorzysta z dezodorantu, a potem spyta kogoś o kierunki.

Wróciwszy do swojego pokoju, usiadł przy komputerze i zalogował się, myśląc najpierw nad sprawdzeniem poczty. Po chwili jednak stwierdził z bezgranicznym przerażeniem, że jego system nie jest w stanie połączyć się z Internetem. — Co? — mruknął i sprawdził jeszcze raz, czy nie ma w pobliżu żadnej sieci Wi-Fi. Ani śladu połączenia. Zrozpaczony, ubrał się szybko i z otwartym laptopem w ramionach wyszedł z pokoju. Przeszedł aż na drugą stronę budynku i wciąż nic. To sprawiło, że naprawdę się zdenerwował i ruszył szybko w stronę "biura" Smitha, tylko po to, by zastać je zamknięte. "Co za nieodpowiedzialność!", pomyślał. "Jak niby mamy tutaj prowadzić zaawansowaną operację, jeśli nie ma nawet internetu?"

Był wkurzony, ale nie wrócił do pokoju; nie chciało mu się tam siedzieć. Myślał właśnie nad tym, czy warto byłoby odważyć się i wyściubić nos ze studia, aby poszukać jakiegoś hotspotu, gdy w drzwiach po przeciwnej stronie pokoju pojawił się młody chemik, Dominic... Nobody. Cryer miał go zignorować, ale zwyciężyła ciekawość. Czuł się zdesperowany w obliczu braku internetu.

— Hej, ty! — powiedział, może trochę nieuprzejmie, choć nie było to jego zamiarem. — Eee... Wiesz może, gdzie jest Anthony? — spytał. — Smith — poprawił się. — Point-Man.


Udało mu się wraz z Nobodym postawić Internet, lecz pomimo tego sukcesu nie czuł odprężenia. Cryer siedział na swoim łóżku, przygarbiony, ze złączonymi dłońmi, wystukując piętami na podłodze nierówny, nerwowy rytm. Obok niego leżał laptop, na którego ekranie widać było stronę o Christianie Bale'u na Wikipedii. Przez jakiś czas Fałszerz się powstrzymywał, ale w końcu nie wytrzymał i zaczął szukać informacji o aktorze. Był to li pobieżny zwiad, który przyniósł mu jedynie informacje o incydencie na planie Terminatora — coś, co już i tak od dawna wiedział. Celowo nie patrzył jednak głęboko: coś w nim obawiało się wiedzy, jaką mógłby być może znaleźć. Ograniczył się zatem do Wikipedii.

Wstał i podszedł do komody, na której spoczywały dwa srebrne, lśniące bliźniacze pistolety. Nie były prawdziwe, rzecz jasna; tylko kolejne rekwizyty wywleczone z jednego ze schowków. Było tam takich na pęczki, a Cryer nawet nie próbował domyślić się, z jakiego filmu pochodzą. Być może z wielu. Informatyk chwycił spluwy i uniósł przed sobą, trzymając je poziomo i krzyżując ręce.

— Bam! — wydał z siebie cicho odgłos mający symulować wystrzał, celując w niedźwiedzia, stojącego nieruchomo i gapiącego się w przestrzeń. Cryer miał wcześniej zamiar udać się do Smitha i poprosić o jakąś realną broń, ale Point-Man najwyraźniej był nieobecny. Fałszerz westchnął i odłożył rekwizyty.

Nagle dosłyszał tupot stóp…! Myśli jak błyskawice zaczęły mknąć przez jego mózg: czy to ludzie Bale’a? czy to ludzie Putina? „Nie”, uznał, „nie może być.” Mimo to uchylił drzwi i wyjrzał przez szparę: jakiś Meksykaniec wszedł do pokoju Blackwooda.

John zaakceptował fakt, że wiele dzieje się niejako obok niego i całkiem go pomija. Ba, dawało mu to nawet ulgę, gdyż nie musiał kłopotać się niewyobrażalnymi wyzwaniami, jakie mieli przed sobą — skupiał się wyłącznie na otrzymywanych poleceniach... jeśli je otrzymywał. Teraz jednak był w takim stanie umysłu, że nie potrafił zignorować zagadkowego wydarzenia. Rozejrzał się uważnie, sprawdzając, czy nikogo poza nim tu nie ma, po czym jak najostrożniej podkradł się do pokoju zajmowanego przez Turystę, przyłożył ucho do drzwi i zaczął podsłuchiwać.

Włamanie! Studio przeszukują faceci w garniturach… Cryer nie mógł być stuprocentowo pewien, że to ludzie Bale’a, ale nie zamierzał ryzykować — odwrócił się i ruszył pędem do swojego „mieszkania”. Drzwi trzasnęły głośno, gdy miotnął nimi z całej siły; przylgnął do ich drewnianej powierzchni plecami, siadając na podłodze, a na głowę spadła mu, strącona przez impet, flaga uniwersytetu do którego nigdy nie uczęszczał. Łapiąc oddech i zbierając myśli przez parę minut, zdecydował się zablokować wejście do pokoju i ukryć przed napastnikami.


Nagle dostrzegł dłoń z pistoletem po swojej prawej stronie — należała do wysokiego mężczyzny w eleganckim stroju, chyba jednego z tych, których napotkał wczoraj. Cryer nie miał pojęcia, skąd on wiedział, jak tu dojść. Spodziewał się raczej, że jeśli nawet odnajdą jego pokój, to będą próbowali wejść do niego z głównego korytarza — i będą musieli roznieść barykadę, którą utworzył. Ale zamiast tego włamywacz przeszedł prosto przez halę, w której Cryer się ukrywał — pomieszczenie pogrążone w całkowitym mroku, rozjaśniane tylko przez wieczorne światło wpadające przez okna — i skierował wprost do drugiego, małego wejścia do sypialni. „Jak dobrze mogą znać rozkład pomieszczeń?!”

Cryer położył się i wczołgał pod dekoracje sceniczne, za którymi się ukrywał, akurat w momencie, gdy intruz popatrzył w jego stronę. Ochroniarz ruszył powoli w tym kierunku, a po chwili jego buty zatrzymały się tuż przed nosem Fałszerza. Cryer mógł tylko modlić się, żeby kurz zalegający obficie tam, gdzie się schował, nie wywołał u niego jakiejś alergicznej reakcji. Byłoby po nim.

Po chwili podłoga skrzypnęła, gdy facet zrobił krok, i wkrótce włamywacz zniknął Cryerowi z oczu. Ale z tego, co mógł usłyszeć, teraz do hali wszedł ktoś jeszcze. Wydawało mu się też, że udali się do jego pokoju, choć nie mógł być pewien. Zaryzykował i zmienił nieco pozycję; teraz mógł lepiej widzieć, co się dzieje. Nogi w czarnych spodniach od garnituru faktycznie wyszły z jego „mieszkania”.

— Musi gdzieś tu być — usłyszał. Jedyne, co pozostawało Cryerowi to czekać — czekać aż intruzi sobie pójdą albo czekać na odpowiednią okazję. Ta nadarzyła się po chwili, gdy obaj ochroniarze oddalili się trochę od jego pozycji. Fałszerz wyczołgał się spod sceny i lekkim krokiem pobiegł w stronę drzwi do pokoju. Miał plan.

Ale… „Cholera!” W ciemnościach kopnął coś metalowego… Przeklął wszystkie niepotrzebne fanty, które tu zbierał. To chyba wiadro… Za sobą usłyszał szybkie kroki, więc nie zwlekając, rzucił się do przodu i dopadł do komody, niemalże się przewracając. Wyciągnął ręce, szukając rekwizytów — jeden pistolet przez przypadek strącił, drugi udało mu się chwycić. Odbił się od ziemi i skoczył do wyjścia z pokoju, ale na jego drodze stanęło dwóch facetów.

— Stać! — wykrzyknął Cryer niespodziewanie, wyciągając przed siebie broń i starając się brzmieć groźnie. — Kim jesteście i czego tu szukacie?
 
Yzurmir jest offline  
Stary 19-04-2012, 06:31   #136
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Someone started all this. And I'm gonna find them.

„Co ty na to, Tom?” – odbiło się w myślach Boyla jak echo.

Przyjrzał się lustrującym go bacznie agentom. Aparatura zaczynała go irytować bardziej od tych ludzi.

- Wszystkie postawione zarzuty są nieprawdziwe a zeznania świadków są fałszywe i niezgodne z prawdą. Tyle mam wam do powiedzenia na tę bajkę, chyba, ze macie jakieś konkretne pytania. - odpowiedział patrząc obu agentom prosto w oczy i pokręcił pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Póki co zaczniemy od takiego...- uaktywnił się wąsaty po chwili milczenia - ...jaki miałby być powód, dla którego prawie dziesięciu świadków sprzysięga się, jak utrzymujesz, przeciwko tobie. To twoi wrogowie? Jesteś im co winien, a może oni tobie? Coś jeszcze innego?
- Myślę, że to jest pytanie do nich. Ja nie mam motywu do zabijania żadnego dyplomaty. Nie jestem terrorystą. - powiedział poważnie i stanowczo. - Już powiedziałem, że w machlojki zamieszana jest szajka hotelowa. To jest przecież oczywiste, a napad na mnie i odebranie przedmiotów układanką do tego. Chcecie, żebym ja za was przeprowadził śledztwo? Jak macie niezbite dowody i chcecie się ze mną spotkać w sądzie to proszę bardzo. Ale za czas internowania w Guantanamo Bay to wy bekniecie. Oficjalnie czy nieoficjalnie.
- Nie, to pytanie do ciebie. Nie pytałem o twój motyw do zabijania dyplomaty. Pytałem, dlaczego akurat ta...szajka...miałaby za cel obrać sobie akurat Toma Boyla. Ślepy los? Przypadek?
- Pracując w agencji wierzysz w takie rzeczy? Oczywiście, że to ma podwójne dno. Jakie? Ja nie wiem. – wycedził powoli.
- Czyli utrzymujesz, że cały ten spisek o którym nam mówisz wymierzony w twoją osobę...- przerzucił jakieś papierzyska - ...że w żaden sposób nie domyślasz się, jakoby miałby mieć związek z jakimś twoim działaniem, akcją, przeszłością...Nie znałeś wcześniej żadnej z osób która przeciwko tobie zeznaje, tak?
- Nie znałem. Osoby są podstawione. A ktoś kto za tym stoi wie co robi, albo tak mu się wydaje i ma duże możliwości. Bardzo wysokie. – zrobił teatralny ruch ręką kreśląc w powietrzu półkole.
- Kto to może być według ciebie? - weszła mu prawie w słowo kobieta.
- A mało to mam wrogów na świecie? – Boyle wzruszył ramionami.
- Śmiało. Jakbyś miał wskazać dwóch-trzech najbardziej prawdopodobnych do takiej prowokacji? – drążyła temat przekrzywiając lekko głowę na bok, lecz nie odrywając od niego wzroku.
- Każdy rząd świata i każda organizacja terrorystyczna. – powiedział Tom tym razem śmiertelnie poważnie.
- Wiesz dobrze Tom, że to nie ich metody, więc przestań mydlić nam oczy jakbyśmy byli w przedszkolu. - żachnął się na boczek czesany - Oni po prostu palnęliby ci prosto w łeb. Albo twój samochód wyleciałby w powietrze. Dlaczego mieliby bawić się w podrzucanie ci trupa do samochodu?
- Też chciałbym to wiedzieć. Może żywy jestem bardzo do czegoś potrzebny a to ma na celu coś innego. - wzruszył ramionami. - Równie dobrze to może być wasza prowokacja albo... albo niefortunny zbieg nieprawdopodobnych wydarzeń.
- Nie ułatwiasz, Tom. - westchnęła kobieta, odsuwając się ze zgrzytem na krześle - A powinieneś. Sam wiesz, jak brzmi “niefortunny zbieg nieprawdopodobnych wydarzeń” w sądzie...
- O sąd się nie martwię. Wolę przeżyć do niego śledztwo. – podskoczyła brew Boyla.
- Chcemy Ci pomóc. - ciągnęła kobieta - Ale popatrz sam. Zeznania kupy świadków. Twoja broń, twoje odciski.
- Jasne. - wtrącił się Boyle - Róbcie swoją robotę. Póki co macie garść zeznań bez weryfikacji i dokładnego śledztwa. Moje odciski? W świetle tego ze byłem w hotelu i skradziono mi broń i telefon? Ta rozmowa jest bez sensu.
- To ty twierdzisz, że cię okradziono. - odezwał się agent - Dwóch innych obywateli US zeznało co innego. Posprzeczaliście się, mało ich nie wykończyłeś. Jednemu zdążyłeś złamać rękę, machałeś w wozie gnatem...Twierdzą, że ledwo zdążyli uciec.
- Więc musicie odpowiedzieć sobie na pytanie w co macie wierzyć sami. Ja wam w tym nie pomogę. A telefon pewnie mi wypadł tak samo jak broń. Ta rozmowa do niczego was nie zaprowadzi. - wzruszył ramionami. - Macie moje zeznania. Dywagacje zostawcie sobie.
- Pozwól, że to my zdecydujemy w co uwierzyć. Na razie siedzisz na kupie gówna i nie chcesz powiedzieć nic.
- Już wam wszystko powiedziałem i niczego nie ukrywam. – powiedział dobitnie.
- Odwołując się do twojego niedawnego zdania...- powiedział facet, ale Tom wszedł mu w słowo.
- Tego, że wielu może chcieć mi zaszkodzić? To jasne a nawet jeśli nie bezpośrednio mi to wiecie komu, zresztą powiedziałem, że za tym kryje się o wiele więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Ja odpowiedzi na wasze pytania kto to zrobił i dlaczego - nie mam, choć wskazałem na grupę ludzi. Wasi świadkowie kłamią i pracują dla tych samych którzy twierdzą, że to ja ich napadłem. To chcecie wałkować? Co ja jestem płatnym mordercą i na dodatek partaczem, który wciągałby do tego służbę hotelową? - zaśmiał się. - W nocy gdy wygrałem dwa miliony dolarów od złodziei? – jego palce powędrował do czoła lecz tyko potarł skroń powstrzymując się od wystukania opuszkiem palca kilku klepek.
- Odwołując się do twojego niedawnego zdania...- uśmiechnął się agent, czekając cierpliwie aż Tom wyrzuci z siebie ostatnie zdanie - Właściwie pytania. Pracując w agencji wierzysz w takie rzeczy, pytałeś. Właśnie dlatego że pracuję i wiem, jaki jest twój fach...właśnie dlatego wiem, że wiesz więcej niż mówisz.
Boyle odpowiedział mu przeciągłym spojrzeniem biorąc głęboki oddech.
- Mój klient złożył już deklaracje, o które chodziło. - wtrącił się adwokat - Proszę więc rozpocząć nowe wątki przesłuchania, bo jak wielokrotnie zaznaczył Pan Boyle, w poruszanych kwestiach nie zmieni swojego stanowiska. Niezwłocznie po przesłuchaniu wystąpię o wgląd do ekspertyz z aparatury rejestrującej. Jestem przekonany że potwierdzi ona fakt, że mój klient mówi prawdę.

Obaj agenci spojrzeli na niego jak na pozostawione w kącie niechciane gówno.
- Na razie nie będzie więcej pytań, kończymy sesję. - odezwała się spokojnie kobieta - Oczywiście zajmiemy się nagraniami, potem wiarygodnością świadków, oraz tropami które nam pozostawiłeś, Tom. A ty się zastanów przed snem, co jeszcze o tych tajemniczych wrogach, o których wspomniałeś, możesz nam uściślić. Im lepiej nam pomożesz, tym szybciej się to skończy.
Wstali oboje.
- Jeśli pan sobie życzy Boyle, ma pan teraz tyle czasu na swobodną rozmowę ze swoim obrońcą, ile potrzeba. - zebrał swoje papiery oraz zdjęcia wąsaty.
Po chwili stukot obcasów agentki zacichł, i Tom został w pomieszczeniu tylko z prawnikiem.

To, że w pomieszczeniu nie było nikogo wcale nie znaczyło, że byli sami. Choć oficjalnie nie mogliby użyć żadnych zdobytych w ten sposób materiałów przeciw niemu w sądzie, to i tak wiedział, że to co sobie myślą jest nieistotne. Bardziej chyba psom z FBI zależało na tym, co wie Boyle. A żeby się tego dowiedzieć, to chyba musieliby zaszczepić mu incepcję, aby sam wpadł na to, by się przed nimi zwierzać. Prawnikowi tez nie ufał. Skoro sam sobie nie ufał jako zawodowy hazardzista, to „lista zaufania” Toma była nad wyraz krótka, bo widniał na niej sam tytuł.

- Rozumiem, że po zapoznaniu się z materiałem dowodowym do sprawy przedstawisz mi linię obrony? - powiedział Tom do adwokata zerkając na zegarek. - Chcę mieć na bieżąco wgląd w zgromadzone dowody linii oskarżenia jak sprawa trafi do sądu.
- Jasne. - odparł papuga - Spokojnie, Tom. Liczę na to, że nawet do tego nie dojdzie...Rzecz jasna jesteś czysty, więc jedynym problemem pozostaje czas.
Popatrzył na ścianę.
- Nie będę ci ściemniał. Jest gorąco. Chińczycy naciskają, chcą czyjejś głowy. Fedsi nie mogą pozwolić sobie na wypuszczenie póki co jedynego podejrzanego, na dodatek wiedząc kim jest... Wyciągniemy cię z tego, ale to może potrwać. Musisz się na to przygotować...
- Sure. – Tom zgarnął ze stołu papierosy adwokata. – Chyba wrócę do palenia.










Papuga wrócił dnia drugiego. Trzeciego. Czwartego. Piątego. Szóstego. Tom zaczynal mieć tego dosyć, choć ani nie był dalej przesłuchiwany, a Paragraf za każdym razem był coraz bardziej optymistyczny. Zaczynało toczyć się z górki.

Raczej spokojnie znosił odosobnienie. Miał dużo czasu na myślenie. Za dużo. Zdecydowanie za dużo. Najbardziej chyba jednak brakowało mu szeleszczącej pościeli czystego posłania w towarzystwie ciepłego, nagiego ciała z długimi nogami, długimi włosami i długimi rzęsami... Mogłaby nawet długo mówić. Hell yea, jadaczka mogłaby się jej nawet nie zamykać...

Zamiast tego otworzyły się drzwi przerywając Boylowe wpatrywanie się w sufit, kiedy leżał ze splecionymi rękoma brzuszku. Apetyt stracił od tego całego szamba w jakim się teraz kąpał, to i zgubił na pewno ze cztery, pięć funtów.

W drzwiach stanęło dwóch młodych, jakby agentka Smith i w boczek czesany zniżyć się do takiego poziomu nie mogli, aby po niego osobiście swe efbijajowskie cztery litery do basementu sprowadzić na nogach.

Tom usiadł na całkiem wygodnej pryczy i wsunął białe skarpetki w pomarańczowe tenisówki. Takiego samego koloru wdzianko odbiło się od blaszanego lusterka nad umywalką, gdy przechodził powoli przez celę do wyjścia.

Młodzi mężczyźni idealnie ogolonych kwadratowych szczekach przerastali go niemal o głowę. Komandosi w gajerkach zawsze wyglądają tak samo, pomyślał poprawiając swój wesołego koloru mundurek.

- Gentlemen. – kiwnął głową wchodząc między nich.

I poszli razem na górę.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 19-04-2012 o 06:44. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 19-04-2012, 10:51   #137
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Głowa Amy Fox znajdowała się dokładnie w miejscu przecięcia się linii celownika karabinu snajperskiego. Luneta przesuwała się powoli, utrzymując przyrząd celowniczy gdzieś pomiędzy czołem a nosem idącej w kierunku taksówki kobiety.

Mężczyzna trzymający karabin wstrzymał oddech.





THE EXTRACTOR

Który...Który to dzień od odprawy...Ta cholerna niepewność. Niepewność, ta pieprzona przypadłość ludzi z tej branży. Ta chęć by sprawdzić, choć przecież...Nie. Co nie oznaczało, że ktoś nie próbował właśnie...Malcolm westchnął ciężko. Ekspertyza już przyszła, a przesyłka już wyszła. W zasadzie wszystko szło zgodnie z planem, ale... Wygodne, porządne niemieckie hotelowe łóżko z każdym dniem było jakby coraz twardsze. Który...Który to już dzień? Szósty. Nie. Siódmy, chyba? Usiadł na łóżku, sprawdził datę na laptopie i inne ludzkie sposoby na określanie czasu. Wychodziło na to, że...że to dzień ósmy. Jakoś nie kleiło się to z tym, co pamiętał Ronald Cold. Może dlatego, że czasem dzień był nocą i odwrotnie. Berlin był efemeryczny. Berlin był snem, z którego czas było się już chyba budzić. Dzień ósmy.

Dzień ósmy. Rano. Rano? Chyba tak, żołądek burczeniem dopominał się śniadania. A może jednak kolacji? Nie, śniadania. Dzień ósmy, rano. Dopiero jutro miał zadzwonić do krupiera. Jutro. Malcolm wysunął szufladę i popatrzył na zestaw kilku używanych przez siebie obecnie aparatów telefonicznych, jakby były jakimiś morskimi żyjątkami wyrzuconymi na piaszczystą plażę. Milczały. Przecież w głębinach głos nie jest potrzebny. Przecież...

Cały pokój nagle zadrżał. I znowu. Cholera, pomyślał Malcolm. Ściany lekko się trzęsły, łóżko, a z nim on sam, też. Co się dzieje. Co jest tego przyczyną...? Aha. Tu jesteś. To ty. Jedno z żyjątek w szufladzie wibrowało, wprawiając w lekkie drżenie szufladę, z nią cały świat. Whitman, powolnym jak u lunatyka podniósł aparat i przyłożył go do ucha. Akurat na ten konkretny mógł dzwonić tylko jeden człowiek.

- Cześć Malcolm, tu Boyle, zagramy w karty w Weneckim? - w słuchawce rozlegał się niewątpliwie znajomy głos człowieka, z którym siedział przy jednym stole w MGM. Głos ten był spokojny, lekko może nawet rozbawiony, ale był też w nim jakiś ledwo uchwytny ton, który bardzo nie spodobał się Ekstraktorowi.





THE FORGER'S WINGMAN

W pomieszczeniu było więcej światła niż na zapleczu scenicznym, więc Cryer mógł obejrzeć sobie lepiej ludzi stojących naprzeciwko lufy jego nieprawdziwej broni. Ale to co widział, nie poprawiało mu humoru. Jeden ze zwalistych misów w za ciasnych gajerkach był tym, który dorwał go wtedy w uliczce. Drugiego nie znał, ale z oczu też nie patrzyło mu najlepiej. Obaj mieli w uszach małe słuchawki i niewielkie mikrofony do kompletu na ogolonych gładko policzkach.

Teraz obaj zaskoczeni stali nieruchomo, zasłaniając sobą przejście którym tu wleźli. Za plecami John miał tylko zabarykadowane przez samego siebie drzwi. Wóz albo przewóz. Oni też mieli broń, ale opuszczoną na razie nisko. Zastygli jak woskowe figury, mierząc Cryera wilczymi spojrzeniami.

- Nie zamierzasz tego przecież użyć, słoneczko...- na spiętej twarzy wyższego pojawił się uśmieszek.
- Przekonaj się, skurwysynu. - Cryer przypomniał sobie wszystkie miny Clinta Eastwooda jakie znał i starał się wybrać najgroźniejszą.. Rękę z “gnatem” uniósł wyżej - No, dalej, śmiecie. Mam zły dzień, więc dajcie mi pretekst. No?

Napięcie rosło. Nawet wielki wypchany niedźwiedź wydawał się uczestniczyć w tej grze emocji, złych spojrzeń i sprawdzenia, kto tu naprawdę ma jaja.

- Położyć gnaty na ziemię. - rozkazał John - Powoooli, kurwa.

Cryer był pewien, że nie wytrzyma tak długo. W końcu, zaraz pęknie i...Nawet nie chciał o tym myśleć. Ale nagle dostrzegł, że ten wyższy zagryzł wargę i ostrożnie nachylił się, powolutku kładąc broń na podłodze. Potem uniósł ręce do góry. Wingman przeniósł stalowe spojrzenie na tego drugiego, znajomego już z pościgu faceta o kwadratowej szczęce i ryżawych, ciętych na jeża włosach.

- A ty? - warknął John i wycelował gościowi prosto w jaja - Potrzebujesz specjalnego zaproszenia, słoneczko?
W pierwszej chwili tamten wzdrygnął się. Ale nagle jego twarz jakby zmieniła się, a przyszczurzone oczka zaczęły z uwagą lustrować bardziej pistolet, niż jak do tej pory oczy Cryera...Fuck, pomyślał John, tylko nie to. Fuck!

Wilczy wzrok znów przeniósł się na Cryera. Ten grał jeszcze, ale już po uśmiechu ochroniarza wiedział, że nie jest dobrze.

- Popatrzmy...- odezwał się byczek zamyślonym tonem - Jesteś twardzielem, co? I masz mocne argumenty...No...W zasadzie jeden. Pistolet. My też takie mamy. Tylko że my mamy je opuszczone, a ty wycelowany...No tak...
- Rzuć to. - zimno rzucił Cryer, ale jego głos nie zabrzmiał już tak jak przedtem.
- Ale...- skręcił głowę napastnik - ...cóż to? Na twoim gnacie widzę stąd dobrze napis “REPLIKA”...

Ukośne spojrzenie Cryera wyłowiło krój pisma na czarnej obudowie armaty. Ręka z “giwerą” sama jakby zwiędła i zawisła wzdłuż ciała. Kolejne czarne litery jedna po drugiej waliły mu w mózg, jakby ktoś wybijał mu je metalową czcionką od R aż do A na zwojach. Bach, bach, bach, bach, bach, bach, bach...

-...a na moim...- zatroskanym głosem kończył tamten, unosząc ku oczom swój pistolet - ...pisze jak byk: DESERT EAGLE 5.0...Sam zobacz.
Cryer przełknął ślinę. Chyba nie było sensu w takiej chwili tłumaczyć “nie mówi się pisze, ale: jest napisane”...Drugi goryl, z zakłopotaną miną podnosił już swoją broń z podłogi. Jeszcze chwila i Cryer sam patrzył w czarny, mroczny otwór lufy potężnej armaty należącej do ryżawego. A był to widok, od którego mięśnie odmawiały posłuszeństwa i mózg zamieniał się w bulgoczącą papkę.

- Prawie nas nabrałeś. - z facjaty ochroniarza znikł jakikolwiek ślad ludzkich uczuć - Ale teraz spróbuj drgnąć, albo chociaż otworzyć niewyparzoną gębę, a przysięgam Ci na moją Madre że rozpierdolę twój mózg na ścianie tego nędznego kurwidołka..






THE SIXTH-MAN


Tajemniczy czarnoskóry włamywacz mignął w końcu korytarza, znikając za rogiem. Piotr nie zaklął, opuszczając lufę. Nie tym razem. Nie było czasu na strzał, a nawet gdyby, na linii strzału stał Turysta. Zamiast tego Koroniew poderwał się i wyuczonym na niezliczonych treningach truchtem zaczął biec, mierząc przed siebie z P-83.

Napięte nerwy wyostrzały widok przed poruszającą się razem ze wzrokiem lufą. Gest głową Blackwooda, przepuszczającego Piotra przodem. Napis “Reżyser jest kutasem” wydrapany na ścianie. Teraz...Narożnik i...

- Za mną. - rzucił szybko do Turysty i wyskoczył zdecydowanie pierwszy, spięty na wypadek gdyby tamten czarny zaczaił się za rogiem. Jednak tak nie było - ujrzał ciągnący się dalej korytarz na końcu którego było światło i dużą sylwetkę pędzącego uciekiniera. Szóstka nie czekając na nic rzucił się za nim. Wiedział, że tam korytarz krzyżuje się w formie T z tym największym, długim prostym koridorem.






- Prawo. Dobrze. Teraz trzydzieści metrów, lewa strona, otwarta brama do hali, rozsuwane drzwi.
W jasnym świetle dyżurki obtłuczona gęba związanego Rodrigo świeciła się jak soczysta wołowa bitka, płynąca z ust krew lśniła wprost uroczo. Warga drżała, a umysł stróża starał się wyrzucić z siebie myśl, że do jego łba przystawiony jest pistolet.

Na końcu pistoletu był mężczyzna w garniturze, siedzący na krześle. Drugi, z włosami spiętymi w kucyk, podobny do tamtego stał obok, dotykając tkwiącego na policzku mikrofonu. Obaj patrzyli na uruchomione ekrany systemu ochrony budynku.

- Jest. - zakomunikował do mikrofonu ten stojący. - Tylko jeden, tamten skręcił w gdzieś bok, brak kamer. Biegnie za tobą dalej, broń krótka. Będzie strzelać, ruchy, natychmiast do tej bramy.

Odwrócił się szybko ku Rodrigo. Ten nauczył się już odpowiadać szybko, a gdyby jeszcze mu się zapomniało, ten drugi szturnął jego głowę lufą.
- Hala. - mówił szybko pytający - Wyłącznik światła, gdzie. I jakie są wyjścia z hali.

Rodrigo mówił, a mężczyzna szybko przekazywał wszystko do mikrofonu. W pewnym momencie przestał, nasłuchując uważnie. Męski głos w słuchawce w uchu słyszeli obaj intruzi, będący w dyżurce.

- Dwójka. Mamy ptaszka. Powtarzam, mamy go. Jego norka przeszukana, niestety nic.
- Zgodnie z ustaleniami, do wyjścia głównego. - rozkazał “kucyk”. - Tak jak weszliście, potem lewo i do korytarza głównego. Potem lewo. Droga na razie czysta, ruchy.

Przełączył urządzenie i powiedział spokojnie do mikrofonu.
- Czwórka. Otwieramy dla was bramę. Wóz pod wejście główne. Powtarzam, wóz pod wejście główne. Go, go, go!






Za mną, Blackwood! W stronę światła. Rzut oka za siebie: tam Blackwood znikający w jednej z ciemnych odnóg korytarza. Cholera, gdzie on... Krótki urywany oddech, walenie serca. Czarnuch lecący jak strzała, już prawie przy krzyżówce korytarzy. W prawo! Pobiegł chyba w prawo, a więc nie do głównego wyjścia. Piotr dopadł rozwidlenia chwilę później niż uciekający, podobnie jak tamten musiał wyhamować by skręcić i nie wpaść w stojące tam zamknięte skrzynki. A do tego jeszcze uważać, czy nie zaczaił się za nimi.

Światło, mocne światło. Jarzeniówki oświetlające szeroki korytarz, lewo: czysto, prawo.... Murzyn był cholernie szybki. Zdążył już przebiec na prostej, wzdłuż metalowych szyn prawie sto metrów, dopadając do rozsuwanych drzwi od wielkiej hali. Koroniew widział, jak gość wczepia się w nie łapami.

- Stój! - krzyknął za nim, biegnąc już z wycelowaną bronią. Metalowe odrzwia zgrzytnęły, niosąc nieprzyjemny dźwięk echem w korytarzu. Palec prawie nacisnął już na spust. Stop. Celu już nie było. Dalej, nie może uciec! Koroniew doskoczył parę chwil później do bramy, rozsuniętej na około pół metra. Wyhamował na moment, a potem niewiele myśląc wpadł jak wicher przez szczelinę śladem uciekiniera.

Piotr wiedział z poprzedniej wizyty, że hala jest ogromna ale nie ma chyba większych okien, więc nie zdziwiła go niemal absolutna ciemność. Tylko z korytarza wąski pas światła oświetlał wycinek przestrzeni. Światło, jest tu mnóstwo miejsc do ukrycia, potrzebuję światła - on nie wie pewnie gdzie są przełączniki, ja tak. Koroniew zszedł ostrożnie w mrok, prawie po omacku przesuwając się w miejsce gdzie jak pamiętał były przełączniki. Wyciągnął ku nim rękę...

Atak! Coś silnego capnęło go za przedramię, próbując je wykręcić. Kontra! Wyśliznął się, pociągnął mocno, obaj zczepieni za ubrania walczący zatoczyli się i smuga światła wpadająca z korytarza wyłowiła ich z mroku jak reflektor samotną łódź na morzu. Teraz! Krótką odziemdziesiątkę trójkę łatwo przystawić do tego brzucha i...Dłoń czarnego chwytająca w ostatniej chwili za nadgarstek. Silne szarpnięcie w momencie gdy palec naciska na spust...

Jednorazowy huk wystrzału poniósł się wysoko, aż po niewidoczne sklepienie hali. Odpadli od siebie. Smuga z korytarza odsłaniała jednak już podrywającego się na nogi murzyna, Koroniew wiedział już że kula nie sięgnęła celu. Sam zerwał się i puścił się za znikającym w ciemności, nie chciał już tracić czasu na powrót do włączników świateł mając gościa tak blisko. Biegli gdzieś ku jednej ze ścian hali. Strzelanie w tym niemal całkowitym mroku byłoby marnotrawieniem amunicji. Koroniew usłyszał przekleństwo, gdy facet władował się w jakieś leżące na podłodze deski i chyba wywrócił. Piotr skoczył, ale chwilę potem sam niemal zaplątał się w pociągnięte na dole kable. Przeciwnicy zrozumieli, że zaczęły się podchody. Na słuch. Murzyn starał się cicho przesuwać w sobie wiadomym kierunku, a Szósty tropił go nasłuchując uważnie. W przestronnej cichej hali czarny miał mocno utrudnione zadanie. Stukania butów i włażenia na jakieś porozwalane rzeczy trudno było tu uniknąć, więc co jakiś czas Piotr łapał namiary, zbliżając się z każdą sekundą do celu.

W końcu w pewnym momencie wydało mu się, że jakieś kilkanaście metrów od niego słyszy cichy męski głos. Jakby tamten coś mówił, szeptał. Nie wiadomo dlaczego, przez głowę Koroniewa przebiegły te historie o czarownikach, którymi raczono go na wykładzie w Berlinie. A potem nagle coś głośno trzasnęło i Koroniew spiął się cały wodząc swoim P-83 dookoła. Ale żaden atak nie nastąpił, tylko głośne kolejne trzaski, jakby ktoś coś demolował. Coś pękało...Zgrzytało, z tego kierunku gdzie wcześniej był ten cichy głos...

Wtedy nagle rozbłysło światło.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-04-2012 o 10:56.
arm1tage jest offline  
Stary 19-04-2012, 15:32   #138
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Odprężony po treningu Thomas wylegiwał się na sofie przeglądając akta Whi-Techu, którymi dysponowała ARMA. Starał się znaleźć jakiś haczyk na Putina albo cokolwiek co mogłoby pomóc drużynie w zadaniu. Doskonale wiedział jak istotną i cenną bronią są informacje. I to na każdym możliwym polu walki.

Przymknął na chwilę oczy by dać im odpocząć. Jego myśli powędrowały gdzieś daleko w stronę Aishy, później za granicę, do Europy i Azji. Rosji i Putina... Po chwili popłynęły w przeszłość... Siedziba ARMY, bogate biuro, profile pracowników wyświetlane na ściennym hologramie a między nimi twarz. Jego twarz... Ale przecież Blackwood...

Nagły łomot do drzwi wyrwał turystę z zamyślenia, na ułamek sekundy mrożąc mu krew w żyłach. Usłyszał wykrzykującego coś bez ładu i składu Rica. Dwoma klepnięciami w ekran matrycy wygasił całkiem laptopa po czym wsunął go pod sofę. Poddenerwowany doskoczył do drzwi i otwarł je szybko walcząc ze sobą w duchu żeby na dzień dobry nie wybić natrętnemu żulowi zębów.

Rico trajkotał jak najęty, w swoim języku, wymachując brudnymi łapami.
- Wolniej! Uspokój się. - warknął Blackwood, wciągając kuzyna Rodrigo do środka. - Mów po ludzku, co się stało?!

To czego dowiedział się od Rica przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Wycisnął z chaotycznych relacji menela tyle ile mógł. W gowie Blackwooda pojawiały się coraz to nowe pytania jednak nie było czasu zastanawiać się nad czymkolwiek! Jeżeli wierzyć Ricowi to najwyraźniej zostali zaatakowani, trzeba było działać!

Thomas nigdy nie pomyślałby, że głupi żul może ocalić mu tyłek. Przez chwilę nawet zrobiło mu się trochę żal budowlańca i chyba właśnie przez ten stan, z niezrozumiałych dla siebie przyczyn kazał Ricowi zostać w pokoju. Chciał wierzyć, że nie jest mu obojętny los niewinnego człowieka, jednak w głębi duszy wiedział, że to tylko wyrachowanie i chłodna kalkulacja. Rico od tego momentu mógł mu tylko przeszkadzać, lub co najwyżej służyć za żywą tarczę lub przynętę. Hmmm... W sumie to niegłupi pomysł? To rozwiązanie miało swoje plusy. Przy odrobinie szczęścia ktoś mógłby Ricowi wyrządzić krzywdę i mieliby niechcianego lokatora z głowy, ale z drugiej strony... Cholera może jednak trochę się przejmował jego losem. W końcu coś mu zawdzięczał...

- Pieprzyć to - sapnął chicho Black otrząsając się z nieistotnych w tym momencie rozważań. Stał już przy pokoju Koroniewa. Chociaż tyle dobrze, że wszyscy mieszkali tuż obok siebie. Zapukał ostrożnie. Niestety nie zdążył ani odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania rosjanina, ani nawet zapytać go czy miałby dla niego jakąś broń. Skrzypnięcie usłyszeli to oboje. Ktoś się do nich podkradał.

Koroniew odbezpieczył cicho pistolet a Blackwood wykonał parę krótkich, oszczędnych gestów w wojskowym stylu dając szóstce do zrozumienia, by ten go osłaniał. Thomas nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek błąd. Przystanął tuż przy rogu korytarza i czekał. Wiedział, że wystarczy jeden krok by pojawił się na kamerach a z relacji Rica wynikało, że dyżurka została opanowana przez napastników. Czekał więc cierpliwie. Miał czas. Nie śpieszyło mu się do biednego Rodrigo, nie miał zamiaru ryzykować życiem. Facet znajdujący się za rogiem był w “szachu”.

Jednak nie był to “mat”.

Rosnący w oczach Thomasa cień nagle się zatrzymał. Potem zaczął się przemieszczać i przeszedł na drugą stronę korytarza. Cwaniak uniemożliwił złapanie go za rękę i próbę bezpeśredniego, szybkiego obezwładnienia poza zasięgiem kamer. W końcu się pokazał. Na sekundę wyszedł na widok. Nie miał w ręku broni. Spory goryl, murzyn w czarnym gajerze. Blackwood zauważył przy jego uchu moduł komunikacyjny. Facet zorientował się, że jest obserwowany i zaczął się lekko kulić w sobie, zupełnie jakby chciał czmychnąć z powrotem.

- Ani się rusz - syknął Blackwood spoglądając na murzyna jak bazyliszek.
Zwalisty czarnuch zastygł przez ułamek sekundy, krzyżując spojrzenie z Blackwoodem. Wzrok Turysty zapewne niejednego przyszpiliłby do ściany, ale jednak ten przeciwnik był albo twardy, albo też po prostu głupi. Zanim Black, a tym bardziej znajdujący się w ukryciu parę metrów za nim Koroniew zdążyli zareagować, duży kształt czmychnął w bok, za róg. Pozostała pustka korytarza, obraz popękanej nieco ściany na której ktoś wydrapał napis “Reżyser jest kutasem”.

Black nawet nie zdążył mrugnąć gdy Koroniew mijając go dał nura w korytarz, prosto za murzynem. Thomas usłyszał jeszcze jak szósty krótko krzyknął, by ten biegł za nim. Turysta zaklął pod nosem i rzucił się za Rosjaninem. Działał intuicyjnie.

Pamiętał rozkład głównych pomieszczeń. Za rogiem korytarz szedł prosto, był tak samo szeroki i długi jak jego wcześniejsza część. Na końcu znajdowało się skrzyżowanie w kształcie litery T. Na całej tej przestrzeni widać było tylko tego jednego faceta. Był cholernie szybki, wysportowany i nie oglądając się uciekał przed siebie. Dzięki Bogu Koroniew nie zdecydował się pociągnąć za spust, mimo że miał do tego nawet dobre warunki. Blackwood wolał jednak najpierw dowiedzieć się, z kim w ogóle mają do czynienia. W sensie, zanim padną pierwsze trupy...

Koroniew pewnie nie zdawał sobie sprawy w jaki pościg właśnie się wpakowali. Nie wiedział, że napastnicy opanowali dyżurkę i prawdopodobnie nie zauważył modułu komunikacyjnego utkwionego w uchu goryla. Jednak rosjanin miał broń i gdyby udało się im doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji z murzynem - mieliby przewagę. Mimo tego, nie znając terenu i mając przeciwnika, który prawdopodobnie otrzymywał wszelkie informacje o trasie ucieczki od kumpli z dyżurki, nawet we dwójkę mieli nikłe szanse by dopaść murzyna.

Tak. Blackwood doskonale wiedział jak istotną i cenną bronią są informacje. I to na każdym możliwym polu walki. Murzyn dobiegł do rozwidlenia i rzucił się na szybkości w prawo - wgłąb studia a Koroniew wraz z Blackwoodem za nim. "Kurwa, to nie ma sensu" - przeszło przez myśl Thomasa. "Możemy się tak z nim gonić do usranej śmierci. Myśl Black, myśl do cholery!"

I w jednej krótkiej chwili zdecydował.

Gwałtownie wyhamował i skręcił w jedną z bocznych, niemonitorowanych alejek. Zaryzykował bo nie znał dokładnie tego pieprzonego labiryntu dziesiątek zaśmieconych uliczek, ale wiedział mniej więcej, w którą stronę musi się kierować by dotrzeć do dyżurki. Przypuszczał, że jeżeli ktokolwiek teraz tam siedzi, to jedyną przewagą jaką miał było zaskoczenie. Nieproszeni goście nie wiedzieli jeszcze ile kart do tej pory przed nim odsłonili. Szukał wzrokiem jakiejś prowizorycznej broni, czegokolwiek co pomogłoby mu w bezpośredniej walce.

"O ironio!" - pomyślał - "Choćby pieprzonej atrapy!"

Musiał się jednak spieszyć. Był jeszcze jeden problem. Od wyjścia głównego wychodzi się na monitorowaną płytę skąd do dyżurki jest jeszcze co najmniej sto metrów. I to po otwartym polu. Umysł Blacka pracował na najwyższych obrotach, starał się przypomnieć gdzie porozstawiane są kamery i dokładnie jakie połacie terenu obejmują. Wiedział, że w końcu będzie musiał się ujawnić. Ile czasu zajmie mu sprint na 100 metrów? Co lub kogo zastanie w dyżurce? Czy to co robi ma w ogóle sens?

Zorientował się jak bardzo w tej sytuacji przydałby się jego laptop. Od Wenecji jednak nic nie wskazywało na to, by miał się w ogóle przydać a teraz leżał zakurzony pod sofą w jego pokoju...

"Fuck!"
 
aveArivald jest offline  
Stary 19-04-2012, 16:16   #139
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Facet odłożył karabin, który stanął teraz bezpiecznie na trójnogu. Niemal jak wariat człowiek rzucił się ku stołowi, przewracając się prawie o rozstawioną na podłodze torbę. Ręce chwyciły szybko wojskową lornetkę, po czym mężczyzna przyłożył ją sobie do oczu, przysuwając się nieco bliżej okna i wzmacniając powiększenie. Chwilę łapał miejsce, przesuwając wzrokiem po ścianach studia filmowego. Potem obraz zjechał niżej, aż na ulicę wyławiając nareszcie z tła idącą do samochodu wystrojoną pannę Fox.

- Niech mnie...Ta Amy... Ależ to jest nieziemska dupa...- mruczał obserwator...Lornetka przesunęła się nieco w dół. Teraz mężczyzna podziwiał już nie górę, ale kształtne biodra kobiety a następnie jeszcze niżej.
- Co za nóżki...Gazela...A jak się odpicowała.

Lornetka znów zaczęła wędrować do góry. Amy była już prawie przy czekającym na nią wozie.
- No...No, cholera. Wsiadła. - facet odstawił od oczu lornetkę, a potem jeszcze tęsknie patrzył za jadącą w kierunku centrum taksówką - No i pojechała. Pojechała, cholera. A ja tu będę stał nie wiadomo ile, jak kuśka na weselu...

Popatrzył nagle w dół i w tej sytuacji zaśmiał się z własnego porównania.





THE CHEMIST, THE CHEMIST'S WINGMAN


- Idziemy, idziemy młody! - Antonia była w szampańskim humorze. W końcu zbliżała się impreza. Wleczony niemal za oszywkę uczeń jakoś nie podzielał jej entuzjazmu.
- Naprawdę muszę iść? - krzywił się jakby zjadł cytrynę. - Nie bawią mnie takie...
- Dawaj, dawaj!
- Może jednak zostanę...?
- Wy-klu-czo-ne! - Antonia nie wypuszczała jego ręki i właśnie docierała do bramy wejściowej. Nagle stanęła jak wryta.
- Co jest? - zapytał Wingman.

Antonia zerwała z drzwi jakąś kartkę i czytała ją z miną jakby jadła karalucha.

- "Nie wychodzić. - zaczęła na głos - Drzwi bardzo wrażliwe na ruch. Zajmę się tym jak wrócę. Wychodźcie i wchodźcie...- chemiczka zachłysnęła się - Wychodźcie i wchodźcie...OKNEM? Oknem?!

Dominic był świadkiem, jak wygląda wcielenie furii.

- Czy jego do końca popierdoliło?! - ryknęła kobieta. - Mam wychodzić oknem?! W tej kiecce?! Czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, ile taki ciuch kosztuje? Dominic,idziemy!

Bez pardonu otworzyła wrota i wyszła, wyrzucając za siebie kartkę jak śmieć. Zamarł, spodziewając się jakiegoś wybuchu. Jednak był to tylko alarm.

Wingman niepewnie podniósł kartkę i przeczytał do końca.
- ...Wysoko nie macie. Zamykajcie okno na noc. Smith.

- Dominiiiiiic!!! - rozległ się niecierpliwy głos Ramos z tamtej strony bramy.






THE POINT-MAN



- Jak to...wyszła?! - zimno pytał Smith.
- Po prostu. - relacjonował naoczny świadek, do którego zadzwonił Point-Man gdy tylko w godzinach popołudniowych uaktywnił się alarm - Nic się nie działo, żadnego włamania. Antonia po prostu wyszła przez bramę. Potem gdzieś pojechali.
Anthony pokiwał tylko głową.
- Poza tym...? - upewnił się, zawieszając głos.
- Niebo czyste.
- Hold your position. - powiedział Smith i rozłączył się.






THE TOURIST



Zaryzykował. Skręcił. Kurz uderzył go w nozdrza, aż stanął i zaniósł się kaszlem. Przez moment Blackwood bił się z myślami, ale zdecydował: przeciśnie się bocznymi drogami gdzieś ku wyjściu od strony południowej. Potem dopadnie do stróżówki, zanim zdążą się połapać. Jest w formie, a dystans nie jest zbyt duży.

Ba. Rozejrzał się, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Zdecydowanym krokiem zaczął przemierzać wąziutkie, zakurzone i prawie ciemne przejścia. Studio tworzyło prawdziwy labirynt. Fuck! Schowki na niewiadomo co, tutaj znowu jakieś małe drzwiczki z zadymioną szybką prowadzące do niewiadomo czego...Skręcił raz, potem jeszcze raz. Turysta zmrużył oczy, próbując ustalić z grubsza kierunek i kluczyć tak, by mimo zakrętów i przejść przez zawalone magazyny czy kupki gruzu w miarę się go trzymać. Mógł polegać tylko na swym sprycie i poczuciu kierunku właśnie. Tędy. Tędy. Teraz przez te drzwi, otwarte uff...Teraz w prawo. Nie, tam za daleko. W lewo. Uwaga, zawalony sufit...Odprowadzały go spojrzenia małych oczek. Szczury nawet nie próbowały udawać, że boją się kogoś kto ośmiela się przemierzać ich królestwo. Jeszcze jedne drzwi.

Magazyn rekwizytów! Nareszcie, co za fuks. Blackwood gorączkowo plądrował, plądrowane niezliczoną ilośc razy skrzynki, półki i szafki. Na szczęście działało tu światło, nędzna żarówka na drucie. Uczepił się myśli o atrapie, ale jeśli nie znajdzie nic zbyt szybko, będzie musiał iśc dalej. Czas się kurczy, a...

Jest! Szafka, a na niej tabliczka. ATRAPY- BROŃ PALNA. Ha! Blackwood dopadł jej jak jastrząb i szarpnął za drzwi. Za nimi była wyściełana suknem ścianka z wgłębieniami na "broń", pistolety. Pustymi wgłębieniami. Atrap nie było. Był namazany na suknie napis.

CRYER WAZ HERE


Fuck! Dalej! Tędy! Blackwood wypadł z magazynu dalej, przez kolejne drzwi. Ciemno. zrywał pajęczynę za pajęczyną, wyławiając wzrokiem z ciemności kontur przegniłego łóżka które miało kształt wielkiego serca i, niegdyś, prawdopodobnie czerwony kolor. Zatrzymał się, widząc w jednej ścianie stłuczoną szybę a za nim małą kanciapę ze stojącą na metalowej podstawie przedpotopową, chyba ośmiomilimetrową kamerą. Pokręcił głową i wtedy gdzieś rozległ się strzał.

Było za późno by wracać. Pewnie i tak nie wróciłby na czas, jeśli znalazłby tę samą drogę w ciemnościach. Z nadzieją, że strzelali nasi do tych drugich, ruszył dalej, ale we wzmożonym tempie. Wydostał się, gubiąc dwa razy drogę, z zapyziałego gniazdka miłości i pomknął zawalonym stertami papieru korytarzem. Minął dwa oparte o ścianę stare zniszczone motocykle i przez framugę gdzie nie było wcale drzwi wyszedł na lewo.

Okno. Zabite dechami okno. Okno na ścianie, która według szacunków Blackwooda była ścianą wschodnią. Przyjrzał się. Z kształtu przypominało mu te, które wcześniej oglądał z zewnątrz, te niedaleko narożnika budynku. Rozejrzał się szybko, rozkopując nogami walające się tu puste kartonowe pudła. Oburzone piski lokatorów towarzyszyły gorączkowym poszukiwaniom. Wreszcie znalazł coś odpowiedniego. Kawał żelastwa przypominający łom.

Turysta zapakował pręt w szczelinę i nacisnął. Opór drewna trwał tylko chwilę. Trzasnęło raz, i drugi, opryskały go drzazgi. Resztę desek udało się oderwać jedna po drugiej już bez problemu,choć na koniec w palec Blackwoodowi weszła drzazga. Syknął wściekle i szarpnął za przegniłe framugi. Okno puściło, z cichym jękiem odsłaniając kawałek świata i wpuszczając nieco wieczornego światła.

Zwinnie przesadził okno, na moment przywierając do betonu. W ręku miał nadal żelazny łom, jedyną broń jaką udało mu się znaleźć podczas przeprawy przez labirynt. Chłodny wiaterek przyniósł ożywczy łyk powietrza, tak inny od kurzowej zawiesiny zakamarków studia. Tak. Był przy zejściu się ścian wschodniej i południowej. Oparł się o ścianę i wziął głęboki oddech. Nie było sensu teraz bawić się w podchody. Monitoring obejmował cały plac. Musi teraz po prostu przebiec przez płytę sprintem by dopaść dyżurki, licząc na to że nie zdążą się przygotować albo będą zajęci czym innym. Bo że byli tam, i obserwowali wszystko, był pewien. Sam by tak zrobił.

Blackwood zaczął biec. Ostro, jak maszyna. Buty dudniły o beton gdy, niczym znajdujący się w najlepszej formie sprinter, Turysta wyleciał zza rogu i mknął po otwartej przestrzeni w kierunku dyżurki, z łomem w zaciśniętej pięści.






THE SOLO, THE SIXTH-MAN


W hali rozbłysło światło. Z początku słabsze, gdy wystartowało z trzaskiem parę lamp. Ale potem dołączyły do nich kolejne, aż w końcu wielka przestrzeń stała się kompletnie jasna, odsłaniając wszystkim w niej obecnym swoje własne położenia względem siebie.

Ruhl miał najpełniejszy obraz sytuacji. Hala była prawie pusta. Prawie. Najpierw dostrzegł Koroniewa, stojącego nieruchomo mniej więcej pośrodku, niedaleko schodów prowadzących na wielką scenę. Piotr wyglądał na zdezorientowanego, z bronią w ręku najpierw wycelował ją w kierunku stojącego przy przełącznikach Rulera, ale widząc kompana szybko przeniósł wzrok w jeden z kątów pomieszczenia. Solo podążył wzrokiem za spojrzeniem kolegi. Tam, w sąsiedztwie konstrukcji z wspartych na metalowych wspornikach drewnianych półek zastawionych jakimś sprzętem elektronicznym, była długa część pustej ściany biegnącej aż do rogu. Dołem, przy samej posadzce, ciągnęły się tam podłużne prostokątne okienka które musiały wychodzić już prawdopodobnie na poziom piwnic. Jedno z takich okien było praktycznie wyrwane, resztki połamanych desek walały się obok framugi. Tymczasem w powstałej w tej sposób szczelinie widać było już same nogi, kogoś kto właśnie przeciskał się na drugą stronę.

Hala rozbrzmiała tupotem biegnących. Znajdujący się bliżej Szóstka dopadł tam pierwszy, ale uciekiniera dawno już nie tu było. Wpadający tam chwilę później rozpędzony Christopher widział już tylko stopy Koroniewa znikające w oknie. Niewiele myśląc poszedł w ślady Piotra. Nie wiedział kogo gonią, ale dwa fakty: strzał i mknący za nieznajomym Szósty wystarczały mu. Wpakował giwerę do kabury, rzucił się na ziemię i wbił się w wąską dość przestrzeń. Był roślejszy od Koroniewa, przez moment zablokował się, wisząc po drugiej stronie pod sufitem zmurszałego piwnicznego korytarza.
- Kurwa...- wydostało się przez zaciśnięte zęby Rulera. Szarpnął się, nic. Wkurwiony chwycił jedną z cegieł nad sobą jak w imadło i zacisnął zęby.
- No dalej, szmato!
Siłą wyrwana cegłówka pociągnęła za sobą dwie inne. Posypał się pył. Ruler prawie wyleciał na drugą stronę, sprawnie amortyzując upadek na piwniczną podłogę. Zerwał się. W dłoni, czego nawet nie zauważał, nadal trzymał cegłę. Hałas czegoś rozwalanego z impetem pokazał mu kierunek. Biegł szybko, w słabym oświetleniu przyziemnych wąskich okienek piwnicznych. Przesadził trzema susami ukruszone schody ku górze, przemknął przez framugę drzwi, które, jak wszystko na to wskazywało, ktoś brutalnie wywalił z buta i...

Wypadł na betonowaną płytę otaczającą budynek studia. Wyjście okazało się bocznym zejściem do piwnic, pomiędzy barierkami schody wyprowadzały na zachodnią ścianę budynku. Ruler był teraz mniej więcej w połowie jego długości. Tam dalej, wzdłuż ściany, w kierunku południowym biegł Koroniew a jeszcze przed nim widać było w ostatnich promieniach zachodzącego słońca poruszającą się sylwetkę czarnoskórego chyba dużego mężczyzny w garniturze. Solo nie czekając na nic rzucił się za nimi. Płuca pracowały jak miechy, gdy nabierał prędkości, wieczorny wiatr smagał mu twarz. W krótkim czasie pokonał wzdłuż ściany dystans do rogu budynku, nie wypuszczając nawet z dłoni cegłówki i w pełnym biegu wypadł na wielką otwartą przestrzeń dzielącą studio od głównej bramy wjazdowej.






THE FORGER'S WINGMAN


Ból głowy...Tępy, mdły, rozlewający się po czaszce, jakoś z tyłu...Cryer spróbował zamrugać oczyma, co okazało się bolesnym zadaniem. Dalej spróbował się poruszyć, ale ze zdziwieniem zauważył, że i tak się już rusza. Ocknął się jeszcze nie do końca, ale wiedział już że jest szarpany jak kukła...Niesiony...Piękne czerwone i żółte barwy rozlały się mu przed oczyma, zamknął obolałe oczy bo i tak obraz był rozmyty jak w zbyt małej rozdzielczości. Wiatr...Powietrze. Niosą go...Ciało miał wiotkie i niezdolne chyba jeszcze do ruchu. Ktoś coś pokrzykiwał...Uszy piłował długi pisk, który skończył się tak nagle jak zaczął. Ból. Ból tyłu głowy. Tak, przypominał sobie powoli...Prześladowcy...Napis REPLIKA... Lufa pistoletu. Strach. Potem nagle walnięcie, chyba od tego drugiego. Błysk, jasny błysk. Jasne, stracił przytomność. A teraz...teraz...

Poczuł nagłe pchnięcie i poleciał do przodu, ale tam ktoś go chwycił mocnymi łapami. Dopływ świeżego powietrza skończył się, teraz była tylko mieszanka różnych sztucznych zapachów i...chyba benzyny? . Przebijając się wzrokiem przez tępy ból jak przez watę, dostrzegał już szczegóły. Szyba...Kawałek nieba. Faceci w garniturach...Obicia siedzeń...Warkot motoru...Samochód...

Fuck, samochód!





THE SOLO, THE SIXTH-MAN, THE TOURIST, THE FORGER’S WINGMAN

Z lotu ptaka budynek studia wygląda jak prostokątne pudło, otoczone płaską przestrzenią wydzieloną z kwartałów solidnym ogrodzeniem. Największa otwarta przestrzeń to ta na stronie południowej, ta która dzieli wejście główne do studia od bramy wjazdowej przez ogrodzenie. Teraz, na tej wybetonowanej płycie sto na sto pięćdziesiąt metrów wiele rzeczy dzieje się naraz. Zaczynająca się już od budynku dyżurki brama, uruchamiana elektronicznie, rozsuwa się. Czarny, metalicznie połyskujący van nadjeżdżający ulicą skręca gwałtownie i na pełnej szybkości przelatuje przez otwarte przejście. Z głośnym warkotem silnika wpada jak pocisk na płytę. W tym czasie sto metrów dalej przez rozsunięte wejście główne do budynku studia na zewnątrz wypada dwóch dużych mężczyzn w garniturach, wlokących ze sobą zdecydowanie nieprzytomnego chyba Johna Cryera. Van pędzi dalej, a potem zaczyna ostro hamować. Pisk dartej gumy rozcina wieczorny spokój, płosząc okoliczne ptaki. Samochód rysuje niemal całą płytę rozciągniętym na wielki łuk czarnym śladem opon, zatrzymując się poprzecznie przed samym wejściem. Tylne odrzwia vana otwierają się z trzaskiem i kolejny człowiek wypada ze środka by pomóc wlokącym porwanego mężczyznom. Nagle ryży, jeden z niosących pod ramię dochodzącego do siebie Cryera, zwalnia i z dziwnym wyrazem twarzy osuwa się na ziemię. John zostaje wepchnięty do wozu, szarpany przez drugiego i jego pokrzykującego coś pomocnika. Sami też wskakują przez tył do już ruszającego samochodu, próbując teraz wciągnąć tam ze sobą leżącego nieruchomo na betonie ryżego. Ale jeden z wciągających tamto ciało również nagle wiotczeje, ktoś szarpie go do tyłu, a ryży zostaje porzucony na glebie. Opony znowu piszczą i van wyskakuje z impetem w bok, jadąc znowu w kierunku bramy wyjazdowej, na razie jeszcze nie tak szybko. Skrzydła drzwi pozostają jednak otwarte.

Otwarte dla innych załogantów, którzy muszą teraz zdążyć ewakuować się i wskoczyć w biegu do jadącego środkiem płyty vana. Jeszcze trzech, wszyscy w ciemnych garniturach. Dwóch właśnie wybiegło z budynku dyżurki, jeden wcześniej - biegnie prosto na nadjeżdżający wóz, a ten z włosami związanymi w kucyk wychodzi z dyżurki - nie pędzi, ale zdecydowanie idzie nie dalej na plac, ale do bramy wjazdowej gdzie najwidoczniej ma zamiar czekać na nadjeżdżający właśnie wóz. Jest jeszcze murzyn, który wypadł zza rogu budynku od strony ściany zachodniej. Gna jak wicher, zasuwając w stronę otwartego vana.

Ale ci, co go gonią, też nie są cherlakami. Chwilę za murzynem zza rogu wypada Koroniew, zatrzymując się raptownie i przyjmując pozycję strzelecką. Moment zajmuje mu ogarnięcie co widzi przed studiem i właśnie podejmuje szybką decyzję, czy w ogóle strzelać w środku miasta na otwartym polu - a jeśli tak to czy do murzyna, czy innych napastników których widzi dużo dalej. A może do samochodu...

W czasie gdy Piotr musi decydować, zza jego pleców wylatuje jak kula armatnia Solo. Zapieprza jak parowóz, w biegu oceniając sytuację na płycie. Ruler pędzi jak cyborg, pieprzony Terminator, równo i bez śladu zmęczenia. Jest już prawie w połowie drogi między studiem a jadącym vanem, a do uciekającego murzyna ma dosłownie parę metrów. Twarz ma zaciętą i zdecydowaną, wydaje się że już wie co zamierza zrobić.

W tym całym zamieszaniu chyba nikt nie zauważa, że od drugiej, wschodniej strony studia pędzi jeszcze jeden człowiek. Nikt nie podejrzewałby chyba Turysty o to, że jego sprint jest sprintem wyczynowca. Nikt nie mierzy tu czasu stoperem, ale niejeden zawodowiec bieżni odszedłby z kwaśną miną. Nikt nie wie, co zrobi mknący jak strzała Blackwood - którego dystans do budynku dyżurki jest teraz taki sam jak do jadącego vana.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-04-2012 o 09:40.
arm1tage jest offline  
Stary 19-04-2012, 18:22   #140
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Mocny uścisk dłoni w spotkaniu z lekarzem prowadzącym jego przypadek. Nienaganny wygląd i dobrze dopasowana elegancka marynarka. Głos człowieka, który bierze pod uwagę tylko jedną opcję. Taki był Will kiedy przekroczył próg White Memorial Hospital. Wysyłał całemu światu sygnał: czuję się dobrze, co ja tu do cholery robię? Amy pewnie by go za to pochwaliła. Tylko czy była to postawa wojownika czy człowieka, który wypiera myśl, że może być śmiertelnie chory?

Czy ma pan kłopoty z oddychaniem panie Eakharadt? Kaszel? Chrypa? Jak się pan dzisiaj czuje? Czy miewa pan zawroty głowy? Oglądał pan Lakersów? Jaką konsystencję ma pański stolec?

Rzygał już tymi pytaniami. Na większość z nich odpowiadał po raz kolejny: “dobrze, nie, tak” w duchu starając się zachować spokój. Takie były procedury, ale zaczynał żałować, że nie odłożył tej decyzji na kiedy indziej. Gdyby tylko wiedział, że to potrwa tak długo. Wpisano go na oddzial onkologiczny, szykowny strój zamienił na szpitalna piżamę i wprowadził się do pokoju z trzema starszymi panami, którzy byli w zdecydowanie gorszym stanie. Eric, bankier zbliżający się do sześćdziesiątki miał raka jąder, czekał na operację i nie znosił tego zbyt dobrze. Pozostali dwaj zażywali chemię i wydawali się przyzwyczaić już do myśli o szpitalu jak o drugim domu. Jakiekolwiek rozmowy z nimi nie były łatwe. Większość czasu oglądali telewizję i grali w karty. Jeden z nich pożyczył mu ciekawą książkę o generale Franko, ale próbując rozmawiać z nim na tematy historyczne spotkał się ze zgorzkniałą i dość jednostronną postawą z którą ciężko było dyskutować. Jeżeli taka czekała go przyszłość to miał nadzieję, że już raczej zginie podczas zbliżającej się akcji. Kilka razy rozmawiał przez telefon z Amy, ale nie dowiedział się żadnych konkretów na temat tego co się dzieje w grupie. Zapaliłby papierosa, ale wątpił czy to mieściło się w ramach terapii. O ile rzeczywiście miał raka. No i zależy jakiego bo rak rakowi nierówny parafrazując znane powiedzenie. Powtarzano mu, że jego dobry stan rokuje nie najgorzej, ale równocześnie nie chcieli go wypisać. Ciągle chodził na jakieś badania i czekał na wyniki. Kłuli go igłami, robili prześwietlenia klatki piersiowej, badali krew, ciśnienie i mocz. Najgorsza była bronchoskopia o której nie słyszał nigdy przedtem. Zabieg polegał na włożeniu pacjentowi metalowej rurki przez nos aż do płuc by sprawdzić ich stan. Znieczulenie bylo tylko miejscowe, nie chodziło tu jednak o ból a o nieprzyjemne uczucie czegoś obcego w swoim ciele, które doprowadzało go do szaleństwo długie godziny później. Tak samo zrobiono mu także biopsję pobrawszy mały wycinek z lewego płuca. Wszystko to zdawało się nie mieć końca. Lekarze zaczęli mu przypominać polityków przed wyborami mówiąc nadzwyczaj niejasno i mało konkretnie, którzy jednak za wszelka cenę chcieli przekonać go, że wszystko to jest absolutnie niezbędne. Chyba powinien się cieszyć mając do dyspozycji najwyższy światowy standard i personel, ale w tej chwili jakoś nie umiał tego docenić. Miał inne sprawy na głowie i to tyle, że wystarczyłoby żeby obciążyć nimi kilka osób. Osobiście nic nie miał do szpitali. Właściwie to wspominał pobyt w nich raczej dobrze. Wtedy kiedy Emma rodziła Nathana on trzymał ją za rękę by po wszystkim podnieść do góry swojego potomka i poczuć się jak dumny ojciec. Jeśli chodzi o Susan to akurat miał konferencje w Londynie. Rzucił wszystko natychmiast, ale i tak nie zdążył. Kiedy się zjawił powitały go dwa kobiece uśmiechy a on odetchnął z ulgą. Inne pobyty w szpitalu? Wycięcie migdałków u Nathana, rutynowe badania co kilka lat no i tyle. Żadnych urazów, ciężkich chorób czy przesądów odnośnie pełnych zarazków, przemieszczonych pomieszczeń w których można było wyczuć śmierć. Chociaż w sumie pamiętał jeszcze jak będąc jeszcze małym chłopcem kiedy spad z roweru i skręcił nogę w kolanie. Ojciec zawiózł go wtedy do szpitala i mówił, żeby był dzielny kiedy lekarz nastawiał skręconą kość. No i był, miał łzy w oczach, ale powstrzymał szloch i krzyk. Wtedy jego ojciec powiedział, że jest już mężczyzną. Nie bardzo wiedział co to znaczy, ale cieszył się uzyskując uznanie w oczach rodzica. Teraz kręcił się bez celu po korytarzach niczym koń, którego właściciel poległ na polu bitwy nie wiedząc co począć dalej. Tak mijały minuty, które przerodziły się w godziny a te w końcu przeszły w dni. Podczas jednego z takich obchodów usłyszał muzykę dobiegającego z jednego pokoi. Drzwi były lekko uchylone, ale mimo wszystko zapukał i wszedł powoli.

-Śmiało kawalerze. Zapraszam.

Ciemnoskóra kobieta była na oko dwa razy starsza od niego, ale wyglądała bardzo dostojnie i zaskakująco dobrze jak na osobę w jej wieku, która resztę życia miała spędzić zapewne w szpitalu. Nie okazywała też zbytnich śladów choroby a z całą pewnością chorowała na coś poważnego skoro znajdowała się na tym samym piętrze co on.

-Kawalerze? Skąd pani wie, że nie jestem żonaty?

-Nie wiem, ale wierzę w swoje szczęście.

Will uśmiechnął się lekko a po chwili aż usiadł na wolnym krześle nie mogąc powstrzymać śmiechu. Momentalnie polubił coś w tej kobiecie. Taką otwartość i pozytywną energię, którą najwyraźniej dawała nawet nieznajomym. Jej pokój był urządzony tak, że zupełnie nie przypominał części szpitala. Pełno pamiątek i szpargałów, mebelków, kwitnące kwiaty na parapecie, gramofon, kolorowe zasłony - a wszystko to w oldskulowym stylu z dawnych lat - przypominały mu o czasach, kiedy wciąż żyła jego babcia.

-Will.

Wyciągnął do przodu dłoń. Kobieta chwyciła ją i zdecydowanie uścisnęła. Zaskoczyła tym profesora.

-Annette.

Nie mógł się powstrzymać i z miejsca zapytał o muzykę płynącą ze starej płyty winylowej.

-Johnny Cash?

-A co nie spodziewałeś się mój drogi, że czarna kobieta, która wychowała się w czasach gdzie liczyła się tylko biel będzie słuchać muzyki “naszych ciemiężców”?

Położyła wyraźny nacisk na ostatnie słowa a Anglikowi zrobiło się wyraźnie głupio. Poczuł się niedojrzały i ograniczony faktycznie podświadomie oceniając kogoś na podstawie jego wyglądu..

-Nie, skąd. Ja wcale.. To znaczy...

-W porządku. Żartuję sobie. Miał w sobie ten błysk w oku. Ta muzyka przywodzi na myśl wspomnienia wiesz?

Zakłopotanie u mężczyzny zniknęło przesłonięte przez ciekawość i nutkę niedowierzania.

-Pani i Johnny Cash? I ja mam w to uwierzyć?

-Nie słodziutki. Spotkałam go tylko raz podczas koncertu w New Jersey w... 62? O ile mnie pamięć nie myli. Tak to było podczas szczególnie upalnego lata. Widać to było na parkiecie gdzie dziewczyny dosłownie mdlały i nikt nie wiedział czy to wina Johnnego czy może fali gorąca. On byl facetem z górnej półki. Ja byłam młodą kelnerką pracującą na dwie zmiany, ale podczas jego koncertów każdej z nas wydawało się, że on patrzy właśnie na ciebie. Nie wiem czy to dar czy może przekleństwo kiedy z boku stoi twoja pani. Will mam nadzieję, że nie jesteś muzykiem?

-Nie, proszę pani - odpowiedział Anglik ze szczerym uśmiechem wyciągając naprzód dłonie w zaprzeczającym geście.

-Ale tancerzem może jesteś?

-Ujdę w tłoku.

-Więc pozwól mi się poczuć jakbym znowu była piękna i młoda.

Profesor ujął ją za jedną dłoń a drugą położył na jej tali i śmiało prowadził próbując dostosować się do grającej muzyki. Annette śmiała się tak głośno, że pewnie pobudziła wszystkich śpiących pacjentów. Może nie spodziewał się, że Anglik tak bezceremonialnie przejdzie ze słów do czynów albo ostatni raz tańczyła wiele lat wcześniej.

-Nie jesteś stąd prawda Will?

-To aż tak widać?

-Po tym jak mówisz. Traktujesz kobietę no i... Przykro mi to mówić, ale u nas chłopaki tak się raczej nie ruszają.

Najwyraźniej Architekt nie poczuł się dotknięty gdyż stukanie o podłogę jego skórzanych butów wciąż wesoło grało po szpitalnym piętrze. Śmiali się już oboje. On zdziwiony tym, że się śmieje i ona z trudem łapiąca oddech, uczepiona jego ramienia.

-Zwolnij kowboju zanim zejdę z tego świata przedwcześnie!

-Odpowiadając na twoje pytanie Annette. Pochodzę z Anglii. Nie przywykłem do nieoficjalnych tańców, ale od czego jest improwizacja?

-Godna pochwały postawa. Dziękuję ci już dawno się tak dobrze nie bawiłam. Mam nadzieję, że Leroy, panie świec nad jego duszą nie poczuł się zazdrosny.

Chichot tej kobiety , który narastał niczym lawina był po prostu zaraźliwy bo William Eakhard zwykle dołączał się do jej wesołości. Śmiech z całą pewnością był dla obojga dość dobrą terapią.

-Twoja Mała ma w sobie wciąż tą skrę. No nie dąsaj się - powiedziała patrząc na stare, czarno białe zdjęcie dość przystojnego mężczyzny w średnim wieku.

Zanim Will zdążył ją wypytać o rodzinę i o resztę zdjęć z dawnych latach stojących na stoliku przy jej łóżku drzwi za ich plecami rozległ się piskliwy kobiecy głos.

-Co tu się dzieje? Pani Bleur kto to jest?

Dużo młodsza kobieta w białym szpitalnym fartuchu i czepku na głowie bezpardonowo weszła do pokoju i po chwili zdziwienia siłą wypraszała Anglika na korytarz nie kryjąc swojego oburzenia.

-Proszę stąd wyjść. Tej pacjentce nie wolno przeszkadzać a tym bardziej narażać na nadmierny wysiłek. Dorosły mężczyzna, phi. Jak panu nie wstyd!

Drzwi zatrzasnęły się donośnie, ale mimo tego Will słyszał śmiech starszej kobiety i wysiłki pielęgniarki próbującej ją uspokoić. Pokręcił w zdumieniu głową i odszedł, ale nie wrócił już do swojego pokoju. Z miejsca ruszył do recepcji by jak najszybciej się stąd wypisać. Miał wiele rzeczy do zrobienia a dzięki Annette poczuł, że żaden rak choćby najbardziej zajadły mu w tym nie przeszkodzi.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Aq344ks1ieg[/MEDIA]
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day
traveller jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172