Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-04-2012, 21:01   #94
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers


Dowodzenie przejął Zeb dając rozsądny rozkaz do wycofania się. Wcześniej jednak zajął się mapnikiem zabitego kapitana. Kiedy Collins mocował się z ciałem, aby zdjąć skórzane etui z ciała zabitego dowódcy, do Zeda podszedł radioman i zatroszczył się o broń poległego oficera.

Tak było szybciej.

Tongue ruszył na szpicy. Z bronią gotową do walki, czujny jak dzikie zwierzę, gotowy zareagować na każde zagrożenie. Wyszkolenie. Doskonałe narzędzie przejmujące w takich chwilach jak ta kontrolę nad reakcjami żołnierza.

Wycofanie się nie było łatwe. Poza lekko rannym White’m mieli jeszcze ciężej rannych żołnierzy. Szeregowych Yvana Sandsa, – który podczas rozbicia samolotu złamał sobie paskudnie nogę, przygniecioną przez skrzynię – oraz Adama Berengera zwanego „Niedźwiadkiem” – włochatego speca od walki w zwarciu i materiałów wybuchowych. Niedźwiedź miał złamane żebro, ale szybko dochodził do siebie i mógł pomóc reszcie w niesieniu ciężej rannych. Najciężej rannym był Samuel Viggon zwany „Francuzikiem” – szczupły chłopak z Virgini. Podczas katastrofy uderzył się w głowę i do tej pory nie odzyskał przytomności. Blackwood, nim odszedł z grupą zwiadowców, stawiał na uszkodzenie czaszki i poważny wstrząs mózgu.

Sands jakoś kusztykał, jednak ktoś musiał go podtrzymywać, Niedźwiedź był gotów nieść rannego Francuzika, lecz ktoś musiał mu w tym pomagać.

Tak to już było na wojnie, że każdy ranny towarzysz spowalniał oddział.

Nie mieli jednak wyjścia. Byli marines, a marines nie zostawiali swoich na pastwę japsów.

Po chwili miejsce wymiany ognia z żółtkami zostało za nimi.

Nikt ich nie zaatakował, nie ostrzelał, nie trafili też na nikogo. W bladym świetle świtu uświadomili sobie dwie rzeczy. Deszcz przestał padać, a oni nie bardzo wiedzieli, gdzie się znajdują.

Kompas wariował – wirował wokół własnej osi, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Wokół nich znajdował się tylko dziki, mokry las tropikalny śmierdzący zgniłą roślinnością, błotem i czymś nieuchwytnym, czymś, co kojarzyło się z piżmem.

Ranni byli zbyt zmęczeni by iść dalej. Robiło się coraz jaśniej, więc mogli usiąść i odpocząć chociaż przez chwilę.


Harikawa wypatrzył to pierwszy – jakieś ruiny w dżungli w bladym blasku poranka. Ruiny o niecodziennym kształcie - dziwnym, wzbudzającym jakieś podświadome lęki.


Nim zdołali wyjść z osłupienia nieprzytomny do tej pory Francuzik poderwał się gwałtownie na nogi i nadspodziewanie szybkim truchtem ruszył w stronę widocznej w dżungli konstrukcji wywrzaskując coś niezrozumiale i szaleńczo.





Boone, Blackwood


Kiedy wyciągnęli z parowu pechowca Selbyego, w dżungli zrobiło się na tyle jasno, że można było zobaczyć całkiem dobrze teren o pięć, sześć kroków dalej.

Zdyszani zorientowali się, że strzały ucichły jakiś czas temu. To mogło oznaczać bardzo wiele.

Mimo starań sanitariusza sierżant nadal nie odzyskiwał przytomności. Któryś z nich musiał go nieść. Wybór był oczywisty i po chwili Boone szedł nieco z przodu, na szpicy, a uginający się pod ciężarem Selbyego Blackwood dysząc dreptał mozolnie za nim.

Na miejsce, gdzie pozostawili kumpli dotarli dość szybko, jak na sytuację.

Żołnierzy nie było widać. Poza dwoma ciałami. Jednym, jakiegoś grubego Azjaty przepołowionego i zmasakrowanego z broni ciężkiej oraz kapitana trafionego centralnie w sam środek czaszki.

Widzieli ślady, jakie pozostawili ich kumple z oddziału. Prowadziły w stronę, z której właśnie przyszli. Niemożliwością było, by minęli ich po drodze. Tak liczna grupa musiała przyciągnąć ich uwagę.

Co tutaj się działo?

Nim zdążyli zastanowić się, co robić dalej, kapitan Sanders zajęczał przeciągle, a jego ciałem wstrząsnęły konwulsje.

Cholera! Czyżby zostawili rannego dowódcę?! Jak mogli przeoczyć fakt, że postrzał w głowę nie był śmiertelny, chociaż mógł sprawiać takie wrażenie dla niedoświadczonych w sztuce medycznej ludzi.





Dempsey, Dean, Yoshinobu, Wickham, Webber


Może gdyby nie rana Dempsey zaryzykowałby wspinaczkę na drzewo, na którym zaklinował się żołnierz. W końcu był jedynym mężczyzną w grupie kobiet i powinien stać się ich strażnikiem i opiekunem, a nie ciężarem do niańczenia. Był jednak rozsądnym człowiekiem i wiedział, gdzie zaczyna się szaleństwo, a kończy zdrowy rozsądek. Z raną nie poradziłby sobie, albo i poradził, ale wspięcie się na drzewo wydawało się być obarczone sporą dawką ryzyka.

Za to Wickham oceniała swoje szanse na dość spore.

Podczas gdy Sally, Sakamae -po wcześniejszym, bezowocnym przeszukaniu najbliższej okolicy - i Ronald zbierali swoje siły, a rudowłosa Webber, z kijem w rękach przetrząsała okoliczne krzaki Natasha zaczęła się wspinać na gorę.

Kiedyś taki manewr nie stanowiłby dla jej wysportowanego ciała najmniejszej trudności. Teraz jednak zziębnięta, osłabiona i zmęczona, zaczęła odczuwać dreszczyk emocji, kiedy wspinała się po kolejnych konarach i gałęziach.
Po kilku minutach wysiłku wspięła się na wysokość ciała.

Żołnierz był młody. Mógł mieć, co najwyżej dwadzieścia dwa lata. Jego twarz wyglądała tak, jakby spał, ale krew zakrzepła w uszach wyraźnie wskazywała na to, że jest to raczej sen ostateczny. Wickham nie traciła czasu. Szybko oceniła, co może być przydatne. Odczepiała od ciała kolejne przedmioty i rzucała w dół, by zajęli się nimi towarzysze niedoli. Raczej nie wydawało się rozsądne, by próbować schodzić z całym majdanem.

Po chwili w rękach reszty znalazły się: polowa apteczka, cztery magazynki do karabinu, trzy granaty, nóż do przecięcia spadochronu, zasobnik z racjami żywnościowymi, manierka ciężka od zawartości. Pistolet, który znalazła przy ciele, po chwili namysłu, schowała dla siebie.

W czasie, kiedy Wickham rabowała trupa, Webber przeszukiwała krzaki w dole. Jej trud okazał się owocny. Trafiła na ... karabin, leżący na ziemi, cały ubabrany błotem i zielskiem. Nie miała pojęcia, czy nadawał się do użytku, ale jego widok dodał jej otuchy.

To wydarzyło się, kiedy Natasha planowała już zejść. Martwy żołnierz otworzył nagle oczy i spojrzał na nią. Chociaż spojrzał nie było dobrym słowem. Bo pod powiekami nie było nic. Nawet krwi. Tylko czerń pustki, Jakby oczy zapadły się do środka.

- Wszyscy zostaniecie pożarci – powiedział żołnierz, a z jego ust wypłynęła czarna, gęsta krew. - Nigdy nie ma dosyć.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-04-2012 o 21:33. Powód: zmiana nazwiska NPCa na prawidłowe :) oraz zmiana zachpwania gracza
Armiel jest offline