Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-04-2012, 18:55   #11
Cohen
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
- Jak mam cię teraz nazywać?
Stojący przy oknie wysoki mężczyzna wzruszył ramionami.
- Może być Vogel. - odparł po chwili. Von Antara parsknął krótko, zrozumiawszy aluzję. - Pod tym imieniem się zaciągnąłem, więc równie dobrze mogę go używać i teraz.
- Spóźniłeś się. - oznajmił szlachcic po kolejnej przerwie.
- Nie da się ukryć. I tak masz szczęście. Byłem na drugim końcu prowincji, właśnie skończył mi się kontrakt i miałem zamiar ruszyć na południe, gdy dotarła do mnie twoja wiadomość. Czy raczej wezwanie.
- Zaiste, szczęśliwy zbieg okoliczności.

Vogel wykrzywił twarz.
- Myślałeś już, że wymazałem dług z pamięci i zleję cię ciepły moczem?
- Powiedzmy, że przyszło mi to do głowy.
- Poniekąd słusznie.
- mężczyzna odwrócił się od okna i wbił spojrzenie w rycerza - Doniósłbyś na mnie, gdybym się nie zjawił?
Von Antara nie odpowiedział, ale wyraz twarzy go zdradził.
- Aha. Interesujące. No, ale jestem.
- Jesteś.
- zgodził się Magnus. - I dobrze. Przydasz się.
Vogel prychnął pogardliwie.
- To, co proponujesz... nie, źle mówię: to, co rozkazujesz, nie ma najmniejszego sensu. Z żadnej strony. Cały ten pierdolnik należałoby otoczyć wojskiem, wypalić do gołej ziemi, zaorać i posypać solą. A nie posyłać w sam środek tego syfu więcej ludzi.
- W ostateczności... - zaczął von Antara, ale mężczyzna mu przerwał.
- To już jest ostateczność. W momencie pojawienia się zarazy stała się ostateczność. Już po pierwszych przypadkach należało całą wiochę puścić z dymem. Klasztor też, dla pewności. A tak chuj wie, ilu ludzi zdążyło tamtędy przejść albo stamtąd uciec. Może będąc zarażonymi.
- Zabić niewinnych ludzi? Kapłanki? Nie będąc nawet pewnym, czy są chorzy?
- Właśnie tak. Bo jak to gówno się rozniesie, dopiero będziesz miał kłopot. Chcesz być odpowiedzialny za nowy Czarny Mór?
- Wysyłam was, żeby tego właśnie uniknąć. Dość o tym, to już postanowione.

Znowu zapadła cisza, dłuższa niż wszystkie poprzednie razem wzięte.
- Zastanawiam się – przerwał ją Vogel – czy gdybym teraz odmówił i zwiał, miałbym większe szanse na przeżycie. I jakoś nie mogę pozbyć się przekonania, że jak najbardziej.

Z resztą najemników, z którymi miał pracować, spotkał się dopiero przed wymarszem z zamku. Na spotkaniu z von Antarą nie był, bo wiedział już, o co chodzi.
Był wysokim mężczyzną, szczupłym do chudości, o twarzy na której piętno odcisnęły trudy życia, walka i pociąg do alkoholu. Ciemne włosy nosił krótko obcięte, na twarzy kilkudniowy zarost. Zimne spojrzenie niebieskich, lekko przekrwionych oczu zdradzało, że tego człowieka nie ruszy już żadna potworność, makabra ani nikczemność, bo większość już widział.
Odziany był w skórzaną kurtkę, na której nosił pancerz łuskowy, miał kuszę przewieszoną przez ramię, miecz, mizerykordię i zasobnik z bełtami u pasa, bryczesy wpuszczone w wysokie jeździeckie buty i poobtłukiwaną tarcza na plecach. Obrazu dopełniał kapelusz z szerokim rondem, przypiętym do główki z prawej strony.

Pierwszy etap podróży, zabita dechami wiocha, która nawet nie zasługiwała na nazwę, wydała się Voglowi ilustracją, a jednocześnie zapowiedzią dalszych jej losów.
Przedstawiciel chłopów, który chyba nie do końca potrafił posługiwać się ludzką mową, gówno widział i wiedział. Zapytany o karawanę, pokazał łapą na południe. Właściwie pytanie było zbędne, bo innej drogi nie było.
Natomiast pytania o konkrety, na przykład Bergmana, odległości, lokalne okrężne drogi i skróty, zagrożenia, mosty i brody, choćby okoliczne wieści, spotykały się z tępym, upartym milczeniem. Vogla świerzbiła ręka, żeby rozciągnąć chama na ziemi, a potem ponowić pytania, tym razem przyciskając mu nóż do gardła i popuszczać krwi za każdą chwilę zwłoki, ale w końcu z rezygnacją pokręcił głową i pierwszy ruszył dalej.

Spotkanie z domniemanymi ludźmi von Antary zakończyło się, nim jeszcze doszło do skutku. Wspaniały prospekt, jaki na nich mieli wkrótce ujawnił również jakąś bandę, która wypadła z lasu i bez dania racji rzuciła się na wozaków.
Vogel miał zamiar pozostać na wzgórzu co najmniej do czasu, gdy obie grupy zwiążą się walką wręcz i już miał to zaproponować reszcie, gdy jeden z krasnoludów, wbrew dopiero co wypowiedzianej przez siebie rozsądnej opinii, poleciał na pałę prosto w stronę strefy walki.
A za nim poleciała reszta.
~ Amatorzy ~ pokręcił głową z dezaprobatą.
Ale skoro szkoda już się stała, równie dobrze mógł pójść w ich ślady, zwłaszcza, że nadarzała się okazja do pozyskania wierzchowca. Miał już dość drałowania. Jako stary kawalerzysta stęsknił sięga końskim grzbietem i korzyściami, jakie przychodziły z posiadania zwierza.
Ruszył szybkim krokiem w dół zbocza, nucąc pod nosem i ładując kuszę. Gdy znalazł się w zasięgu strzałów przeciwnika, biegiem ruszył do ostatniego wozu, kryjąc się za nim. Wychylił się, by oddać strzał w najbliższego nieprzyjaciela, po czym skulony pomknął dalej, do brodu, chowając się za kolejnym wozem i ładując ponownie kuszę.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline