Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-04-2012, 02:49   #106
Pinhead
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację
Pojawienie się wyspy na horyzoncie dla znajdujących się na “Gryfie” miało kilka konsekwencji. Po pierwsze galeon po decyzji bosmana zacumował, co oznaczało, że przez dłuższy czas zatrzymają się w tym miejscu. Po drugie oznaczało konieczność zbadania wyspy. Na szczęście szybko zostały uformowane grupy zwiadowcze i nikogo nie trzeba było przymuszać do zejścia na ląd. I po trzecie i najważniejsze oznaczało pierwszy, materialny kontakt z nowym światem. Wszak wedle informacji Yagara jakimś dziwnym trafem znaleźli się na zupełnie innym planie istnienia niż Faerun.
Ponownie wiele znaków zapytania pojawiło się przed najemnikami. Ich przyszłość była bardzo niepewna, a wzajemna nieufność tylko wzmacniała poczucie zagrożenia.

Ledwo galeon zacumował na wodę zostały spuszczone szalupy. Wedle rozkazów Ragara na ląd miały zejść dwie grupy. Jedna całkowicie oficjalna, pod dowództwem Bahadura i druga, tajna składająca się z rodzeństwa z Chult. Część najemników pozostała jednak na okręcie z tych, czy innych powodów.


Bahadur, Yagar, Fortney, Courynn
Szalupa została spuszczona na wodę i kolejni członkowie ekspedycji zaczęli schodzić w dół. Jedynie caliszyta pozostał dłużej na pokładzie. Inni najemnicy widzieli, jak przez kilka minut rozmawia z Ragarem. Jednak słowa, jakie między nimi padły pozostały dla reszty tajemnicą.
Mina bosmana świadczyła jedynie o tym, że w skupieniu wysłuchał słów dyplomaty.
W końcu wszyscy znaleźli się w szalupie i ekspedycja zwiadowcza rusza, ku tajemniczej wyspie.

Łódź kołysała się wolno w rytm ruchu wioseł. Gęsta mgła otulała szalupę i sprawiała, że podróż na wyspę wydawała się snem. Każdy dźwięk nabierał specjalnego znaczenia i symboliki. Najemnicy starali się podchodzić do tego całkowicie racjonalnie, ale nawet na nich, świadomych sytuacji w jakiej się znaleźli, mgła czyniła swoje cuda.
Serca drżały im z niepewności, ciekawości i ze strachu. Caliszyta stojący na czele grupy zdawał sobie sprawę, że to głównie od jego reakcji zależy los całej załogi “Gryfa” Raczej nie wierzył, by mieszkańcy wyspy mogli uczynić im jakąś większą krzywdę, ale tajemniczość i nieprzewidywalność tego miejsca działał na ich niekorzyść.
Z każdym pociągnięciem wioseł grupa była bliżej celu, bliżej swego przeznaczenia.
Snujące się cały czas na wodą gęsto, szare opary w żadnym razie nie ułatwiały obserwacji.
Yagar siedzący na końcu szalupy zaczął powoli żałować swojej decyzji. Czy nie lepiej było siedzieć w ciepłej i bezpiecznej kajucie i badać magiczne przedmioty? Nikt przecież nie zarzuciłby mu, że jest tchórzem. Wszyscy przytaknęli, by mu że zbadanie przedmiotów jest ważne dla całej wyprawy i nie należy magowi przeszkadzać. Teraz było za późno. Kto wie, co czeka na nich po zejściu na ląd. Jedno było pewne w każdej chwili może grozić mu śmierć. Tubylcy z zasady są podejrzliwi wobec obcych. A głupi bosman wybrał jeszcze na dowódcę zwiadu śniadego Bahadura. Czy to nie była jawna kpina z autochtonów. Przecież żadne z nich nie mógł nabyć takiej opalenizny przy praktycznie całkowitym braku słońca.
Z rozmyślań wyrwał czarownika wstrząs, jaki targnął szalupą. Zupełnie niespodziewanie dotarli do brzegów wyspy.
Przed nimi rozpościerało się skaliste wybrzeże. Krótka plaża pokryta była licznymi kamieniami i drobnym żwirem. Niemal każdy kamień porośnięty był mchem i glonami. Wokół unosił się zapach wilgoci i zgnilizny. W oddali majaczyły sylwetki wysokiego i gęstego lasu.
Marynarze jako pierwsi wyskoczyli z łodzi i postawili stopy na obcym gruncie. Dociągnęli szalupę do brzegu i zajęli się jej mocowanie.
Najemnicy zgromadzeni wokół Bahadura ujrzeli, jak z lasu wyłaniają się sylwetki kilkunastu postaci. Grupa szła powoli w ich stronę. Wszyscy świadomi przestróg caliszyty starali się zachować spokój. Mimo to strach pukał do ich serc i podpowiadał najgorsze scenariusze.
Mgła zasnuwająca wyspę nie pozwalał dojrzeć dokładnie kto zbliża się w kierunku ludzi z szalupy. Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać.

Długie minuty oczekiwania, strachu i obawy. W końcu grupa tubylców dotarła do plaży na której wylądował zwiad. Kilkanaście osób zatrzymało się na niewielkiej skarpie, jaka oddzielała skalistą plażę od reszty wyspy. Tylko trzech mężczyzn zeszło do zwiadu z “Gryfa”
Wysoki mężczyzna na czele grupy był niewątpliwie człowiekiem. Jednak jego dwóch towarzyszy wyglądało, co najmniej dziwnie. Rysami twarzy przypominali orki, ale nie było w nich tej siły, majestatu i potęgi, jakim charakteryzuje się ta rasa. Ich powykręcane ręce i nogi świadczyły o tym, że cierpią prawdopodobnie na jakąś dziedziczną chorobę.
Wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy wystąpił na przód i podpierając się na sękatym kosturze spytał:
- Kto zacz?


Ashrak, Noa
Rodzeństwo znowu było zdane tylko na siebie. Decyzja bosmana i Bahadura, by wysłać ich w samodzielny zwiad początkowo nie przypadła Noi do gustu, ale po chwili namysłu dotarło do niej, że swoboda działa jest o wiele lepsza niż konieczność podporządkowania się caliszycie.
Mgła otulająca wyspę, jak i całe morze sprawiła, że nie musieli martwić się o kamuflaż. Szarość była wystarczająca, by ukryć ich przed wzrokiem ciekawskich. Jedynym mankamentem samotnej podróży na wyspę, była konieczność wiosłowania. Ciężka, dwunastoosobowa szalupa była bardzo ciężka w manewrowanie. Noi i Ashrak musieli bardzo się natrudzić, by bezpiecznie dobić do brzegu.
W końcu jednak zmęczeni i wycieńczeni dotarli do brzegu. Wyspa w miejscu w którym do niej przybili posiadała krótką, piaskową plażę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów złocistego piasku, pokrytego tu i ówdzie sporymi głazami.
Rodzeństwo wyciągnęło szalupę na brzeg i korzystając z kilku gałęzi ukryło ją przed niepożądanym wzrokiem. Zmęczeni wiosłowaniem i wysiłkiem usiedli w cieniu skarpy, by odpocząć. Cisza panująca na wyspie była nad wyraz niepokojąca. Do nocy było jeszcze daleko, a na wyspie nie było słychać choćby najsłabszego dźwięku. Ani żaden ptak, ani zwierzę, czy wiatr nie wydawały tutaj żadnych odgłosów. Jedynie mgła ścieląca się gęstymi pasmami zdawała się ocierać z lubieżnym westchnieniem o złocisty piasek.

Po odpoczynku Ashrak i Noa zdecydowali się w końcu ruszyć w głąb wyspy. Wdrapali się na skarpę i spojrzeli przed siebie. Po ich lewej stronie widać było zarys wioski i dymy unoszące się z kominów. Za nią ledwo widoczny majaczył odległy las. Po prawej stronie także rozpościerał się rozległy las. Nabrzeże po tej stronie zdawało się idealne do obejścia wyspy dookoła.
Na wprost natomiast, w odległości dwustu, trzystu korków widać było zamglony zarys wysokiego posągu. Posąg był smukły i bardzo wysoki. Prawdopodobnie był to jakiś drogowskaz lub słup graniczny.
Rodzeństwo spojrzało po sobie i zaczęło się zastanawiać, gdzie powinni się udać.


Atuar
Kapłan został na pokładzie. Uważał, że tutaj bardziej się przyda kapitanowi i nawigatorce niż na lądzie. Nie to, żeby go nie ciekawiło co też znajdą zwiadowcy na tej wyspie położonej na zupełnie innym planie istnienia. Poczucie obowiązku zwyciężyło jednak i Atuar nie potrafił opuścić Lanthisa w potrzebie.
Zadanie, które go czekało wydawało się nadzwyczaj nudne i monotonne. Ledwo jednak obie grupy zwiadowców oddaliły się od “Gryfa” z elfem zaczęło się dziać, co niepokojącego. Ponownie z wielką siłą zaczął się rzucać po łóżku i pocić się obficie. Kolejne skurcze bólu targały jego twarzą i ciałem. Kapłan zbliży się do elfa i wtedy usłyszał jego cichy głos:
- Uciekajmy.... uciekajmy stąd... on tu jest i patrzy.... patrzy i czeka... uciekajmy, tylko Gwiazda Południa nas ocali....
Kapłan słuchał uważnie słów elf, starając się wyłowić z nich jak najwięcej. Wtedy niespodziewanie pojawiła się u jego boku Elissa. Popatrzyła gniewnie na Atuara i podsunęła mu pod nos kartkę.
“Pomóż mu! POMÓŻ MU DO CHOLERY”


Chui
Elfka stała przy jednej z burt i obserwowała, jak zwiadowcy odpływają w kierunku wyspy. Stojąca przy niej Papusza cały czas trzęsła się ze strachu, bądź zimna. Chui także chciała płynąć ze zwiadem wiedziała bowiem, że jej umiejętności także mogłaby się przydać grupie. Nie mogła jednak opuścić dziewczynki. Mała jej zaufała i elfka za nic na świecie nie chciała jej zawieść. Coś jej podpowiadało, że to jest ważniejsze niż wszystko inne.
Przeczucie, bądź bardzo silne poczucie obowiązku, a może coś jeszcze. Elfka jednak czuła, że od tego jak zachowa się wobec małej Papuszy zależy bardzo wiele, o ile nie wszystko. Ocaliła ją i wbrew opinii innych najemników zaufała. Wiele wskazywało na to, że nie jest to do końca słuszna decyzja. Na razie jednak Chui nie miała powodów, by zmieniać swój stosunek do dziewczynki.
Stały, więc obie i wpatrywały się w zamglone morze.
Szalupy zniknęły pośród szaro mlecznej poświaty i gdyby nie świadomość tego faktu można, by pomyśleć, że nigdy nie wypłynęły.
Minuty mijały, a na “Gryfie” panowała niczym nie zmącona cisza.
Nagle Papusza przytuliła się mocniej do elfki i pociągnęła ją za rękaw. Chui nachyliła się by dowiedzieć się co tak zaniepokoiło dziewczynkę.
- On tu jest - szepnęła.
- Kto zapytała? - z lekką obawą w głosie Chui.
- Sługa - usta małej ułożył się w dobrze już znane elfce imię, którego ponoć nie można było wymawiać.


Sylve
Smok nie był zadowolony z tego, że musi znowu wrócić do bocianiego gniazda. Wolał jednak w sumie to niż konieczność płynięcia na szalupie. Nie to, żeby był tchórzem, czy coś takiego. On po prostu uważał, że nie ma się pchać tam, gdzie jest już wystarczająco mądrych głów. Caliszyta zaufał Yagarowi, jako magowi, dobrze. On wcale nie zamierza z nim konkurować, czy udowadniać, ze jest lepszy. Na wszystko przyjdzie czas. Na razie posiedzi sobie w gnieździe i poobserwuje, a gdy nadejdzie właściwy czasu udowodni swoją wartość.
Z wysokiego masztu smok miał dobry widok na wyspę i jej okolicę. Mgła, co prawda utrudniała dokładną obserwację, ale i tak można było powiedzieć, że Sylve jest najlepiej poinformowanym członkiem załogi “Gryfa”
Obie grupy odbiły od burt galeonu i udały się ku tajemniczej wyspie. Po kilku minutach zniknęły w odmętach kłębiącej się wciąż wokół mgły. Sylve siedział w gnieździe i ze znudzeniem wpatrywał się w horyzont.
Przez kilkanaście minut nie działo się nic interesującego. W pewnym momencie jednak smok zauważył w oddali niepokojące zjawisko. Daleko na krawędzie widoczności z kierunku, którego przypłynęli na niebie zaczęły gromadzić się ciężkie burzowe chmury. Rosły i ciemniały one z każdą chwilą. Smok nie miał jednak doświadczenia, by powiedzieć kiedy burza dotrze do wyspy. Równie dobrze mogło to być za godzinę, jak i za dzień.
Sama jednak świadomość zbliżającego się potężnego żywiołu, nie działała kojąco.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman
Pinhead jest offline