- Nie bój się - zagaił skrzat. Powinien dodać jeszcze: "nic ci nie zrobię, chodź, przejdźmy się razem po wielkim ciemnym lesie". Aoife parsknęła śmiechem. Wynik takiej eskapady nie byłby wcale taki oczywisty, jak się zielonemu gnomowi wydaje.
- Nie boję się - oznajmiła, chociaż wiedziała doskonale, że leprechauny to złośliwe bydlaki, i do tego na służbie krwiożerczych elfów. Były jednak od elfów mniejsze i słabiej się biły... Aoife zaś pasjami tłukła się na pięści.
Potem wyciągnął flaszkę, z której Aoife pociągnęła słusznie. W końcu, irlandzka gościnność i zasady zobowiązują. Jak dają, to się pije.
Z krzaków wylazła Molly, w stanie, który Aoife mogła określić tylko jako kontuzjowany. Albo wręcz nadgryziony... pogroziła wszetecznej pannie Malone palcem i wtedy gnom zadecydował, że jednak wystąpi z propozycją spaceru we dwoje po wielkim, czarnym lesie, w kierunku bliżej niedookreślonego skarby. Aoife zaświeciły się oczy. Nawet bardziej z uciechy niż z chciwości, poczuła się po prostu tak bardzo... w domu, jakby była znów na swojej ziemi.
- Bardzo chętnie - odparła z uśmiechem. - Co mam zrobić? Zgadnąć twoje imię? A może cię... - podkasała błyskawicznie spódnice, by nie przeszkadzały w biegu i jak kocica doskoczyła do skrzata - ...złapać?!
- Napić się ze mną. - Pociągną z flaszki. - Dotrzymać mi towarzystwa. Pośpiewamy sobie. Poopowiadamy historyjki. Wiesz jak to dawniej bywało. Popijawa z pogaduszką.
- Ehhh... - machnęła ręką Aoife, i zamiast skrzata złapała butelkę. - Co się z tym światem dzieje i ludźmi, i bytami nadnaturalnymi - wszystko na psy schodzi! Porządny leprechaun dałby skarb tylko jeśli człowiek go schwytał. No nic. Napijmy się - przysiadła na mchu obok, wygładziła spódnicę i puściła butelkę w obieg. - Dawaj historyjkę. Powiedz mi, co parszywy zielony gnom robi na emigracji w Anglii.
- Bieda, słodka dziewczyno, bieda - leprechaun westchnął charkotliwie z głębi piersi i pociągnął zaraz z butelki. - A jak bieda na górze, to i skarbów mało, czymże jest gnom bez skarbu? Wszystko co w ziemi było, to już albo znalezione, albo tak głęboko schowane, że kopać się nie opłaca.
- Nie wyznaję się na skarbach - wyznała szczerze Aoife. Molly oderwała się od drzewa, z którym trwała w objęciach już dłuższy czas i bezwładnie klapnęła obok Aoife i gnoma. Wyciągneła też oczywiście rękę po butelkę.
- Że złota nie ma, to jeszcze da się przeżyć - zaznaczyła Irlandka z pijacką powagą, bo już zaczynało brać. - Bez złota, wybacz, mój zieloniutki, ale tak jest... bez złota ludzie wyżyją. Ale bez żarcia już nie bardzo.
- O, to to! - wydarł się gnom, aż duchy ptaków zerwały się z okolicznych drzew. - Ludzie na mojej ziemi umierają z głodu, a kto temu winny, no kto?!
- Angole! - odpowiedziała Molly, beknęła straszliwie i przekręciła butelkę wylotem do dołu. - Ssskoczyło sieeeee...
- Nic nie szkodzi, mam tutaj coś dla was - gnom rozchylił surdut i wyciągnął kolejną flaszkę, odbił ją zręcznie i z wprawą. - Wszystko, cośmy mieli...
- My, to jesteśmy jacyś... my - zdumiała się Aoife przez opary bimbru i została zignorowana.
- ... wszystko nam zabrali: ziemię, bogactwo, wolność i godność!
- Trzeba im to zabrać! - podnieciła się Molly i zaczęła wywijać flaszką jak bagnetem.
- W mordy lać trzeba! Ogniem i żelazem z naszej ziemi pognać! - zawtórował jej gnom i aż stanął na pniaku w pozie wodza.
Nastrój zrobił się iście rewolucyjny, Molly w objęciach z gnomem zaintonowali patriotyczną pieśń. Całej trójce łzy stanęły w oczach. A potem leprechaun wyciągnął trzecią flaszkę i zaczęli planować, jak pognać Anglików precz na Madagaskar.
- Ten skarb, eeee, ten skarb, co mówiłeś - nudziła monotonnie zalana niemiłosiernie Aoife.
Gnom zamilkł i przedzierał się przez trudy i radości własnego przepicia do własnej pamięci.
Wreszcie uniósł palec.
- Jest tu skarb schowany - oznajmił tajemniczo.
- Wiem, mówiłeś, ale gdzie, gdzie? - Aoife złapała go za poły surduta i potrząsła troszkę.
- Wiem, ale nie powiem - zachichotał.
- Ej no weź! Krajance nie powiesz? Dla Angoli go trzymasz! Zaprzańcu ty! Judaszu! Zdrajco krwi własnej!
Gnomowi łzy stanęły w oczach. Zaniósł się piskliwie z oburzenia, że on nie, że on nigdy, że on Wyspę kocha jako matkę swoją by kochał, gdyby taka sucz z niej nie była, że Angolom szcza w nocy do imbryków na herbatę, a skarb jest tutaj w takiej jednej jaskini. Aoife wycisnęła z niego dokładne położenie rzekomego skarbu, a uwolniony z uścisku jej determinacji zapadł się twarzą w biust Molly. Potem była jeszcze jedna flaszka, w trójkę odśpiewali prastarą pieśń sławiącą czyny Alisadaira McColla. Potem gnom zaczął obłapiać Molly coraz ciaśniej, repertuar zmienił się z rewolucyjnego na zbereźny... i Aoife wstała chybotliwie, by ulotnić się, nomen omen, po angielsku. Miała w końcu jakieś zadanie... ważne jakieś... A, łuski zanieść Julii. Ważne. Skarbem zajmie się potem, jak już będzie chodzić prosto. Albo chociaż - prościej.
Od drzewa do drzewa, pomalutku, nucąc pod nosem piosenkę o wypruwaniu flaków Anglikom i często przystając, bo zmęczyło ją to chlanie szalenie, Aoife zdążała w kierunku domu Etheringtonów.
***
Julia usłyszała najpierw łoskot walącego się bezwładnie ciała, a potem siarczyste przekleństwo po irlandzku. Aoife leżała na posadzce przy schodach, na których ostatnim stopniu wyrżnęła się malowniczo. Podnoszenie się szło jej niesporo, a unoszący się wokół Irlandki zapach bimbru wiele wyjaśniał.
Aoife porzuciła próby powstania i obdarzyła Julię zbolałym spojrzeniem.
- Spotkałam w tych krzakach, gdzie się przyczaiłam, swojaka... Mojego swojaka... na pewno nie znasz - usprawiedliwiła się. - Mam coś ciekawego, tylko... - urwała i wyciągnęła ręce sztywno do góry, w stronę Julii.