Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-04-2012, 20:51   #106
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



WSZYSCY


W brzasku poranka w dżungli robiło się coraz jaśniej. Powoli pojawiały się pierwsze barwy, poza szarością i ciemnością. Zieleń. Zgniła zieleń, szara i jakby wyblakła. Widzieli plamy pleśni na pniach drzew i cętki szarego liszaja trawiącego szerokie liście poszycia.

Paleta barw stawała się coraz wyraźniejsza. Pojawiały się brązy i żółcie w rozmaitych odcieniach oraz kolejne rodzaje zieleni.

Robiło się coraz jaśniej, a z ziemi zaczęła unosić się mgła. Sine pasma szarej, lepkiej, cuchnące substancji. Jak zepsuty oddech jakiegoś zapomnianego stwora. Duszący nie tylko płuca, ale również zmysły ludzi.



W takiej mgle dźwięki wydawały się być stłumione, obrazy zniekształcone, a myśli ... myśli same kierowały się w stronę tego, co mogło skrywać się za tymi smrodliwymi oparami.

A coś się kryło. Wszyscy zagubieni na tej wyspie ludzie wyczuwali to przez skórę.

Każde poruszenie w coraz gęstszym tumanie powodowało, że ich serca biły w przyśpieszonym rytmie.






Boone, Blackwood


Mgła.

Mieli wrażenie, jakby podniosła się razem z promieniami słońca. Jakby dzienna gwiazda i te opary były ze sobą w ścisłym, upiornym związku.

W jednej dosłownie chwili.

Sanitariusz zawołał oficera po nazwisku.

Sanders usłyszał goi zaczął się odwracać. Powoli, jakoś dziwnie niezgrabnie.

Nie wiadomo dlaczego, ale ruch ten wydawał się obu żołnierzom dziwnie nienaturalny. Jakby zakrwawiony mężczyzna uczył się ciała na nowo.

Przez chwilę spoglądał na obu podkomendnych tępo, a potem .... potem rozdziawił gębę i wrzasnął.
Wrzasnął z głębi płuc, wrzaskiem tak strasznym, że nawet nawykli do wojennych okropieństw marines poczuli jak zimne macki strachu zapuszczają się do ich serc.

Tak nie mógł wrzasnąć nikt normalny. Żaden człowiek.

Najgorsze jednak miało się dopiero zdarzyć.

Nim przebrzmiał krzyk kapitana poszatkowane pociskami krzaki poruszyły się gwałtownie i ktoś lub coś z nich odpowiedziało tak samo przeraźliwym krzykiem.

Kapitan ruszył w ich stronę. A oni wyraźnie widzieli ... jak coś czarnego i lśniącego poruszyło mu się w nadal rozdziawionych szeroko ustach.





Dempsey, Dean, Yoshinobu, Wickham, Webber


Sakamae faktycznie spisała się doskonale. Świeży opatrunek zrobiony z pomocy medycznych z prawdziwego zdarzenia został założony z godną podziwu wprawą. Ronald poczuł się znacznie lepiej, kiedy Japonka skończyła udzielania pierwszej pomocy. Oczywiście nadal musiał uważać na gwałtowne ruchy, ale raczej nie groziło mu ani zakażenie krwi, ani wykrwawienie się. Yoshinobu była mistrzynią bandaża a w jej spokojnych, opanowanych ruchach widać było wielką wprawę.

- Nie żartuj sobie, jesteś blady jak ściana i się wykrwawiasz. - Na propozycję oddania karabinu Webber zareagowała przeczącym ruchem głowy. - Wystarczająco pomożesz, jeśli będziemy mogli ruszyć dalej. Trzeba znaleźć miejsce, w którym Sakamae poskłada cię do kupy i odpoczniemy.

W tym czasie Sally Dean podjęła się kolejnej próby rozszabrowywania zwłok nieszczęsnego spadochroniarza. Jednak po sforsowaniu kilku gałęzi zakręciło się jej w głowie i dziewczyna musiała szybko zejść na dół, by nie spaść. Była za bardzo osłabiona, aby ryzykować takie manewry. Jeszcze.

Mgła.

To, że się podniosła zauważyli z pewnym opóźnieniem. Jakby wypłynęła z mokrej od deszczu ziemi w jakiś niesamowity, szybki sposób.

Opar miał w sobie coś upiornego. Jakąś ... złą aurę. Jakby mgła była drapieżnikiem polującym na zagubionych w dziczy ludzi. Albo .. skrywała takiego napastnika.

Do uszu ocalonej piątki rozbitków dotarł z boku jakiś dziwny dźwięk. Odległy, z kierunku trudnego do określenia przez mgłę. Jakby .... dziki wrzask. Albo raczej krzyk jakiegoś drapieżnika.

Wszystkim byłym więźniom przed oczami stanęły nagle skrzydlate stwory z plaży.

Nim serca zdążyły mocno przyśpieszyć złowili kolejny dźwięk.

Tym razem bardziej normalny.

Silnik samochodu. Gdzieś, niedaleko od nich przez dżunglę jechał jakiś pojazd.
Sądząc po odgłosach, terenowy jeep, może nawet jakaś ciężarówka. Mgła tłumiła jednak dźwięki i poza prawdopodobnym kierunkiem, gdzie znajdował się samochód, nic więcej nie potrafili powiedzieć.





Harikawa

Harikawa ruszył ostrożnie w stronę złowieszczych ruin, widząc jak Viggon znika w ich wnętrzu. Jak na tak poważnie rannego Francuzik poruszał się nadzwyczaj szybko.

Kątem oka upewnił się tylko, że reszta oddziału podnosi się i szykiem ubezpieczonym rusza w stronę ruin.

To dodało Yametsu odwagi i pewności siebie. Z bronią gotową do strzału, powoli i ostrożnie zanurzył się w mrok wypełniający wnętrze budowli.

Sama ruina wydawała się niezbyt duża. Stożek na planie koła o średnicy góra dwudziestu metrów. Wysoka na jakieś dziesięć metrów. Paskudna. Zrobiona z ciemnego, najpewniej wulkanicznego kamienia.

W środku jednak, przez nie rozproszoną jeszcze ciemność budynek zdawał się by ć o wiele większy. Bardziej obszerny.

O nie. Harikawa nie był głupcem. Zatrzymał się w wejściu. Wsłuchał w ciemność. Spróbował dojrzeć cokolwiek w gęstym mroku budowli. Bez rezultatu. Zmysł wzroku był prawie kompletnie nieprzydatny.

Zmysł słuchu jednak przydał się bardziej.

Niestety.

Amerykanin japońskiego pochodzenia usłyszał, bowiem jakieś dziwne, jękliwe słowa dochodzące z ciemności. Dobiegały gdzieś mniej więcej ze środkowej części wnętrza budowli. W dziwnym rytmie. Kilka niezrozumiałych słów, następnie jakiś mlaszczący, nieco obrzydliwy odgłos, po nich kolejne kilka słów i znów ten odrażający, lepkawy dźwięk.

Yametsu nie miał pojęcia, co skrywa ciemność, ale nagle zapragnął oddalić się od niej najszybciej, jak tylko zdoła.





Collins, Noltan, White, Summers

- Idziemy tam, marszem ubezpieczonym - powiedział Collins, a reszta oddziału podniosła się niechętnie z miejsc.

Niedźwiadek podniósł się z miejsca. Jego szczera twarz zwróciła się w stronę Collinsa.

- Niech ktoś pomoże mi targać Sandsa – zaproponował.

- Ja pomogę – odpowiedział Noltan.

Ruszyli, zatem powoli.

Collins, White i Summers nieco z przodu, a Berenger i Noltan kilka kroków za nimi.

Nim dotarli jednak do celu wydarzyło się coś, co pokrzyżowało im nieco szyki.

Mgła wokół nich zgęstniała w jednej chwili. Dosłownie.

Tak jakby ktoś rzucił przy nich świecę dymną.

A potem ....

Potem zakłębiła się gwałtownie układając w przeraźliwy, wyraźny kształt demonicznej, zniekształconej twarzy z otwartymi dzikim wrzasku ustami.



Sands krzyknął. Niedźwiadek również puszczając ramię niesionego kolegi, który teraz całym ciężarem oparł się na Noltanie.

Zed zachował zimną krew, ale kosztowało go to niemało wysiłku. White wrzasnął i skoczył w bok nie wypuszczając jednak broni i hamując po dwóch, trzech krokach. Jeszcze chwila i zniknie we mgle. Noltan jęknął, nie bardzo dowierzając temu, co widzą jego oczy. A Summers zamarł, przejęty grozą. Tylko na chwilę. Na krótką chwilę.

A potem wszyscy usłyszeli ... japońskie rozkazy wykrzykiwane gdzieś za ich plecami. We mgle.

Czyżby patrol, z którym strzelali się jakiś czas temu wrócił z posiłkami i zaszedł ich od tyłu? To było bardzo prawdopodobne.
 
Armiel jest offline