Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2012, 16:16   #139
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Facet odłożył karabin, który stanął teraz bezpiecznie na trójnogu. Niemal jak wariat człowiek rzucił się ku stołowi, przewracając się prawie o rozstawioną na podłodze torbę. Ręce chwyciły szybko wojskową lornetkę, po czym mężczyzna przyłożył ją sobie do oczu, przysuwając się nieco bliżej okna i wzmacniając powiększenie. Chwilę łapał miejsce, przesuwając wzrokiem po ścianach studia filmowego. Potem obraz zjechał niżej, aż na ulicę wyławiając nareszcie z tła idącą do samochodu wystrojoną pannę Fox.

- Niech mnie...Ta Amy... Ależ to jest nieziemska dupa...- mruczał obserwator...Lornetka przesunęła się nieco w dół. Teraz mężczyzna podziwiał już nie górę, ale kształtne biodra kobiety a następnie jeszcze niżej.
- Co za nóżki...Gazela...A jak się odpicowała.

Lornetka znów zaczęła wędrować do góry. Amy była już prawie przy czekającym na nią wozie.
- No...No, cholera. Wsiadła. - facet odstawił od oczu lornetkę, a potem jeszcze tęsknie patrzył za jadącą w kierunku centrum taksówką - No i pojechała. Pojechała, cholera. A ja tu będę stał nie wiadomo ile, jak kuśka na weselu...

Popatrzył nagle w dół i w tej sytuacji zaśmiał się z własnego porównania.





THE CHEMIST, THE CHEMIST'S WINGMAN


- Idziemy, idziemy młody! - Antonia była w szampańskim humorze. W końcu zbliżała się impreza. Wleczony niemal za oszywkę uczeń jakoś nie podzielał jej entuzjazmu.
- Naprawdę muszę iść? - krzywił się jakby zjadł cytrynę. - Nie bawią mnie takie...
- Dawaj, dawaj!
- Może jednak zostanę...?
- Wy-klu-czo-ne! - Antonia nie wypuszczała jego ręki i właśnie docierała do bramy wejściowej. Nagle stanęła jak wryta.
- Co jest? - zapytał Wingman.

Antonia zerwała z drzwi jakąś kartkę i czytała ją z miną jakby jadła karalucha.

- "Nie wychodzić. - zaczęła na głos - Drzwi bardzo wrażliwe na ruch. Zajmę się tym jak wrócę. Wychodźcie i wchodźcie...- chemiczka zachłysnęła się - Wychodźcie i wchodźcie...OKNEM? Oknem?!

Dominic był świadkiem, jak wygląda wcielenie furii.

- Czy jego do końca popierdoliło?! - ryknęła kobieta. - Mam wychodzić oknem?! W tej kiecce?! Czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, ile taki ciuch kosztuje? Dominic,idziemy!

Bez pardonu otworzyła wrota i wyszła, wyrzucając za siebie kartkę jak śmieć. Zamarł, spodziewając się jakiegoś wybuchu. Jednak był to tylko alarm.

Wingman niepewnie podniósł kartkę i przeczytał do końca.
- ...Wysoko nie macie. Zamykajcie okno na noc. Smith.

- Dominiiiiiic!!! - rozległ się niecierpliwy głos Ramos z tamtej strony bramy.






THE POINT-MAN



- Jak to...wyszła?! - zimno pytał Smith.
- Po prostu. - relacjonował naoczny świadek, do którego zadzwonił Point-Man gdy tylko w godzinach popołudniowych uaktywnił się alarm - Nic się nie działo, żadnego włamania. Antonia po prostu wyszła przez bramę. Potem gdzieś pojechali.
Anthony pokiwał tylko głową.
- Poza tym...? - upewnił się, zawieszając głos.
- Niebo czyste.
- Hold your position. - powiedział Smith i rozłączył się.






THE TOURIST



Zaryzykował. Skręcił. Kurz uderzył go w nozdrza, aż stanął i zaniósł się kaszlem. Przez moment Blackwood bił się z myślami, ale zdecydował: przeciśnie się bocznymi drogami gdzieś ku wyjściu od strony południowej. Potem dopadnie do stróżówki, zanim zdążą się połapać. Jest w formie, a dystans nie jest zbyt duży.

Ba. Rozejrzał się, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Zdecydowanym krokiem zaczął przemierzać wąziutkie, zakurzone i prawie ciemne przejścia. Studio tworzyło prawdziwy labirynt. Fuck! Schowki na niewiadomo co, tutaj znowu jakieś małe drzwiczki z zadymioną szybką prowadzące do niewiadomo czego...Skręcił raz, potem jeszcze raz. Turysta zmrużył oczy, próbując ustalić z grubsza kierunek i kluczyć tak, by mimo zakrętów i przejść przez zawalone magazyny czy kupki gruzu w miarę się go trzymać. Mógł polegać tylko na swym sprycie i poczuciu kierunku właśnie. Tędy. Tędy. Teraz przez te drzwi, otwarte uff...Teraz w prawo. Nie, tam za daleko. W lewo. Uwaga, zawalony sufit...Odprowadzały go spojrzenia małych oczek. Szczury nawet nie próbowały udawać, że boją się kogoś kto ośmiela się przemierzać ich królestwo. Jeszcze jedne drzwi.

Magazyn rekwizytów! Nareszcie, co za fuks. Blackwood gorączkowo plądrował, plądrowane niezliczoną ilośc razy skrzynki, półki i szafki. Na szczęście działało tu światło, nędzna żarówka na drucie. Uczepił się myśli o atrapie, ale jeśli nie znajdzie nic zbyt szybko, będzie musiał iśc dalej. Czas się kurczy, a...

Jest! Szafka, a na niej tabliczka. ATRAPY- BROŃ PALNA. Ha! Blackwood dopadł jej jak jastrząb i szarpnął za drzwi. Za nimi była wyściełana suknem ścianka z wgłębieniami na "broń", pistolety. Pustymi wgłębieniami. Atrap nie było. Był namazany na suknie napis.

CRYER WAZ HERE


Fuck! Dalej! Tędy! Blackwood wypadł z magazynu dalej, przez kolejne drzwi. Ciemno. zrywał pajęczynę za pajęczyną, wyławiając wzrokiem z ciemności kontur przegniłego łóżka które miało kształt wielkiego serca i, niegdyś, prawdopodobnie czerwony kolor. Zatrzymał się, widząc w jednej ścianie stłuczoną szybę a za nim małą kanciapę ze stojącą na metalowej podstawie przedpotopową, chyba ośmiomilimetrową kamerą. Pokręcił głową i wtedy gdzieś rozległ się strzał.

Było za późno by wracać. Pewnie i tak nie wróciłby na czas, jeśli znalazłby tę samą drogę w ciemnościach. Z nadzieją, że strzelali nasi do tych drugich, ruszył dalej, ale we wzmożonym tempie. Wydostał się, gubiąc dwa razy drogę, z zapyziałego gniazdka miłości i pomknął zawalonym stertami papieru korytarzem. Minął dwa oparte o ścianę stare zniszczone motocykle i przez framugę gdzie nie było wcale drzwi wyszedł na lewo.

Okno. Zabite dechami okno. Okno na ścianie, która według szacunków Blackwooda była ścianą wschodnią. Przyjrzał się. Z kształtu przypominało mu te, które wcześniej oglądał z zewnątrz, te niedaleko narożnika budynku. Rozejrzał się szybko, rozkopując nogami walające się tu puste kartonowe pudła. Oburzone piski lokatorów towarzyszyły gorączkowym poszukiwaniom. Wreszcie znalazł coś odpowiedniego. Kawał żelastwa przypominający łom.

Turysta zapakował pręt w szczelinę i nacisnął. Opór drewna trwał tylko chwilę. Trzasnęło raz, i drugi, opryskały go drzazgi. Resztę desek udało się oderwać jedna po drugiej już bez problemu,choć na koniec w palec Blackwoodowi weszła drzazga. Syknął wściekle i szarpnął za przegniłe framugi. Okno puściło, z cichym jękiem odsłaniając kawałek świata i wpuszczając nieco wieczornego światła.

Zwinnie przesadził okno, na moment przywierając do betonu. W ręku miał nadal żelazny łom, jedyną broń jaką udało mu się znaleźć podczas przeprawy przez labirynt. Chłodny wiaterek przyniósł ożywczy łyk powietrza, tak inny od kurzowej zawiesiny zakamarków studia. Tak. Był przy zejściu się ścian wschodniej i południowej. Oparł się o ścianę i wziął głęboki oddech. Nie było sensu teraz bawić się w podchody. Monitoring obejmował cały plac. Musi teraz po prostu przebiec przez płytę sprintem by dopaść dyżurki, licząc na to że nie zdążą się przygotować albo będą zajęci czym innym. Bo że byli tam, i obserwowali wszystko, był pewien. Sam by tak zrobił.

Blackwood zaczął biec. Ostro, jak maszyna. Buty dudniły o beton gdy, niczym znajdujący się w najlepszej formie sprinter, Turysta wyleciał zza rogu i mknął po otwartej przestrzeni w kierunku dyżurki, z łomem w zaciśniętej pięści.






THE SOLO, THE SIXTH-MAN


W hali rozbłysło światło. Z początku słabsze, gdy wystartowało z trzaskiem parę lamp. Ale potem dołączyły do nich kolejne, aż w końcu wielka przestrzeń stała się kompletnie jasna, odsłaniając wszystkim w niej obecnym swoje własne położenia względem siebie.

Ruhl miał najpełniejszy obraz sytuacji. Hala była prawie pusta. Prawie. Najpierw dostrzegł Koroniewa, stojącego nieruchomo mniej więcej pośrodku, niedaleko schodów prowadzących na wielką scenę. Piotr wyglądał na zdezorientowanego, z bronią w ręku najpierw wycelował ją w kierunku stojącego przy przełącznikach Rulera, ale widząc kompana szybko przeniósł wzrok w jeden z kątów pomieszczenia. Solo podążył wzrokiem za spojrzeniem kolegi. Tam, w sąsiedztwie konstrukcji z wspartych na metalowych wspornikach drewnianych półek zastawionych jakimś sprzętem elektronicznym, była długa część pustej ściany biegnącej aż do rogu. Dołem, przy samej posadzce, ciągnęły się tam podłużne prostokątne okienka które musiały wychodzić już prawdopodobnie na poziom piwnic. Jedno z takich okien było praktycznie wyrwane, resztki połamanych desek walały się obok framugi. Tymczasem w powstałej w tej sposób szczelinie widać było już same nogi, kogoś kto właśnie przeciskał się na drugą stronę.

Hala rozbrzmiała tupotem biegnących. Znajdujący się bliżej Szóstka dopadł tam pierwszy, ale uciekiniera dawno już nie tu było. Wpadający tam chwilę później rozpędzony Christopher widział już tylko stopy Koroniewa znikające w oknie. Niewiele myśląc poszedł w ślady Piotra. Nie wiedział kogo gonią, ale dwa fakty: strzał i mknący za nieznajomym Szósty wystarczały mu. Wpakował giwerę do kabury, rzucił się na ziemię i wbił się w wąską dość przestrzeń. Był roślejszy od Koroniewa, przez moment zablokował się, wisząc po drugiej stronie pod sufitem zmurszałego piwnicznego korytarza.
- Kurwa...- wydostało się przez zaciśnięte zęby Rulera. Szarpnął się, nic. Wkurwiony chwycił jedną z cegieł nad sobą jak w imadło i zacisnął zęby.
- No dalej, szmato!
Siłą wyrwana cegłówka pociągnęła za sobą dwie inne. Posypał się pył. Ruler prawie wyleciał na drugą stronę, sprawnie amortyzując upadek na piwniczną podłogę. Zerwał się. W dłoni, czego nawet nie zauważał, nadal trzymał cegłę. Hałas czegoś rozwalanego z impetem pokazał mu kierunek. Biegł szybko, w słabym oświetleniu przyziemnych wąskich okienek piwnicznych. Przesadził trzema susami ukruszone schody ku górze, przemknął przez framugę drzwi, które, jak wszystko na to wskazywało, ktoś brutalnie wywalił z buta i...

Wypadł na betonowaną płytę otaczającą budynek studia. Wyjście okazało się bocznym zejściem do piwnic, pomiędzy barierkami schody wyprowadzały na zachodnią ścianę budynku. Ruler był teraz mniej więcej w połowie jego długości. Tam dalej, wzdłuż ściany, w kierunku południowym biegł Koroniew a jeszcze przed nim widać było w ostatnich promieniach zachodzącego słońca poruszającą się sylwetkę czarnoskórego chyba dużego mężczyzny w garniturze. Solo nie czekając na nic rzucił się za nimi. Płuca pracowały jak miechy, gdy nabierał prędkości, wieczorny wiatr smagał mu twarz. W krótkim czasie pokonał wzdłuż ściany dystans do rogu budynku, nie wypuszczając nawet z dłoni cegłówki i w pełnym biegu wypadł na wielką otwartą przestrzeń dzielącą studio od głównej bramy wjazdowej.






THE FORGER'S WINGMAN


Ból głowy...Tępy, mdły, rozlewający się po czaszce, jakoś z tyłu...Cryer spróbował zamrugać oczyma, co okazało się bolesnym zadaniem. Dalej spróbował się poruszyć, ale ze zdziwieniem zauważył, że i tak się już rusza. Ocknął się jeszcze nie do końca, ale wiedział już że jest szarpany jak kukła...Niesiony...Piękne czerwone i żółte barwy rozlały się mu przed oczyma, zamknął obolałe oczy bo i tak obraz był rozmyty jak w zbyt małej rozdzielczości. Wiatr...Powietrze. Niosą go...Ciało miał wiotkie i niezdolne chyba jeszcze do ruchu. Ktoś coś pokrzykiwał...Uszy piłował długi pisk, który skończył się tak nagle jak zaczął. Ból. Ból tyłu głowy. Tak, przypominał sobie powoli...Prześladowcy...Napis REPLIKA... Lufa pistoletu. Strach. Potem nagle walnięcie, chyba od tego drugiego. Błysk, jasny błysk. Jasne, stracił przytomność. A teraz...teraz...

Poczuł nagłe pchnięcie i poleciał do przodu, ale tam ktoś go chwycił mocnymi łapami. Dopływ świeżego powietrza skończył się, teraz była tylko mieszanka różnych sztucznych zapachów i...chyba benzyny? . Przebijając się wzrokiem przez tępy ból jak przez watę, dostrzegał już szczegóły. Szyba...Kawałek nieba. Faceci w garniturach...Obicia siedzeń...Warkot motoru...Samochód...

Fuck, samochód!





THE SOLO, THE SIXTH-MAN, THE TOURIST, THE FORGER’S WINGMAN

Z lotu ptaka budynek studia wygląda jak prostokątne pudło, otoczone płaską przestrzenią wydzieloną z kwartałów solidnym ogrodzeniem. Największa otwarta przestrzeń to ta na stronie południowej, ta która dzieli wejście główne do studia od bramy wjazdowej przez ogrodzenie. Teraz, na tej wybetonowanej płycie sto na sto pięćdziesiąt metrów wiele rzeczy dzieje się naraz. Zaczynająca się już od budynku dyżurki brama, uruchamiana elektronicznie, rozsuwa się. Czarny, metalicznie połyskujący van nadjeżdżający ulicą skręca gwałtownie i na pełnej szybkości przelatuje przez otwarte przejście. Z głośnym warkotem silnika wpada jak pocisk na płytę. W tym czasie sto metrów dalej przez rozsunięte wejście główne do budynku studia na zewnątrz wypada dwóch dużych mężczyzn w garniturach, wlokących ze sobą zdecydowanie nieprzytomnego chyba Johna Cryera. Van pędzi dalej, a potem zaczyna ostro hamować. Pisk dartej gumy rozcina wieczorny spokój, płosząc okoliczne ptaki. Samochód rysuje niemal całą płytę rozciągniętym na wielki łuk czarnym śladem opon, zatrzymując się poprzecznie przed samym wejściem. Tylne odrzwia vana otwierają się z trzaskiem i kolejny człowiek wypada ze środka by pomóc wlokącym porwanego mężczyznom. Nagle ryży, jeden z niosących pod ramię dochodzącego do siebie Cryera, zwalnia i z dziwnym wyrazem twarzy osuwa się na ziemię. John zostaje wepchnięty do wozu, szarpany przez drugiego i jego pokrzykującego coś pomocnika. Sami też wskakują przez tył do już ruszającego samochodu, próbując teraz wciągnąć tam ze sobą leżącego nieruchomo na betonie ryżego. Ale jeden z wciągających tamto ciało również nagle wiotczeje, ktoś szarpie go do tyłu, a ryży zostaje porzucony na glebie. Opony znowu piszczą i van wyskakuje z impetem w bok, jadąc znowu w kierunku bramy wyjazdowej, na razie jeszcze nie tak szybko. Skrzydła drzwi pozostają jednak otwarte.

Otwarte dla innych załogantów, którzy muszą teraz zdążyć ewakuować się i wskoczyć w biegu do jadącego środkiem płyty vana. Jeszcze trzech, wszyscy w ciemnych garniturach. Dwóch właśnie wybiegło z budynku dyżurki, jeden wcześniej - biegnie prosto na nadjeżdżający wóz, a ten z włosami związanymi w kucyk wychodzi z dyżurki - nie pędzi, ale zdecydowanie idzie nie dalej na plac, ale do bramy wjazdowej gdzie najwidoczniej ma zamiar czekać na nadjeżdżający właśnie wóz. Jest jeszcze murzyn, który wypadł zza rogu budynku od strony ściany zachodniej. Gna jak wicher, zasuwając w stronę otwartego vana.

Ale ci, co go gonią, też nie są cherlakami. Chwilę za murzynem zza rogu wypada Koroniew, zatrzymując się raptownie i przyjmując pozycję strzelecką. Moment zajmuje mu ogarnięcie co widzi przed studiem i właśnie podejmuje szybką decyzję, czy w ogóle strzelać w środku miasta na otwartym polu - a jeśli tak to czy do murzyna, czy innych napastników których widzi dużo dalej. A może do samochodu...

W czasie gdy Piotr musi decydować, zza jego pleców wylatuje jak kula armatnia Solo. Zapieprza jak parowóz, w biegu oceniając sytuację na płycie. Ruler pędzi jak cyborg, pieprzony Terminator, równo i bez śladu zmęczenia. Jest już prawie w połowie drogi między studiem a jadącym vanem, a do uciekającego murzyna ma dosłownie parę metrów. Twarz ma zaciętą i zdecydowaną, wydaje się że już wie co zamierza zrobić.

W tym całym zamieszaniu chyba nikt nie zauważa, że od drugiej, wschodniej strony studia pędzi jeszcze jeden człowiek. Nikt nie podejrzewałby chyba Turysty o to, że jego sprint jest sprintem wyczynowca. Nikt nie mierzy tu czasu stoperem, ale niejeden zawodowiec bieżni odszedłby z kwaśną miną. Nikt nie wie, co zrobi mknący jak strzała Blackwood - którego dystans do budynku dyżurki jest teraz taki sam jak do jadącego vana.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-04-2012 o 09:40.
arm1tage jest offline