Co mówiła mała? Że Grigori myśli zna...? Dobre sobie! Pesarkhal raczej w to wątpił. Jednak, jesli już... Wioskowy magik mógł mieć dostęp do najbardziej podstawowych czarów wykrywających myśli. Je caliszyta znał. Stolica Ziemii Trzech Rzek miała tylu magów, że niepodobnym było żyć w jej wysokich sferach bez ubezpieczenia się przed podstawowym arsenałem magików. Bo słabego czarnoksiężnika wynająć mógł praktycznie każdy pasza...
Ergo, Grigori mógł ewentualnie mieć dostęp do czaru
wykrycia myśli. Rzadko działał, a jak działał - to wykrywał tylko świadome, powierzchowne myśli. Ot, trza było pilnować, o czym się myśli - i tyle.
Było to bardziej uciążliwe aniżeli trudne – tubylcy nie śpieszyli się zbytnio. Zanim doszli do skarpy, Pesarkhal zdążył zerknąć na nich przez lunetę i indagować Yagara o ich deformacje.
***
- Bahadur - odpowiedział głośno, płynnie wykonując niski ukłon - Z załogi „Gryfa“, którego wiatry przygnały do wybrzeża. Do waszej dyspozycji.
Ani na chwilę - nawet w najniższym punkcie ukłonu - nie stracił z oczu człowieka z wyspy. Zależało mu, żeby zauważyć jego reakcję na nazwę statku – a nuż zdradzi się czymś? Jakimś drgnięciem oznaczającym, że nazwa mu nieobojętna? To by oznaczało, że „Gryf” tu już był... a caliszyta nie uważał się za proroka, ale... dziewczynka, karawela, dziwaczny atak magiczny, niemoc kapitana... i wreszcie – ojczysta wyspa Papuszy? To było zbyt wiele, żeby zrzucić to na typowy zbieg okoliczności.
Pozostałej siódemki nie miał zamiaru prezentować. Gdzieś w podświadomości czaił się przecież zabobonny lęk – i wiara, że magicznie nie można nikogo przekląć, zabić na odległość... jeśli nie zna się jego imienia, nie?
Mężczyzna spojrzała na caliszytę i chwilę milczał. Jego twarz pozostała kamienna, czy raczej można by rzec tępa. Dyplomata jednak nie oceniał tak szybko i powierzchownie ludzi.
- Wy obce - zagadał w końcu tubylec - Czego tu chceta?
Dwaj zdeformowani ludzie za nim cały czas uważnie obserwowali resztę ekipy zwiadowczej.
- Grzmi, sztorm idzie. Źle płynąć w taką pogodę – odpowiedział prosto Bahadur – To zacumować chcemy. A jak zacumować, to dowiedzieć się, gdzie nas wiatry przygnały. I zapasy uzupełnić. Ale my nie złodzieje, grabić nie będziemy.
To było... dziwne. Papusza – jako żywo – była normalną dziewczynką. Czyżby kazirodztwo, a „zła krew” oznaczała pierwotnie domieszkę krwi spoza wyspy? Ale dość o tym – Pesarkhal zganił się i wyparł to z myśli. A raczej, co mogło być nawet bardziej prawdopodobne, ten człowiek udawał tłumoka...
- To wy burze sprowadzić - burknął mężczyzna - Tak jak wszystko co złe przybywa z daleka. Nie macie tu czego szukać. Nic tu po was. Lepiej se stąd zabierajta. Im szybciej tym lepiej.
- Burzy nie przywlekliśmy za sobą. Jak byliśmy dalej, to jej za nami nie było – odpowiedział prosto, wzruszając ramionami – I jesteście pewni? Następny statek z nadmiarem medykamentów to za lata przypłynąć może... – Bahadur udał, że się zastanawia.
Oczywiście, nie miał pojęcia, jak stoją z zapasem medykamentów... ale tubylcy – zdeformowani, powykrzywiani – wyglądali, jakby bardzo ich potrzebowali. Więc w razie czego – gdyby obiecał coś zbyt pochopnie – powinno dać się targować przez trzy-cztery dni i odpłynąć chwilę później. I tak przecież na tej wyspie nikt zostać by nie chciał... a wiecznie na Gwiazdę Południa i ozdrowienie kapitana czekać nie mogli.
- Nie kłam, śniady - ryknął mężczyzna - Burza to wasza sprawka. Odpłyńta stąd! Nic od was nie chcemy i nie potrzebujemy.
Bahadur westchnął i powoli – żeby nie dało się tego wziąć za groźbę – wydobył mapę, którą otrzymał od Atuara.
- Wskażecie, gdzie jest ta wyspa? – powiedział – Nie chcę, by wiatry znów nas na nią zagnały.
Mężczyzna wybuchnął szyderczym śmiechem, a po chwili dołączyli do niego dwaj zdeformowani ochroniarze. Śmiech dudnił pośród kamienistej plaży zasnutej mgłą. Bahadur i reszta grupy zwiadowczej usłyszał, że ze skarpy także dochodzi do nich salwy śmiechu.
- Co z was za żeglarze, jak nie wieta gdzie jesteście. Zabierajta se stąd, tak będzie lepiej dla was będzie.
- Żeglarze we mgle – odparł Bahadur – Dziwię się, że jeszcze takich nie widzieliście – dodał obojętnym tonem.
Mówił cicho i spokojnie, choć ktoś bardzo spostrzegawczy mógłby zobaczyć w jego oczach płomyki gniewu.
- I tam, skąd pochodzę, odwdzięcza się imieniem, kiedy ktoś się przedstawia – żachnął się. Bardziej na pokaz, niż normalnie. Chciał się dowiedzieć, czy to Grigori – bo jeśli tak, to byłby doskonałym zakładnikiem. Jeśli nie... cóż, musiał pograć trochę dłużej.
A strzelić w nich z armaty zawsze mogli. Ba!, łatwiej, jeśli byliby już poza zasięgiem tubylców.
- Musimy przeczekać sztorm – podjął później – Rozumiem, że nam nie ufacie. Ale ciąży na mnie odpowiedzialność za załogę. Moją załogę – powiedział wyraźniej, patrząc ich przywódcy w oczy. Niezbyt wierzył w jego szczerość... ale nie odniósł też wrażenia, by ów chciał mieć na rękach ich krew – Nie mogę ich narażać. Jeśli powiecie nam, gdzie zawędrowaliśmy, i dostarczycie na brzeg zapasy wody pitnej, to natychmiast po ustaniu sztormu wciągniemy je na szalupę oraz odpłyniemy.
Przywódca tubylców słuchał słów Bahadura z nienaturalnym wręcz spokojem. Jego twarz nie zdradzała żadnego grymasu, czy też miny. Cały czas jedno i to samo spojrzenie i jedna i ta sama mina. Caliszyta zastanawiał się, czy jakiś rodzaj magii, rasowej zdolność, czy kolejna deformacja spowodowana kazirodztwem.
- Mówiłem już, że wasze kłopoty nie są naszymi kłopotami. Odpłyńcie stąd, a nie będzieta mieć kolejnych. Nie ma dalej co po próżnicy gadać.
- Nie są – przyznał śniady mężczyzna – Ale szybciej się ich pozbędziemy, to szybciej odpłyniemy. Tego chyba chcecie?
Cudnie. Zaraz powinno dojść do gróźb... cóż, może tak i lepiej.
- Nie chcemy was tu - powtórzył głośniej mężczyzna - Tyle. Ostatni raz wam radzę, odpłyńta stąd. Wasze dusze i tak są już stracone.
Przywódca tubylców splunął pod nogi Bahadura i zrobił dłonią jakiś dziwny znak w powietrzu. Stojący za nim mężczyźni warknęli tylko groźni i wraz ze swym przywódcą zaczęli iść w kierunku skarpy, gdzie stała reszta powitalnej grupy.
Wyglądało na to, że tubylca uznał rozmowę za definitywnie zakończoną. Słowa Ragara o przesądności miejscowych tylko się potwierdziły. Widać nie mieli szczęści i trafili na bardzo niegościnną wyspę.
- Niech sobie idą... - mruknął Bahadur, patrząc na plecy odchodzących – Zasłużyli na gorszy los, ale szkoda na nich marnować armaty. Poradzę bosmanowi, by odpływać, gdy tylko sztorm przejdzie – wzruszył ramionami.
Bolało go tylko, że nie mógł zadać pytań o dziewczynkę... ale ona była smagła. Zupełnie inaczej niż ludzie z wyspy. Domieszka innej krwi? Może, nawet prawdopodobne... ale to by oznaczało, że „coś”, co w niej siedziało, przybyło na wyspę z zewnątrz. A wówczas i mieszkańcy niczego o niej nie wiedzieli.
Tyle, że to – bahadurowym zdaniem przynajmniej – nie było warte ryzyka. Wcześniej myślał, że tubylcy nie będą w stanie im nic zrobić... teraz nie był tego już taki pewien. Rozumiałby, gdyby zechcieli powitać ich z włóczniami. Tyle, że tego nie zrobili. Ale za to nie okazali ani odrobiny strachu... zupełnie tak, jakby przypływające okręty nie mogły im niczego zrobić. A przypływać musiały - „tak jak wszystko, co złe, przypływa z daleka...”. Zresztą, nawet gdyby był to pierwszy kontakt... to nadal było źle.
I nie chodziło tu o brak widocznych emocji. Pesarkhal gotów był uwierzyć, że z jakichś względów mieli ograniczoną mimikę... ale to nadal nie tłumaczyło tego, że całe spotkanie wyglądało, jakby przerabiali je dziesiątki razy. Poszło im bardzo sprawnie, żaden nie dał żadnej oznaki lęku... a wreszcie wszyscy pozwolili sobie na szyderczy śmiech. W obliczu dwunastu uzbrojonych mężczyzn. Uzbrojonych – ani chybi – lepiej niż ktokolwiek w tej bandzie.
To zresztą aż prosiło się o sprawdzenie.
- Yagarze, jeśli jest taka możliwość, chciałbym, byś spróbował wyczuć na nich magię - zastopował, zastanowił się i dodał - Na wyspie też. Jeśli możesz wyczuć jakąś wielką emanację...
A reszcie wydał polecenie zbierania się do odpłynięcia.