Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-04-2012, 07:24   #270
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację






Bezimienna wyspa, sierpień 251 roku



Endymion z Salahem ostrożnie lecz sprawnie i szybko poruszali sie przez las w drodze ku znajomej sadzawce. Po przekroczeniu kamiennego mostku zatrzymali się przed wrotami zarośniętej lasem budowli. Endymion oddał Umbardczykowi zdobyczną kusze do przytrzymania, a sam obiema rękoma zaczął przesuwać bloki skalne, aż wyryte na nich runy ułożyły sie w zadowalającą go kolejność. Salah marszcząc czoło biegał wzrokiem to od tajemniczych i niezrozumianych mu znaków do twarzy Gondorczyka, to do za plecy na otaczający ich w milczeniu las.

Endymion ze skupieniem, lekko mrużąc oczy, wyczekiwał kiedy ostatni sześciościenny blok skalny ułożył się w szereg run, ustalony wcześniej przez rozświetlone w takież same znaki w obeliskach kamiennego kręgu na wzgórzu.

- No i ? – łysy okazał nutę zniecierpliwienia.

Ranger nic nie odpowiedział nie odrywając wzroku od skalnych wrót.
Nagle runy zaświeciły się jasnoniebieskim blaskiem a potem masywna zapora bezszelestnie odsunęła się ukazując mroczną czeluść. Wpadające przez gęste korony drzew światło dnia wpadło na dwa kroki do wnętrza budowli skąd wiało nieprzyjemnym chłodem. Takim od którego człowiek dostaję gęsiej skórki.

Salah rozejrzał się dookoła i oddawszy towarzyszowi kuszę, do której mieli tylko dwa bełty, rozdzierając swą nadwyrężoną do granic możliwości koszulinę, która cudem trzymała się jego karku, zrobił z nich prowizoryczną pochodnię owinąwszy materiał na ułamanym konarze świeżego drzewa. Po tym jak Endymion wykrzesał ogień, z podpaloną już pochodnią, ostrożnie przekroczyli próg wchodząc do wnętrza posępnej budowli.

Wnętrze miało dosyć niskie, przysadziste sklepienie, wysokie na osiem stóp. Od wejścia wgłab prowadził szeroki na dwadzieścia kroków, prosty korytarz. Ściany, prócz tego, że były nagie i gładkie, nie miały żadnych otworów ani szczelin między osadzonymi ciasno, jeden na drugim, kamieniach.

Szli ostrożnie czując, że schodzą coraz niżej. Robiło się zimniej i o ile to było możliwie, jeszcze mroczniej. Nagle tunel skończył się przed nimi wyrośniętą pionowo ścianą. Płonąca żywo prowizoryczna pochodnia kopciła się skwiercząc. W kamiennym murze, na środku korytarza, był otwór drzwi wielkości wysokiego człowieka i szeroki na ramiona barczystego krasnoluda. Pochodnia płonęła wolniej a Salah i Endymion wiedzieli, że wkrótce zgaśnie, być może żarząc się dalej, lecz ten skąpy poblask z pewnością nie oświetli nawet ich twarzy, a co dopiero drogi przed nimi tak jakby tego chcieli.

- Pusto tu, i nic tu nie ma. – mruknął po cichu Salah. – To chyba nie był dobry pomysł. - rzucił zaglądając w czarny tunel jaskinii w głąb ziemi.

Endymion zauważył w podłożu jaskini wydrążony wąski rowek, który po zbadaniu wypełniony okazał się być gęstą oleistą cieczą. Zaczynał się przed wejściem do samotnych drzwi w ścianie blokującej przejście i znikał w czarnym tunelu.











Harondor, sierpień 251 roku



Haradrimowie z khas schowali wyciągnięte do połowy miecze i patrząc spode łba na obóz gondorskich uchodźców niechętnie zawróciłi konie w ślad za królem. Andaras wiedział, że po cienkiej linie stąpa okłamując tych, którzy uniesieni honorem swoim zabiją go bez wahania, gdy odkryją, że otrucie ich patronów miał miejsce i za wiedzą następcy tronu. Nim odbiorą sobie życie podążając na swymi panami, wydrą je też zabójcy mszcząc seniorów. Co do tego, że właśnie jego zaufanie zostało poważnie nadwyrężone nie miał wątpliwości. Jak długo utrzyma ich w ryzach i wręcz przekona do swojej, słusznej jakby nie było niewinności, czas miał pokazać, lecz podejrzewał, że jeśli prawda ujrzy światło dnia, to wojownicy z kas odbiorą sobie życie, a ci którzy tak nie uczynią, nie spoczną nim nie pomszczą prawdziwego zbrodniarza. Jeden jego rozkaz w dniu ogłoszenia śmierci mógł ten dodatkowy, niepotrzebny problem wymazać na zawsze i wraz z ciałem ojczyma i przyjaciela oddać w zaświaty. Teraz jednak kolejny powód do paranoicznej nieufności i wręcz obsesji zagrożenia, które jak pokazały ostatnie miesiące, nie były do końca bez pokrycia, miały nową pożywkę.

Andaras długo nie czekał z wydaniem rozkazu. Płonąca zasona kilku tysięcy strzał poszybowała wysoko nad spękaną równinę w stronę rzeki. Tam, z plecami zwróconymi do szerokiego nurtu spokojnej wody, byli mieszkańcy Harodnodu. Kobiety i dzieci, starcy, którzy zbyt wiele wiosen przeżyli i młodzi, którzy jeszcze niedawno maminej spódnicy się trzymali. Kryli się pod osłoną wozów i niezadowalającej liczby zbrojnych, razem z dobytkiem i tabunem niespokojnych koni. Deszcz pocisków spadł na nich tak jak zapowiedział to czarnowłosy Haradrim o zakrytej chustą twarzy,. Ten, który posłużył się Gondorską mową bezbłędnie i bez twardego akcentu ludu pustyni.

Gondorski oficer, weteran wielu przygranicznych skirmiszy i stróż prawa gromiący bandy rozbójników Harondoru, nakrył sie tarczą osłaniając nią siebie i skulona kobietę z dzieckiem. Ci co mieli czym robili podobnie. Reszta kładła się pod wozy. Kryła za końmi, wchodziła do wody. Przylegali do wozów licząc na to, że je ochronią przed śmiercionośnymi pociskami.

Nim płonące strzały spadły na półokrąg broniących się ludzi, od strony konnych z Haradu słychać było wrzaski, zgiełk i harmider. Armia Haradu na tyłach robiła sztuczna wrzawę na rozkaz króla.

Andaras spokojnie patrzył jak przy rzece ginęli ludzie. Wiedział, że wozy naszpikowane płonącymi pociskami wcześniej czy później zajmą się ogniem. Liczył na to. Jęki i pełne bólu krzyki umierających i zajętych ogniem ludzi wznosiły się nad równiną wraz z rżeniem i rykiem spanikowanych koni, które stawały dęba. Wiele spośród ich miało zady i karki naszpikowane drzewcami. Lada chwila uciekną do rzeki lub stratują wozy wyrywając się na wolność.

Zza zaczynających zajmowac się ogniem wozów wysypywały się strzały. Może nie tak liczne jak te haradzkie, lecz również płonące. Ponadto ze świstem uderzały w zastępy lekkiej jazdy Andarasa krótsze bełty kusz. Ludzie ginęli po stronie cywili wraz ze zwierzętami a kto żyw to albo wodą oblewał wozy lub gasił kocami płonących rodaków lub krył się jak mógł a nieliczni odgryzali się całkiem celnie pustynnym jeźdźcom. Reszta umierała w cierpieniach.

Rzeka wkrótce spłynęła czerwienią, gdyz strzały dosięgły tych kryjących się w rzece. Nawet nurkujący pod wodę ludzie nie wolni byli od przeszywających ją z impetem pocisków. Kilka setek jazdy po drugiej stronie koryta również wypuściło jedną salwę. Szybko przekonawszy się, że są poza zasięgiem, przynajmniej trzymali uchodźców w szachu przy próbie przepłynięcia na drugi brzeg.

Na płaskiej krawędzi, kilka mil z zachodu, ukazała się wielka chmura kurzu. Jakby burza piaskowa zbliżała sie rozwijającym się, kłębiącym dywanem. Spękana, ubita ziemia lekko drżeć się poczęła a przykładający uszy do gruntu ludzie wyraźnie słyszeli dudnienie ogromnej liczby koni. O ile oni widzieli chmarę kurzu w oddali, półelf z niesmakiem obserwował gondorskich konnych. Oszacował ich siły na porównywalne do jego pięciotysięcznego oddziału, a może nawet i większe, gdyż ile naprawdę szeregów zbrojnych na tyłach armii Harondoru wyjechało na ubita ziemię, nie widział dokładnie. Byli bliżej niż się spodziewał i na to liczył. Zdawał sobie sprawę, że jeśli wyśle ludzi do ataku wozów i uwikła się w rzeź gondorskich obrońców, to zostanie niechybnie związany z walce również z Harondorską odsieczą.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline