Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-04-2012, 19:46   #7
Cas
 
Cas's Avatar
 
Reputacja: 1 Cas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodzeCas jest na bardzo dobrej drodze


Aaron Camfrey
- Cambridge, UK -


Uczucie delikatnego ukłucia w policzek.

Chwilę potem następne i następne. Zupełnie jak woda kapiąca wprost na jego twarz. Tak, to musiała być woda. Przynajmniej on sam tak myślał. Tyle musiało mu wystarczyć. Za nic nie mógł bowiem znaleźć w sobie siły, by najzwyczajniej w świecie otworzyć oczy. Był zmęczony, tak potwornie zmęczony ...

Kapanie nie miało widocznie zamiaru ustać. Dyskomfort zdecydowanie zaczął być zbyt wielki, by Aaron nie miał spróbować wykrzesać tyle siły ile jeszcze posiadał. Miarowo jak powieka wędrowała w górę, miejsce ciemności zajmował oślepiający blask. Zareagowały również pozostałe zmysły. Uświadomił sobie, że leży na rozgrzanej ziemi. Do uszu zaczęło docierać syczenie.

Kiedy natomiast oczy przyzwyczaiły się do światła. Zaczął krzyczeć, tak głośno jak nigdy w życiu. W tym samym momencie uświadomił sobie bowiem, że to nie woda, to najprawdziwsza lawa kapała na jego twarz. Jej źródłem był ogromny, zawieszony tuż nad jego głową kocioł wypełniony płynnym ogniem. Był gotów zerwać się i uciekać. Nim jednak był w stanie, naczynie zakołysało i cała jego zawartość wylała się wprost na niego.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rqNVfv4pXRw[/MEDIA]

Zerwał się z łóżka, a raczej dosłownie z niego wyskoczył. W szoku nie zauważył jednak szklanek po soku, który jeszcze nie tak dawno pił razem z Alice. Nie minęła więc chwila, a znowu leżał. Tym razem na twardej podłodze. Nadal był wewnątrz mieszkania malarki, po niej jednak nie było śladu. Pierwszą, w zasadzie jedyną rzeczą o której był w stanie myśleć, był żar. Dłonią przejechał po policzku, ale niczego nie wyczuł. Nie było śladu po jakimkolwiek poparzeniu.

- Pamiętajcie, że dziś 11. Do festiwalu Rush Hour pozostały więc tylko trzy dni - głos z radia zupełnie odwrócił jego uwagę.

Jak to możliwe, 11? Przecież do jego spotkania z Alice i matką doszło 10. Pamiętał tylko rozmowę, włączenie radia, a potem ... a potem już nic więcej.

- Alice? - Spytał, by upewnić się czy wyrocznia jest gdzieś w pobliżu. Odpowiedziała mu jednak tylko cisza.


Podniósł się z podłogi i już miał podejść do radia, by wreszcie je wyłączyć, kiedy poczuł jak jego skroń zaczyna pulsować. Chwilę później sensację zastąpił ból. Zakręciło mu się w głowie i wtedy usłyszał coś niespodziewanego. DJ mówił w jakimś dziwnym języku. Próbował, ale za nic nie był w stanie rozróżnić nawet poszczególnych słów. Nie brzmiało to jednak jak żaden współcześnie wykorzystywany dialekt. Upadł na kolana, ale mógł poczuć, że jego ciało walczy. Nie miał tylko pojęcia z czym. Dopiero wtedy ból zniknął równie szybko jak się pojawił.

- Wielkie dzięki za bycie razem z nami i pamiętajcie ... Radio V. I. D., to musi być magia - z głośnika zaczęła płynąć jakaś muzyka, ale Aaron postanowił słuchać dalej. Kto wie czego jeszcze mógł się spodziewać.

Jednocześnie zaczął wędrować po pokoju. Sam nie wiedział dlaczego, może myślał, że jakiś widok pomoże mu przypomnieć sobie cokolwiek z tego straconego dnia. Od razu zauważył wszystkie obrazy Alice, łącznie z tymi które ściągnęły go tu w pierwszej kolejności. W głowie nadal miał pustkę.

Dopiero wtedy podszedł do okna i zamarł. Na próżno było szukać jakiegokolwiek ruchu. Ulice nie były jednak opuszczone. Wprost przeciwnie - one były pełne. Tyle tylko, że nieprzytomnych ludzi. Tak daleko jak sięgał wzrokiem widział ciała. Nie wiedział czy żyją, co się im stało. Wiedział tylko, że jest prawdopodobnie jedyną przytomną osobą w okolicy, o ile nie w całym mieście.




Kevin J. McGregor
- Boston, USA -


Czuł się dobrze. Przynajmniej na tyle dobrze na ile pozwalały okoliczności. Miał cel, imię, zapewnienie Ozyrysa, że zajmie się duszą jego siostry. Gdyby był normalnym człowiekiem nie mógłby liczyć na żadną z tych rzeczy. Kto wie, być może ojcu uda się nawet zapewnić mu choć trochę swobody i odwrócić uwagę agencji od swojej osoby.

Dodatkowo kiedy przechodził koło recepcji, został skierowany do podziemnego garażu. Tam wręczono mu kluczyki i wskazano jego nowy pojazd. Klasyczny Fort Taurus, jedna kropla w morzu aut posiadanych przez Pyramid Holdings. Idealny wybór w jego sytuacji, taki samochód nie zwróci niczyjej uwagi i nie sposób było powiązać go z jego osobą.

***

Za kwadrans osiemnasta podjechał pod 9 Stripes. Ot niczym nie wyróżniający się lokal. Ściany nadgryzione zębem czasu. Jedno spore okno, przez które dostrzec można było okryte półmrokiem wnętrze i niewielki bar, za którym krzątała się jakaś kobieta. Miejsce, które łatwo było przegapić, gdyby nie spory ułożony z neonów napis tuż nad drzwiami.

Czekał jeszcze przez moment, dopóki nie dostrzegł znajomej postaci idącej z wolna chodnikiem. Kiedy kobieta zniknęła we wnętrzu lokalu, on sam postanowił pójść w jej ślady. Przybycie nowego gościa obwieścił dźwięk dzwonka zawieszonego tuż nad drzwiami. W środku dostrzegł tylko dwie kobiety - barmankę, która otaksowała go obojętnym spojrzeniem i drugą stojącą nieopodal stolika w głębi sali. Podszedł do niej i wtedy ta uważnie mu się przyjrzała.

- Nie powinieneś kazać kobiecie czekać.

Już miał odpowiedzieć kiedy zaraz obok niego pojawiła się barmanka.


Niewysoka postać o trupio bladej cerze i oczach barwy szarego błękitu. Całość uzupełniały długie jasne włosy. Na swój sposób była całkiem atrakcyjna. Położyła na stoliku szklankę z wodą i zwróciła do Kevina.

- Na koszt firmy - głos idealnie pasował do jej prezencji. Lekko zachrypiały, ściszony i całkowicie pozbawiony emocji.

Bastet momentalnie uniosła głowę i spojrzenia obu kobiet spotkały się. Dziwne, ale można było przyrzec, że powietrze zaczęło gęstnieć, szybko zaczynając przypomnieć smołę. Osobliwe uczucie zniknęło kiedy barmanka zdecydowała się odejść. Bogini spojrzała natomiast na nieco zdezorientowanego Kevina. Na początku z lekko ściągniętymi brwiami, potem już bez żadnego grymasu poza delikatnym uśmiechem.

- Jak rozumiem, potrzebujesz mojej pomocy?




James Papageorgiou
- Liverpool, UK -


Podążanie śladem Syzyfa okazało się być niezbyt wymagającym zadaniem. Szczególnie, że James był zmotywowany, by odkryć jego tajemnice. Chwilę potrwało nim wreszcie opuścili park. O dziwo na trójkę mężczyzn nie czekał żaden samochód. Nadal wędrowali więc pieszo. Jakby tego było mało, nie wyglądali jakby gdziekolwiek im się spieszyło. Dodatkowo kiedy mógł zamienić gałęzie drzew na dachy budynków, jego mały pościg przestał być jakimkolwiek wyzwaniem. Wspólnie przeszli przez Sunnyside, tylko po to by chwilę potem znaleźć się na South Street. James pobieżnie rozejrzał się po okolicy.


Dawno już nie był w tych stronach, ale nie stanowiło to żadnego problemu. W gruncie rzeczy prawie wszystko wyglądało tu identycznie. Charakterystyczna, industrialna zabudowa. Idąc przez ulicę zewsząd było się otoczonym przez bliźniaczo podobne kwadratowe budynki. Z jego punktu widzenia była to jednak ogromna zaleta. Płaskie dachy ułatwiały mu zadanie. Oprócz tego sporadycznie rozmieszczone niewielkie obszary pokryte trawą, drzewami i kilkoma krzakami. Ot żałosna próba ożywienia okolicy.

Syzyf w pewnym momencie skręcił i zniknął w jednym z setki bliźniaczych budynków. James dla bezpieczeństwa poruszał się za nim, więc od razu to spostrzegł. Za nic nie mógł jednak dojść, co ktoś taki jak on mógł robić w takiej dziurze. Zatrzymał się na dachu i zaczął rozglądać za jakimś sposobem, na niepostrzeżone zajrzenie do środka. Nim na dobre zaczął, usłyszał jak ktoś otwiera grube, blaszane drzwi. Błyskawicznie doskoczył do krawędzi dachu i wychylił głowę.

Sporym niedopowiedzeniem byłoby nazwanie tego co poczuł zdziwieniem. Zindelo?! Co on tu właściwie robił? Jak to w ogóle możliwe, że wyszedł z tego samego budynku, do którego ledwie kilka chwil temu wszedł Syzyf?

Dopiero kilka chwil później zdołał zwalczyć uczucie szoku, które sparaliżowało jego ciało. Tyle czasu wystarczyło, by Zindelo dotarł do pobliskiego skrzyżowania i zakręcił. James poderwał się i ruszył tak szybko jak tylko mógł.

Niestety kiedy osiągnął swój cel i był w stanie dostrzec ludzi wędrujących po chodniku. Jego mentor dosłownie rozpłynął się w powietrzu.




Erez Skolnik
- Miejsce pobytu nieznane -


- Przepraszam proszę pana, wszystko w porządku? - Jakiś męski głos. Chwilę potem uczucie coraz mocniejszego poszturchiwania.

Erez powoli otworzył oczy. O dziwo te nie potrzebowały nawet momentu by przyzwyczaić się do światła. Absolutnie wszystko spowijała bowiem jakaś dziwna szarość. Zupełnie jakby znalazł się wewnątrz czarno-białego filmu. Nawet właściciel głosu, który go obudził nie odbiegał od reszty krajobrazu.


- Pytałem czy wszystko w porządku? - Łysy staruszek zdawał się być nieustępliwy.

Erez spławił go tylko ruchem ręki. Coś dziwnego odwróciło bowiem jego uwagę. Tuż przed jego nosem nieoczekiwanie pojawiła się świecąca linia. Rozejrzał się, ale za nic nie mógł dostrzec jej początku ani końca. Jedynie fakt, że zakręcała tuż za rogiem po jego lewej stronie. Podniósł się z ławki, uśmiechnął tylko do starca w geście pożegnania i ruszył jej śladem. Nie potrwało to długo, bo po zaledwie kilku krokach stał już na skrzyżowaniu.

Zajęło mu to chwilę, ale zrozumiał gdzie się znajdował. Kolejne szczegóły stopniowo wypełniały jego głowę. Dostrzegł tak dobrze znaną mu rzekę. Budynki i most, na którym ... na którym wraz z wujostwem raz do roku przybywał odmówić Kadisz w intencji zmarłych rodziców.

Dopiero wtedy usłyszał pisk opon. Momentalnie odwrócił głowę i zauważył rozpędzony samochód. Kierowca wyraźnie stracił kontrolę, ale kiedy miało już dojść do wypadku, czas po prostu stanął w miejscu. Dopiero wtedy mógł rozpoznać znajome rysy twarzy. Dwie osoby w pojeździe to byli jego rodzice. Jakby tego było mało na miejscu pasażera siedziała Ard. Dokładnie ta sama kobieta, z którą rozmawiał nim stracił przytomność. Teraz natomiast patrzył jak ta chwyta swojego „męża” i dosłownie wyrywała duszę z jego ciała, po chwili natomiast wraz z nim opuszczając samochód. Erez nie miał pojęcia co się dzieje. Czas znowu ruszył, ale on nie patrzył na auto, wypadek, czy poruszenie które zapanowało na ulicy. Jego wzrok skupiony był na dwóch lewitujących jakiś metr nad asfaltem sylwetkach. O dziwo rodzice odwzajemnili spojrzenie. Trwali tak przez moment nim ostatecznie zniknęli.

Jedyne co pozostało to powiększający się tłum ludzi, wszechobecna szarość i ta dziwna świetlista linia. Zdawała się ciągnąć w kierunku, z którego nadjechał leżący aktualnie w rzece samochód.
 
Cas jest offline