Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-04-2012, 18:39   #169
Nefarius
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Wołodia zbudził się jeszcze przed świtem. Nie mógł spać. To co widział poprzedniego dnia mocno nim wstrząsnęło, choć nie dał tego po sobie poznać. Rozmowy z Anzelmem trochę poprawiły mu nastrój. Potrzebował rozmowy z człowiekiem. Ludzie mieli odrobinę inne spojrzenie na świat niż krasnoludy, a to właśnie z krasnoludami ostatnimi czasy głównie rozmawiał. -Cho. Przewietrzym siję.- rzucił do Khaldina machając ręką. Po wyjściu na zewnątrz kozak nawet nie zdążył się odezwać, kiedy wraz z kompanem dostrzegli w oddali uciekającego mutanta. Wołodia nie był pewien czy dobrze widzi, ale nie miał zamiaru ryzykować. -Khaldyn. Buystro! Wołaj resztę!- krzyknął do brodacza sam zaś błyskawicznie pobiegł do miejsca, gdzie czekały konie. Jazda na oklep była niemiłym doświadczeniem, ale nie było czasu przygotowywać wierzchowca do jazdy.
Wołodia minął jeden budynek, kolejny, z pewnością zbliżał się do uciekiniera. Jednak napotkał przeszkodę, mury miasta, była w nich wyrwa, jednak na tyle mała, że koń nie miał szans przez nią przejść.

Kozak wiedział, że od szybkości jego działań mogło zależeć życie dziecka. Rozejrzał się wokół za miejsce, przez które mógłby przejechać konno. Wiedział, że jeśli nie będzie takiego miejsca, będzie musiał przejść bez konia i pobiegnąć pieszo... Jednak jedyną szansą, by przejechać na wierzchowcu było, najprawdopodobniej, nadrobić drogi i wyjechać jedną z bram. Z pewnością byłaby w tym momencie strata cennego czasu. Wołodia spojrzał przez wyrwę, za nią był las, przerzedzony jak wszędzie teraz. Podłoże było grząskie, koń prawdopodobnie by się w nim zapadał. Było pokryte ono śmierdzącym śluzem, podobnie jak w mieście. Bieg po takim podłożu z pewnością będzie utrudniony i będzie wymagał dobrej sprawności.
~Przynajmniej, moje ślady będą widoczne...~ pomyślał przeprawiając się przez wyrwę w murze i ruszając w stronę nieprzyjaznego terenu i uciekającej bestii.

Biegnąc przez las, rzeczywiście było grząsko. Mimo iż starał uważnie kłaść swe kroki, to raz podjechała mu noga, co spowodowało nieprzyjemne spotkanie ze śmierdzącą mazią. Nie widział potwora, dopiero gdy zbliżał się do skraju lasu ujrzał polanę a na niej paru obrzydliwców, jeden z nich podrzucał dziecko, najwyraźniej traktując go jak zabawkę. Nie widział ich dokładnie, nie wiedział czy to już wszyscy potencjalni wrogowie. Oni na razie też nie widzi jego.
Zarubiev schowany za drzewami spoglądał w kierunku polany, gdzie przebywały mutanty. Dyszał ciężko, bo nie był przyzwyczajony do takich gonitw. Na szczęście nie był zbyt grubo ubrany, ani nie miał zbyt wiele obciążenia w postaci ekwipunku. Ot zwyczajowe ubranie, jakie nosił na co dzień, bez swego futra, oraz szabelka umiłowana, w pochwie przy pasie, z którą z zasady się nie rozstawał. Dłonią po omacku dotknął jej, by upewnić się, że nie stracił w czasie biegu, a kiedy poczuł rękojeść skupił się na obserwacji bestii. Wiedział, że samotnie może mieć średnie szanse z mutantem, z kilkoma nie miał żadnych.

Czekał niecierpliwie na swych towarzyszy, z nadzieją, że niebawem tu dotrą i uda im się odbić dziecko. Z drugiej jednak strony, gdyby kompanija znała obóz tych stworów, można by było uderzyć nocą i wybić je za jednym zamachem. Na chwilę obecną postanowił nie wyłazić z ukrycia. Czas był kluczowym elementem tej rozgrywki. Miał jednak świadomość, że jeśli dzieciakowi groziłaby krzywda, to nie darowałby sobie, jeśli nic by nie próbował zaradzić. Dłoń cały czas spoczywała na rękojeści szabli, a on tylko czekał na przybycie kamratów lub samobójczy atak na bestie, jeśli dziecko będzie w opałach.
Gdy się zbliżył do końca linii drzew, dostrzegł dokładniej wrogów. Pierwszy, ten za którym biegł, miał nienaturalnie powykręcane członki. O dziwo poruszał się z olbrzymią sprawnością i szybkością.

Drugi, wyglądał na starszego, miał jedno oko i gdyby dotarło się do niego bliżej, to okazałoby się, że nie ma zębów, paznokci, czy włosów. Trzeci, mocno wychudzony i śmiertelnie blady. Na ciele posiadał ślady po Czarnej Ospie. Czwartemu z pyska cały czas lały się wymiociny i ślina, co chwilę też odpadał mu jakiś kawałek skóry. Piąty, zdawał się być dzieckiem. Obrzydliwie zdeformowanym dzieckiem. Dzieckiem, które właśnie dostało swoją zabawkę.
Wołodia był jakiś kilometr od murów Vogelsangu. Przed nim rozpościerał się widok na polanę, zgniłą polanę. Ziemia była śliska, grząska i porowata. Z gleby raz po raz wybijał się mały, ociężały, śluzowaty gejzer. Mniej więcej na środku stał budynek, chociaż ciężko to było budynkiem nazwać. Było to coś dużego, zdającego się być ni to czymś stałym, ni żywym organizmem. Wyglądało to, jak wielki, rogowaty bąbel, który nieco się poruszał, pulsował. Dodatkowo otoczony był dziwnym fioletowo-zielonym światłem. A przed tym budynkiem znajdowało się właśnie pięciu zwyrodnialców, bawiących się dzieckiem. Kozak spojrzał desperacko za siebie, wypatrując kompanów.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline