Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-03-2012, 21:40   #41
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Post stworzony przy współpracy z abishai

Powody, dla których pan Telley zachowywał się tak beztrosko, mimo obłożnej choroby swej małżonki, były dla Margaret tajemnicą. Nie wywołały jednak u niej zdziwienia. Już jakiś czas temu przestała się dziwić nienormalnym, można by tak z pozoru sądzić, układom małżeńskim. Im dłużej miała do czynienia z tak zwaną śmietanką towarzyską, tym bardziej przekonywała się, że owa nienormalność powoli staje się powszechna. Wszak przypadek państwa Telley nie byłby pierwszym, z jakim przyszło się Meg zetknąć, i to nawet biorąc tylko pod uwagę wydarzenia z Oakspark.

Tak więc zmierzając do pokoju chorej, bardziej niż przyczynami dziwnego zachowania jej męża, Maggie zafrasowana była stanem pacjentki. Właściwie mogłaby pominąć tę wizytę, trudno bowiem było oczekiwać nagłego polepszenia w tym przypadku. Ale poczucie obowiązku przeważyło.

***

Drzwi nie chciały ustąpić, klamka atakowała dłoń snopem maluteńkich iskier. Meg przeczuwała, że coś się dzieje, coś Magyicznego.

Mury i drewno stanowiły barierę nie do pokonania dla wzroku, czy słuchu, jednak Margaret dysponowała, jak można by to poetycko określić, szerszą gamą zmysłów, niż przeciętny śmiertelnik. Stanęła tuż przy drzwiach, kładąc na nich dłoń i zamknęła oczy.

Mimo ogromu pracy, jaki z pewnością cieśla włożył w obróbkę drewna, jego powierzchnia nie była idealnie gładka. Gdzieniegdzie pod grubą warstwą lakieru znać było sztywne, ledwo wyczuwalne - mimo delikatnej, nieskalanej pracą skóry dłoni – drzazgi.

Palce sunęły po chropowatej płaszczyźnie nieomal pieszcząc ją niczym ciało kochanka. Każdy sęk, każda rysa i zgrubienie pozostawiały w pamięci trwały ślad. Materia powoli przestawała mieć przed maginią tajemnice.

Mimo zamkniętych oczu widziała kolejne szczegóły. Mimo stojących przed nią murów dostrzegała coraz więcej obiektów w pokoju pani Telley. Wzorce materii otaczały ją i wirowały niczym stado pszczół. Wśród tych niekończących się splotów przerdzewiałego zamka, mebli, firan, tapet, lamperii i tysiąca porozstawianych wszędzie bibelotów, dostrzegła rozedrgane niteczki życia.

Oprócz pani Telley, w pokoju były jeszcze cztery kobiety, w wieku od 30 do 70 lat oraz dwa samce szczura. To odkrycie zadziwiło nieco Maggie, nie spodziewała się bowiem takiego tłumu. Z drugiej jednak strony, obecność kogokolwiek w pokoju nieprzytomnej nie mógł jej dziwić, ktoś przecież musiał czynić tę Magyę, którą wyczuwała w powietrzu.

Nim skończyła się zastanawiać nad swoim odkryciem, jeden ze szczurów opuścił pomieszczenie. Reszta istot żywych pozostała jednak w środku.

Meg powróciła do rzeczywistości. Trochę niepokoiła ją obecność tych kobiet tam w środku. Nie wiedziała kim one są, mogła jedynie podejrzewać. Nie widząc lepszego sposobu, rozejrzała się, by upewnić się, że oprócz niej na korytarzu nie ma nikogo, po czym zajrzała przez dziurkę od klucza.


Na podłodze leżała jakaś kobieta. Meg widziała tylko but, odsłonięte śnieżnobiałe udo i halki od sukni, ale to wystarczyło, by mieć pewność, że nie była to pani Telley. Ta bowiem przebrana została w białą koszulę nocną. Kim jednak mogła być owa osoba i dlaczego, do diabła, leżała bez ruchu na podłodze? Te i wiele innych wątpliwości w jednej chwili napełniły umysł Verbeny utwierdzając ją w pewności co do jednego: sama sobie z tą sytuacją nie poradzi.

Nie była na tyle wprawnym adeptem Ars Materiae, by otworzyć zatrzaśnięty zamek jedynie siłą woli. W tej sytuacji musiała odwołać się do tradycyjnych metod: prymitywnej siły. Potrzebowała mężczyzny. Oczywiście, zawsze mogła poprosić o pomoc swojego męża. Pytanie brzmiało, co przyszłoby im zastać po wyważeniu drzwi. Margaret była niemal pewna, że wydarzenia za tymi drzwiami miały silny związek z tą częścią jej życia, do której William nie miał i raczej nigdy nie będzie miał dostępu. Nie należało go zatem bez potrzeby angażować. Mogła poprosić o pomoc gospodarza, ale sądząc po jego nastawieniu do niej, gdy przyszła go opatrzyć, nie ucieszyłby się z tego, że ktoś mu zawraca głowę. Kolejnym kandydatem był Sir Roger Attenborough i tym razem to właśnie u niego pani Twisleton postanowiła szukać pomocy.

***

Margaret kolejny raz delikatnie potrząsnęła ramieniem mężczyzny, by ostatecznie zakończyć ową drzemkę, jaką uciął sobie na kanapie w salonie. Pobudka musiała być dla arystokraty niemałym wstrząsem. Niemalże nieprzytomnym spojrzeniem rozglądał się dookoła próbując pojąć, że nie jest już... w Indiach.

- Przerwałam jakiś ciekawy sen? - zagadnęła Meg zaintrygowana jego miną - Jeśli tak, to przepraszam.

Spojrzała na niego z ukosa zastanawiając się o czym mógł śnić.

- Sen?- Roger zacisnął powieki i potarł czoło palcami mrucząc coś pod nosem.- Nie sen. Gdzie jestem? Posiadłość... Etheringtonów, prawda? - Poczucie rzeczywistości wracało do mężczyzny wyjątkowo powoli. - Coś... się stało? Zbrodnia? Nie. To było wczoraj, nieprawdaż?
- Tak – przytaknęła Maggie - Chciałam pana prosić o pomoc.

- Oczywiście...jak mogę pomóc?- Attenborough powoli wstał z fotela. Odetchnął głęboko i spytał. - I w czym mogę pomóc?

Margaret miała pełną świadomość tego, że słowa, jakie za chwilę przyjdzie jej wypowiedzieć, mogą Sir Rogera co najmniej zdziwić. Doskonale to wiedziała, a jednak nie miała innego wyjścia.

- Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, chodzi o wyważenie drzwi - odparła kobieta z lubością obserwując zdziwienie rodzące się na twarzy mężczyzny
- Nie brzmi to dziwnie. W takich starych posiadłościach drzwi się czasem zacinają.- odparł Roger, choć nie zabrzmiało to przekonująco w jego ustach. Miał bowiem inne podejrzenia, co do problemów z drzwiami. A Rawany jak zwykle nie było, gdy był potrzebny.
- Chodzi o drzwi do pokoju pani Telley, próbowałam tam wejść, by sprawdzić, jak się biedaczka czuje. Bez skutku niestety – kontynuowała wyjaśnienia pani Twisleton.
- Oczywiście, z chęcią pomogę. - odparł szarmanckim tonem mężczyzna, po czym spytał.- A pani małżonek? Gdzież jest?
- Dobre pytanie. Nie mam pojęcia - rzuciła bezceremonialnie. - Zapewne, jak pan, uciął sobie drzemkę po polowaniu. Chodźmy - dodała próbując uciąć w ten sposób wszelkie dodatkowe pytania.

Roger skinął tylko głową w odpowiedzi. Ruszyli.

- Panowie przodem - zażartowała Margaret wskazując ręką oporne drzwi, gdy znaleźli się już na miejscu.

Pan Attenborough naparł ramieniem na drewno sprawdzając na ile ten opór jest rzeczywisty. Nacisnął klamkę i zaczął z całej siły wywarzać zamknięte drzwi. Po chwili siłowania zamek uznał wyższość Rogera i ustąpił, powodując tym samy, że mężczyzna wpadł do pomieszczenia razem z drzwiami. Może i Margaret pochyliłaby się nad nim z troską i zapytała, czy wszystko w porządku, gdyby nie sceneria, jaką wewnątrz pokoju pani Telley zastali.

Na drewnianej podłodze, w narysowanym równiutko pentagramie leżały trzy kobiety: Mireia de Mendizába, Laura Chisholm i Victoria Kempe, wszystkie nieprzytomne. Owo udo o porcelanowej skórze, które Meg podejrzała przez dziurkę od klucza, należało do pani Chisholm. Kobieta była całkiem niczego sobie, nawet Verbena mogła to stwierdzić, a ukradkowe spojrzenie, jakie na jej odsłonięte ciało rzucił sir Roger jedynie to potwierdzały.

Na pierwszy rzut oka widać było, że kobiety próbowały coś wyczarować. Widać też było, że chyba nie do końca im wyszło. Nie ulegało wątpliwości, że tak tego zostawić nie mogli. Hałas, jaki narobiło wywarzanie drzwi z pewnością za chwile ściągnie w to miejsce kogoś, jeśli nie cały dom. Należało coś zrobić z nabazgranym na podłodze symbolem, kolejny skandalik raczej nie był im potrzebny.

Pani Twisleton spojrzała bacznie na twarz swego towarzysza. Wbrew temu, czego oczekiwała, nie dostrzegła na niej zdziwienia, przynajmniej nie tak dużego, jak można by sądzić. Jak widać Sir Attenborough miał już za sobą pewnie niecodzienne doświadczenia, choć Meg nie miała pojęcia, jakie. Nie mogła przecież wiedzieć, co działo się z jego asystentką, Aishą.

W głowie mężczyzny myśli wirowały. Co one tu próbowały osiągnąć? I co osiągnęły? Zerknął na twarz Maggie próbując odgadnąć jej myśli i właśnie wtedy ich spojrzenia się spotkały. Jej oblicze nie zdradzało nawet cienia zaskoczenia. Nim poszła po Rogera wiedziała już przecież mniej więcej, co zastanie w pokoju pani Telley.

- Powinniśmy tu zrobić porządek, nie sądzę by w obecnej chwili skandal był potrzebny w tym domu – rzucił niby obojętnie, ale żyłka nerwowo pulsująca na jego skroni zdradziła wszystko. Zabawne, że ona właśnie w tej chwili pomyślała dokładnie o tym samym.
- Tak z pewnością powinniśmy - odparła śmiertelnie poważnie, choć sytuacja miała w sobie coś z komizmu.
-Pokoje obok są wolne?- spytał Roger biorąc w ramiona nieprzytomną panią Chisholm i dodał - Wyniosę kobiety do pokojów obok, ten malunek się rozsmaruje i całe wydarzenie zrzuci na kark szczeniackich dowcipów.
- Przekonamy się - odparła Meg wychodząc prędko omijając szerokim łukiem leżące na podłodze skrzydło drzwiowe

Pani Twisleton podeszła do pierwszych lepszych drzwi i nacisnęła klamkę. Miała szczęście, ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Wewnątrz wszystko było utrzymane w jak najlepszym porządku, nawet najmniejszego pyłku, jakby pokojówka dopiero co wyszła po świeżo skończonym sprzątaniu

- Zapraszam - powiedziała Maggie popierając swe słowa teatralnym gestem dłoni.
- Szczerze powiedziawszy, lubię takie słowa słyszeć w bardziej... w innych okolicznościach.- zażartował mężczyzna wynosząc nieprzytomną Laurę Chisholm.
- Może kiedyś, Sir - odparła z błyskiem w oku, podchwyciwszy bądź co bądź dość dwuznaczny żarcik, za który równie dobrze mogłaby się śmiertelnie obrazić i wymierzyć mu siarczysty policzek. - A teraz proszę się pośpieszyć.

Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć wyszła, by zająć się malowidłem na podłodze. Niewiele myśląc chwyciła stojący przy łóżku pani Telley dzban z wodą i rozlała jego zawartość na podłogę, po czym chwyciła ręcznik i podwinąwszy suknię tak, by ewentualnie zabrudzić halkę, a nie drogą tkaninę, uklękła i zaczęła ścierać malunek.


Roger wrócił po kolejną kobietę w chwili, gdy pani Twisleton wypinała skryte pod spódnicą krągłości nachylając się z brudną szmatą w ręce nad rozmazaną plamą na podłodze. Uśmiechnął się lekko na ten widok, przyglądając się kobiecie od tej niecodziennej, za to kuszącej strony. Lata niewątpliwie nie ujęły ciału Meg uroku, choć halka ukrywała wiele. Niemniej nie skomentował tego nie chcąc jej rozpraszać.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 31-03-2012 o 11:41.
echidna jest offline  
Stary 09-04-2012, 21:55   #42
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Julia Darlington

Podróż do Oakspark była niezwykle przygnębiająca. Pani Guy tempo gapiła się w okno. Młody dziedzic nagle stał się niezwykle milczący. Sytuacja niezwykle niekomfortowa i do tego niezwykle męcząca. Julia była wymęczona ta podróżą. I miała jedno marzenie w głowie, odpocząć. Prawie obojętnym wzorkiem odprowadziła ochmistrzynię. Również syn właścicieli posiadłości ulotnił się dość szybko. Panna Darlington i jej brat uzgodnili zatem, że odświeżą się trochę i pójdą do sir Etheringtona.
Julia rozwiązała wstążki kapelusza chwytając jednocześnie za klamkę od drzwi swojego pokoju.
Nacisnęła ją. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Nie pamiętała tego. Mogłaby przysiąc, że nie skrzypiały.
Julia weszła do pokoju. Tutaj też coś się nie zgadzało. Boazeria na ścianach była jakaś inna. Parkiet na podłodze również. To nie był jej pokój. Ale przecież nie mogła się pomylić wchodząc na piętro rezydencji Hawarda i Sylivii Etherington. Nie mogła się pomylić idąc do czwartych drzwi po lewej. Po prostu nie mogała. Ale to nie był pokój, który lady Sylivia wskazała jej.
W zakamarkach pamięci pojawiły się obrazy. Przecież ona znała te motywy na ścianach. Te dębowe boazerie z cedrową i hebanową intarsją.



Doskonale pamiętała te roślinne motywy na ścianach... tego nie chciała przyznać sama przed sobą jakiś czas. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to była boazeria w ich wiejskiej posiadłości. Bo to nie mogła być prawda.
Drzwi zatrzasnęły się głośno. Tak głośno, że serce niemal wyskoczyło Julii z piersi. Natychmiast odwróciła się w tamtą stronę. Już chciała podejść, by je otworzyć ponownie gdy do jej uszu dotarły pierwsze dźwięki. To był Mozart.
Dziedziczka fortuny Darlingtonów zamarła. To był Mozart. Mozart. Coś powtarzało w jej głowie. A może był to ktoś??
Tego samego Mozarta słyszała wtedy, te kilkanaście lat wcześniej, też w w wiejskiej posiadłości.
Teraz nie było z nią James. O jakże tego pragnęła. Żeby był tu z nią. Żeby jak wtedy chwycił ją za rękę. Żeby razem stawili czoło nieznanemu...
… niebezpieczeństwu??
Znowu natarczywa myśli w jej głowie. Nie je myśl przecież.
Julia z obawą dotknęła ściany, ale musiała to zrobić, gdyż bała się że zaraz starci równowagę. Serce waliło jak oszalałe. Krew buzowała w żyłach. Oddech przyspieszył. Julia Darlington wciągnęła do płuc powietrze. Znała te zapachy. To były zapachy dzieciństwa.
Chwiejącym się krokiem, z ręką przy ścianie ruszyła do przodu. Z każdym krokiem jej lęk wzrastał. Ona dobrze wiedziała co tam ujrzy. Wiedziała to i nie chciała tego zobaczyć. Nie chciała tego przeżyć jeszcze raz. Ale jej nogi same ją niosły. Krok po kroku zbliżała się do pokoju z którego dochodziła melodia.
W końcu tam dotarła. Starała się jak mogła odwlec tę chwilę, ale tam dotarła. I tak jak te kilkanaście lat wcześniej najpierw ujrzała patefon. Ten sam patefon. A później ujrzała postać kołyszącą się w rytmie melodii.

Aoife O'Brian

Irlandka gwałtownie odwróciła się słysząc trzask łamanych gałęzi, albo raczej łamanych kości. Zdecydowanie to ostatnie wyrażenie lepiej opisywało dźwięk jak przed chwilą dotarł do uszu Werbeny.
Aoife mogłaby przysiąc, że te martwe drzewa były dalej, o wiele dalej niż teraz. Ale przecież drzewa nie chodzą.
Kolejny trzask i kobieta kolejny raz gwałtownie odwróciła się. Kolejny raz nic.
Ktoś tu się brzydko z nią zabawiał, oj bardzo brzydko. Ale Irlandka nie miała zamiaru dać wciągnąć się w te gierki. Solennie obiecała sobie, że nie odwróci się już, choćby nie wiem co usłyszała.
Z tak mocnym postanowieniem ruszyła w drogę powrotną do posiadłości. Uszła ledwie kilka kroków gdy do jej uszu dotarł kolejny trzask. Aż ciarki przeszły jej po plecach, ale się nie obejrzała. Za to kroku przyspieszyła. Nie żeby się bała, ale zawsze to lepiej takie miejsca omijać.
- Panienka nie boi się sama tak po lesie chodzić?? - Zza zasuszonego drzewa wyłoniła się postać.
Zaiste, to nie była Molly. Pomijając nawet fakt, że słodka dziewoja nie wytrzymałaby tak długo w ukryciu, to coś poruszało się niezgrabnie i ociężale.
W pierwszej chwili przyszło na myśl Aoife, że spotkała leprechuana.



- Nie boi się. - Sam sobie odpowiedział lustrując dokładnie dziewczynę.
Był mały. Był paskudny. Miał na sobie to tradycyjne zielone wdzianko. A w lewej ręce trzymał butelkę whisky.
Krasnal pociągną solidnie z butelki. Otarł mankietem usta i wyciągnął butelkę w stronę Aoife.
- Masz. Walnij sobie. Dobrze ci to zrobi. Zielone wróżki zielonymi wróżkami, ale nic nie zastąpi prawdziwej irlandzkiej whisky. No. - Jeszcze bliżej podsunął butelkę do Irlandki. - Co?? Boisz się?? Słodka Molly jest odważniejsza. - Zarechotał. I Werbena mogła przysiąc, że zarechotał lubieżnie.
- O wilku mowa. - Rzucił leprechuan gdy zza innego drzewa wyłoniła się Molly Malone. Sukienkę miała w jakimś takim nieładzie. Dekolt jakby większy niż za zwyczaj. Chociaż w jej przypadku chyba nie można było mieć już większego dekoltu.
- Napij się. - Jeszcze raz zachęcił ją skrzat. - Napij a zaradzę tajemnicę gdzie skarb jest ukryty. Tu niedaleko. Okrągły milion.- Aż oczy mu się zaiskrzyły gdy wypowiadał tę magiczną liczbę.
Ma myśl Aoife przyszła jej ostatnia rozmowa z ukochanym tatusiem. Czyżby stary tak szybko zdołał zebrać taką fortunę??
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 13-04-2012 o 14:46.
Efcia jest offline  
Stary 24-04-2012, 14:10   #43
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
- Nie bój się - zagaił skrzat. Powinien dodać jeszcze: "nic ci nie zrobię, chodź, przejdźmy się razem po wielkim ciemnym lesie". Aoife parsknęła śmiechem. Wynik takiej eskapady nie byłby wcale taki oczywisty, jak się zielonemu gnomowi wydaje.

- Nie boję się - oznajmiła, chociaż wiedziała doskonale, że leprechauny to złośliwe bydlaki, i do tego na służbie krwiożerczych elfów. Były jednak od elfów mniejsze i słabiej się biły... Aoife zaś pasjami tłukła się na pięści.

Potem wyciągnął flaszkę, z której Aoife pociągnęła słusznie. W końcu, irlandzka gościnność i zasady zobowiązują. Jak dają, to się pije.

Z krzaków wylazła Molly, w stanie, który Aoife mogła określić tylko jako kontuzjowany. Albo wręcz nadgryziony... pogroziła wszetecznej pannie Malone palcem i wtedy gnom zadecydował, że jednak wystąpi z propozycją spaceru we dwoje po wielkim, czarnym lesie, w kierunku bliżej niedookreślonego skarby. Aoife zaświeciły się oczy. Nawet bardziej z uciechy niż z chciwości, poczuła się po prostu tak bardzo... w domu, jakby była znów na swojej ziemi.

- Bardzo chętnie - odparła z uśmiechem. - Co mam zrobić? Zgadnąć twoje imię? A może cię... - podkasała błyskawicznie spódnice, by nie przeszkadzały w biegu i jak kocica doskoczyła do skrzata - ...złapać?!
- Napić się ze mną. - Pociągną z flaszki. - Dotrzymać mi towarzystwa. Pośpiewamy sobie. Poopowiadamy historyjki. Wiesz jak to dawniej bywało. Popijawa z pogaduszką.
- Ehhh... - machnęła ręką Aoife, i zamiast skrzata złapała butelkę. - Co się z tym światem dzieje i ludźmi, i bytami nadnaturalnymi - wszystko na psy schodzi! Porządny leprechaun dałby skarb tylko jeśli człowiek go schwytał. No nic. Napijmy się - przysiadła na mchu obok, wygładziła spódnicę i puściła butelkę w obieg. - Dawaj historyjkę. Powiedz mi, co parszywy zielony gnom robi na emigracji w Anglii.
- Bieda, słodka dziewczyno, bieda - leprechaun westchnął charkotliwie z głębi piersi i pociągnął zaraz z butelki. - A jak bieda na górze, to i skarbów mało, czymże jest gnom bez skarbu? Wszystko co w ziemi było, to już albo znalezione, albo tak głęboko schowane, że kopać się nie opłaca.
- Nie wyznaję się na skarbach - wyznała szczerze Aoife. Molly oderwała się od drzewa, z którym trwała w objęciach już dłuższy czas i bezwładnie klapnęła obok Aoife i gnoma. Wyciągneła też oczywiście rękę po butelkę.
- Że złota nie ma, to jeszcze da się przeżyć - zaznaczyła Irlandka z pijacką powagą, bo już zaczynało brać. - Bez złota, wybacz, mój zieloniutki, ale tak jest... bez złota ludzie wyżyją. Ale bez żarcia już nie bardzo.
- O, to to! - wydarł się gnom, aż duchy ptaków zerwały się z okolicznych drzew. - Ludzie na mojej ziemi umierają z głodu, a kto temu winny, no kto?!
- Angole! - odpowiedziała Molly, beknęła straszliwie i przekręciła butelkę wylotem do dołu. - Ssskoczyło sieeeee...
- Nic nie szkodzi, mam tutaj coś dla was - gnom rozchylił surdut i wyciągnął kolejną flaszkę, odbił ją zręcznie i z wprawą. - Wszystko, cośmy mieli...
- My, to jesteśmy jacyś... my - zdumiała się Aoife przez opary bimbru i została zignorowana.
- ... wszystko nam zabrali: ziemię, bogactwo, wolność i godność!
- Trzeba im to zabrać! - podnieciła się Molly i zaczęła wywijać flaszką jak bagnetem.
- W mordy lać trzeba! Ogniem i żelazem z naszej ziemi pognać! - zawtórował jej gnom i aż stanął na pniaku w pozie wodza.
Nastrój zrobił się iście rewolucyjny, Molly w objęciach z gnomem zaintonowali patriotyczną pieśń. Całej trójce łzy stanęły w oczach. A potem leprechaun wyciągnął trzecią flaszkę i zaczęli planować, jak pognać Anglików precz na Madagaskar.
- Ten skarb, eeee, ten skarb, co mówiłeś - nudziła monotonnie zalana niemiłosiernie Aoife.
Gnom zamilkł i przedzierał się przez trudy i radości własnego przepicia do własnej pamięci.
Wreszcie uniósł palec.
- Jest tu skarb schowany - oznajmił tajemniczo.
- Wiem, mówiłeś, ale gdzie, gdzie? - Aoife złapała go za poły surduta i potrząsła troszkę.
- Wiem, ale nie powiem - zachichotał.
- Ej no weź! Krajance nie powiesz? Dla Angoli go trzymasz! Zaprzańcu ty! Judaszu! Zdrajco krwi własnej!

Gnomowi łzy stanęły w oczach. Zaniósł się piskliwie z oburzenia, że on nie, że on nigdy, że on Wyspę kocha jako matkę swoją by kochał, gdyby taka sucz z niej nie była, że Angolom szcza w nocy do imbryków na herbatę, a skarb jest tutaj w takiej jednej jaskini. Aoife wycisnęła z niego dokładne położenie rzekomego skarbu, a uwolniony z uścisku jej determinacji zapadł się twarzą w biust Molly. Potem była jeszcze jedna flaszka, w trójkę odśpiewali prastarą pieśń sławiącą czyny Alisadaira McColla. Potem gnom zaczął obłapiać Molly coraz ciaśniej, repertuar zmienił się z rewolucyjnego na zbereźny... i Aoife wstała chybotliwie, by ulotnić się, nomen omen, po angielsku. Miała w końcu jakieś zadanie... ważne jakieś... A, łuski zanieść Julii. Ważne. Skarbem zajmie się potem, jak już będzie chodzić prosto. Albo chociaż - prościej.

Od drzewa do drzewa, pomalutku, nucąc pod nosem piosenkę o wypruwaniu flaków Anglikom i często przystając, bo zmęczyło ją to chlanie szalenie, Aoife zdążała w kierunku domu Etheringtonów.

***

Julia usłyszała najpierw łoskot walącego się bezwładnie ciała, a potem siarczyste przekleństwo po irlandzku. Aoife leżała na posadzce przy schodach, na których ostatnim stopniu wyrżnęła się malowniczo. Podnoszenie się szło jej niesporo, a unoszący się wokół Irlandki zapach bimbru wiele wyjaśniał.

Aoife porzuciła próby powstania i obdarzyła Julię zbolałym spojrzeniem.
- Spotkałam w tych krzakach, gdzie się przyczaiłam, swojaka... Mojego swojaka... na pewno nie znasz - usprawiedliwiła się. - Mam coś ciekawego, tylko... - urwała i wyciągnęła ręce sztywno do góry, w stronę Julii.
 
Asenat jest offline  
Stary 25-04-2012, 23:05   #44
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
- Nie, nie widziałam jej. - Ze schodów słychać było głos pani Etheringotn. - A w pokoju jej nie ma?
- Tam sprawdziłem na samym początku. - Towarzyszył jej pułkownik Chisholm.

Meg i Roger słyszeli tylko odgłos ciężkich kroków stawianych przez wojskowego. Pani domu, jak i jej szwagier właśnie podążali w ich kierunku. Rozkład pokoi był tak, że niemożliwością było nie wejście po schodach i przeoczenie wyłamanych drzwi w sypialni pani Telley.

Roger zerknął na sprzątającą Margareth i na to ile “dowodów rzeczowych” udało jej się już usunąć, po czym rzekł do niej.- Spróbuję zyskać na czasie.

Meg w milczeniu skinęła głową nie przerywając zacierania śladów, a Roger ruszył w kierunku Chisolma i pani Etherington. Właściwie nie wiedział za bardzo jak to rozegrać. Miał jednak dobry atut. Żonę Chisholma w osobnym pokoju. Pozwoli to niewątpliwie skupić uwagę mężczyzny, na czymś innym niż rozwalone drzwi.

Przybrał więc minę stroskanego obywatela i ruszył naprzeciw obojga.
Pułkownik i pani domu rozprawiali o tym gdzie też może być żona i siostra obojga. Stanęli przy tym w pół piętra. Chisholm stał przodem do sir Attenborougha, a pani Etherington dwa schody wyżej, twarzą w twarz ze swoim rozmówcą. Nawet teraz wojskowy był wyższy od swojej szwagierki. Pochłonięci rozmową, z której wynikało, że Laura Chisholm miała dotrzymać towarzystwa ciotce, nie zauważyli w pierwszej chwili nadchodzącego sir Rogera.

Magowi udało się też podsłuchać, że i rzeczonej cioteczki w jej apartamencie nie ma. Stroskany mąż zdążył był to sprawdzić.

Sir Attenborough zastanawiał się, jak... zacząć, by nie zabrzmiało to dziwnie. Westchnął głośno i rzekł.- Mam... złe wieści. Obawiam się, że pańska żona zasłabła nagle idąc korytarzem. Zaniosłem ją do najbliższego pokoju. Pozwólcie za mną.

Chwila konsternacji. Pułkownik patrzył z niedowierzaniem na sir Attenborougha. Tak samo jak pani Etherington, która na dźwięk słów kultysty odwróciła się.
- Laura? Zasłabła? - Pierwsza głos odzyskała lady Sylvia.- Gdzie? Jak? Co? - Chociaż nieskładność jej wypowiedzi świadczyła o tym, że nie do końca panuje nad sobą. Pułkownik stał nadal jak zaklęty. Lady Etherington pociągnęła go nieznacznie za rękaw i oboje ruszyli za sir Rogerem.

- Wezwał pan już doktora Bennetta? - Chisholm, jak na dżentelmena i wojskowego przystało zachował jednak zdrowy rozsądek i nie poddawał się emocją, tak jak jego szwagierka. Ale ona przecież była przedstawicielką tej słabej płci, tak podatnej na emocje.
-Szła korytarzem i zasłabła. Myślałem, że to jakaś kobieca dolegliwość, ale... nie odzyskuje przytomności.- łgał niczym z nut Roger ciesząc się w duchu, że kobiety nie postanowiły odprawiać swego rytuału nago. Byłoby to kłopotliwe w obecnej sytuacji. A tak, skutecznie odciągnął uwagę dwójki osób od rozwalonych drzwi. Wpuścił ich do pokoju, w którym leżała na łożu Laura Chisolm. I stanął tuż za nimi.-Nie wie pan, pułkowniku, czy pana małżonka nie brała jakichś leków ostatnio?

To pytanie przerosło możliwości pułkownika wojsk jego królewskiej mości. Przerosłoby możliwości każdego niemalże małżonka. Dlatego Chisholm nic nie opowiedział. Za to pani domu zabrała głos.

- Nie. Laura nic nie brała ostatnio. Wezwał pan pana Bennetta? - Powtórzyła pytanie zadane już przez męża nieprzytomnej kobiety.
-Nie. Jeszcze nie miałem okazji. Dopiero co ją położyłem i właśnie miałem schodzić. Gdzie szukać obecnie doktora Benetta?- rzekł spokojnym acz zatroskanym tonem Roger.
- Laura, kochanie. - Jonathan Chisholm ukląkł przy nieprzytomnej żonę. Wziął ją delikatnie za rękę i delikatnie zaczął po niej poklepywać starając się ją obudzi. - Kochanie? Kochanie? Obudź się.
- To ja poszukam doktora Bennetta. - Sylvia Etherington stanęła w drzwiach i z nieudawaną troską spojrzała na nieprzytomną siostrę. Po czym jak burza wyszła z pokoju.

Maggie, choć skryta w pokoju pani Telley, była wystarczająco blisko, by słyszeć dokładnie rozmowę sir Attenborougha z siostrą i mężęm nieprzytomnej kobiety. Pułkownik Chisholm był zbyt pochłonięty stanem swej żony, by o cokolwiek wypytywać, pani Etherington natomiast szcześliwie pobiegła szukać Benneta. To dawało Meg i Rogerowi dodatkowy czas na ogarnięcie tego rozgardiaszu. W sumie można było już przypuszcząć, że wszystko rozejdzie się po kościach. Christopher był co prawda bystrym człowiekiem i nie ulegało wątpliwości, że domyśli się całego zajścia. Był jednak również na tyle rozważny, by nie rzucać pochopnych uwag.

Roger przez chwilę przyglądał się nieprzytomnej Laurze i rozpaczającemu mężowi, po czym udał się do pokoju obok.

Margaret w międzyczasie zdołała rozetrzeć pentagram. W duchu dziękowała losowi za to, że lady Sylvia i pan Chisholm nie podążyli dalej korytarzem, by zbadać dokładnie miejsce zdarzenia, bo fakt iż jeden z gości gospodarzy ściera podłogę, mógłby być trudny do wytłumaczenia. Podobnie zresztą jak trudno było Meg zrozumieć, cóż sprawczynie całego zamieszania wyrabiały w pokoju pani Telley. Prawdopodobnie chciały pomóc nieprzytomnej biedaczce, pytanie tylko brzmiało “po kiego diabła?”. No chyba, że wbrew temu, czego można by oczekiwać, świadomość pani Telley odpłynęła gdzieś dalej niż tylko do Dziedziny Marzeń.

Arystokrata spojrzał na drzwi, które choć stanowiły problem, to jednak był on niczym w porównaniu do trzech kobiet w śpiączce. Roger miał nadzieję, że nikt nie zwróci na ten szczegół uwagi. A nawet jeśli, to znajdzie się jakieś odpowiednie wytłumaczenie. Póki co wziął w ramiona nieprzytomną panią Kempe i ruszył do kolejnego wolnego pokoju, by umieścić ją na łóżku.

Meg odprowadziła go do drzwi wzrokiem. Jedyne, co mogło ich jeszcze zdradzić to wyważone drzwi i ona ścierająca podłogę, dlatego też, gdy tylko lady Silvia na dobre zniknęła za zakrętem korytarza, Margaret odstawiła na szafkę dzban po wodzie, brudny i mokry ręcznik skryła pod materacem łóżka, sama zaś wygładziła fałdy sukni, a sprawdziwszy w lustrze swoją prezencję, jak gdyby nigdy nic wyszła na korytarz.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 25-04-2012, 23:08   #45
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Następny pokój był równie starannie utrzymany. Ni krzty kurzu czy brudu. Wszystkie meble była tam również przykryte białymi płachtami lnu.
Roger delikatnie i ostrożnie ułożył na łóżku starszą panią. Był zadowolony z rozwoju sytuacji, choć wiedział że bez nagłośnienia sytuacji się nie obejdzie. W końcu wyglądało to na epidemię.
W kącie zauważył szarobure kocię. Zwierzę otworzyło najpierw prawe oko. Później lewe. Ziewnęło wystawiając swój biało-różowy język. Kot przeciągnął się. Wygiął grzbiet i zaczął łapkami ugniatać podłogę pod sobą.
- Problemik?? - Rzucił kotek ni z tego ni z owego.


Kotek z różkami. I czerwonymi oczkami.
-A ty gdzieś się znowu szlajał?- burknął cicho Roger. Rawana zaś ziewnął ostentacyjnie. -Tu i tam. Widzę jednak że nas ominęła jakaś imprezka. Roger dobierz sobie następnym razem mniej kościstą i młodszą partnerkę. Psujesz mój wizerunek, mój uczniu.

- O matko!! O Boże przenajświętszy!! - Kobiecy krzyk rozległ się na korytarzu. Pani Twisleton miała tego pecha, że to jej właśnie do ucha ktoś się darł. - Co to?? Jak?? Co się...?? - Trzeba było przyznać, że młodziutka pokojówka miała głosik. Po mimo swojej wątłej budowy wydobyła z siebie tyle decybeli, że słychać ją było chyba w całej posiadłości.
Pułkownik Chisholm wypadł z pokoju, żeby zobaczyć co się stało i kto tak krzyczy.
Podobnie jak i Roger, który ruszył szybko w kierunku kobiety. Awatar kręcił się tuż za nim chichocząc.-Cały dom histeryczek.
-Co się tak drzesz kobieto?!- krzyknął do pokojówki lekko poirytowany szlachcic.
- Drzwi... - Zdołała wydusić z siebie dziewczyna. Stała jak ta żona Lota i palcem wskazywała na pustą przestrzeń, w której powinny się znajdować drzwi do pokoju pani Telley. Ale ich przecież tam nie było.
- A już myślałem, że jakiś trup, a ty mi z powodu drzwi wrzaski urządzasz.- narzekał Roger.
- No, drzwi - przyznała Margaret spokojnie - Zatrzasnęły się z biedną panią Telley w środku, więc trzeba je było wyważyć. Lepiej zawołaj kogoś, żeby to naprawił - poradziła uśmiechając się dobrodusznie, niczym ciocia “dobra rada”.

- Jak to się zatrzasnęły. - Z tyłu dobiegł głos pani Etherington. Tuż za nią stał doktor Bennett.
- Stary zamek prawdopodobnie - odparła Meg rzucając Christopherowi wymowne spojrzenie.
Większość zebranych zapuściła żurawia do środka. Widok jaki tam ujrzeli był dość niecodzienny. Mokra plama na parkiecie. Gdzieniegdzie widać było białe smugi, zupełnie jakby ktoś zmazał coś kredą narysowanego. A obok tego leżąca na podłodze Mireia de Mendizába.
-Dlatego też nie ma co robić wielkiego hałasu o drzwi. I najlepiej skupić się na zbadaniu biednej pani Chisolm. - rzekł szlachcic spokojnym tonem głosu. A awatar wtrącił.- A może ty ją przebadasz Rogerze? Swoją sztuką? Przyznaj, wygląda całkiem interesująco.
- Doktorze, może zbada pan panią Chisolm, jest tuż obok. Chętnie pomogę - zagadnęła Margaret jak gdyby nigdy nic, jakby oczywistych dowodów “zbrodni” w ogóle nie było.
Oczy wszystkich skierowały się na lekarza.
- Dobrze, pani Twisleton, chodźmy - akcent na dwa środkowe słowa doskonale zdradził, co Bennet sądzi na temat całej sytuacji. I nie było t raczej nic miłego. “Pani Twisleton” - jak zabawnie brzmiało to w jego ustach.
- Jak ci na imię? - zwróciła się do pokojówki.
- Penny - odparła tamta
- Penny, przynieś proszę ręcznik i ciepłą wodę, z pewnością przydadzą się doktorowi.
Prawdę powiedziawszy szczerze wątpiła, by woda i ręcznik były potrzebne, ale chciała czymś zająć dziewczynę. Po pierwsze, żeby stąd poszła, po drugie zaś, by nie miała czasu opowiedzieć całego zdarzenia reszcie służby. Im później plotka się rozejdzie, tym lepiej.

Penny dygnęła i zniknęła w głębi korytarza. Margaret tymczasem podążyła do pokoju, w którym sir Roger położył pułkownikową. Bennet szedł tuż za nią, niemal czuła na karku jego oddech. Gdy przestąpili próg pokoju, zamknął za sobą drzwi. Wiadomo, przy badaniu potrzeba spokoju.
-Wygląda pani blado. Może lepiej odpuścić sobie uczestnictwo przy badaniach i napić się czegoś mocniejszego na ukojenie nerwów. Służę swoją obecnością, jeśli przyda się przy tym towarzystwo.- Roger rzekł cicho i spokojnym tonem do lady Sylvii.
- Ależ dziękuję. - Lady Etherington odparła równie cicho, ale cały czas nie odrywała wzroku od siostry. - Chętnie skorzystam z pańskiej propozycji.
Roger delikatnie ujął dłoń Sylvii i rzekł.- Nie bardzo się orientuję jeszcze w rozkładzie pokojów. Musi być pani moją przewodniczką. I nie ma się co zamartwiać na zapas. Jestem pewien, że doktor Bennet poradzi coś na te dolegliwości.
-Alkoholem ją zmiękcz. Obudź w niej uśpioną kotkę.-doradzał Ravana.
Pani domu dała się poprowadzić Rogerowi w jakieś ustronne miejsce gdzie i alkohol można było znaleźć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 26-04-2012, 13:49   #46
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=XXIu0MRuIQU&feature=related[/media]Od razu rozpoznała to miejsce.
Miejsce, którego już przecież nie było.

Najpierw zobaczyła patefon. Ciężką wykręconą tubę i szpulę podrygującą na gładkiej tafli winylu. Sonata Mozarta wypełniała pokój jak ciężkie rozgrzane powietrze, które utrudnia oddychanie.
W rogu pokoju zatańczył niewyraźny kształt. Gra świateł i cieni nie podsuwała jednoznacznych obrazów, raczej uwodziła wyobraźnię. A ta już wyrwała się do przodu i w szalonym galopie tkała najgorsze sugestie.

- To niemożliwe... - szepnęła Julia ciągnąc za sobą ołowiane stopy.

Widziała ich. Dwa sklejone z sobą kształty wirujące w tańcu. Jeden, stanowczy i pełen gracji i ten drugi. Sztywny, niedołężny i bezwolny, na siłę popychany do kolejnych piruetów i figur, ustawiany jak manekin na sklepowej wystawie.

Julia uzbroiła się w naftową lampę i podążyła ku atramentowej ciemności. Światło winno rozproszyć czerń ale tego nie zrobiło. Wbrew wszelkim prawom nauki ciemność pozostała ciemnością pożerając światło i nic sobie z niego nie robiąc. Ruchliwe kontury zatraconej w podrygach pary wyznaczało granicę cienia, którego nic się nie imało. Wtedy z tej gęstej plamy mroku wysunęła się chuda uformowana z cienia ręka i zacisnęła na nadgarstku Julii. Lampa upadła, szklany klosz stłukł się z hukiem a języki ognia poczęły pełzać gnuśnie po miękkim dywanie.

- To ty? - zapytała kobieta dławiąc butem płomienie, które nie zdążyły jeszcze obudzić się do życia.
- A kogo się spodziewałaś? Jego? - dobiegł ją głos awatara, lepki i stężały jak ciemność, która go otaczała.
- Po co to? Dlaczego mnie dręczysz? - jego dłoń, choć zdawała się być utkana z cienia powodowała całkiem realny ból zaciskając się na drobnym nadgarstku.
- Żebyś pamiętała - odparł. Zobaczyła kontur jego twarzy tuż przy swojej własnej. Długą męską pelerynę i prosty wysoki cylinder. Dopiero teraz mogła z całą pewnością przyznać, że jest tam tylko jedna osoba, nie dwie. Gra cieni po prostu ją zwodziła.
- A może ja nie chcę pamiętać? - syknęła z pewną niechęcią i z ulgą przyjęła fakt, że ją oswobodził.
- Jesteśmy sumą rzeczy, których doświadczamy. Nie ma dobrych ani złych emocji...
- ...są jedynie te, których jeszcze nie przeżyliśmy - dokończyła za nim Julia jakby recytowała wyuczoną formułkę. - Wiem, wiem.

W tejże chwili patefon zamilkł i cisza oplotła ich zachłannie.
- Dlaczego nigdy nie pozwalasz mi zobaczyć twojej twarzy? - podjęła Julią z pewną nutą wrogości.
- Zadam ci zagadkę.
- Znowu? - westchnęła, ale zaraz skinęła bo to było silniejsze od niej. - Mów.
- Kiedy mnie masz, dzielić się mną chcesz, lecz gdy to zrobisz - nie ma już mnie.
Julia zagapiła się na kontur jego sylwetki i podrapała po czubku nosa jak zwykła robić gdy była małą dziewczynką.
- Sekret.
- Właśnie. Sekret. Tajemnica. Czy nie za tym gonimy? Nie tego pożądamy?
- Chcesz powiedzieć, że jeśli cię zobaczę przestaniesz mnie interesować?
- Ty to powiedziałaś. Ale ekscytuje cię rozwiązywanie łamigłówek, prawda? Co się stanie jeśli poznasz już wszystkie?
- Nie wiem - zastanowiła się poważnie. - To chyba niemożliwe ale... przypuszczam, że straciłabym apetyt na życie.
- Pozwól więc, że pozostanę tym, co ten apetyt podsyca. Ale odbiegamy od tematu.

Drugi koniec rozległego salonu zalał się jaskrawym, oślepiającym wręcz światłem. Z sufitu padały słupy jasności, które ogniskowały się na drewnianym podeście i czarnym połyskującym fortepianie.
- Voila! - krzyknął Cień wyraźnie z siebie zadowolony.

Julia usiadła na twardym zydlu jakby wyczuwając, że tego od niej oczekuje. Pogładziła czarno białą mozaikę klawiszy.
- Co teraz?
- Teraz graj moja droga. Sonatę Mozarta, tak jak pamiętasz tamten wieczór. Nuta po nucie.

Rozczapierzyła palce i powoli naciskała klawisze, jeden po drugim. Początek poszedł wprawnie, melodia gładka i delikatna spajała się w zwiewną miłą dla ucha konstrukcję ale wtedy w ten zgrabny ciąg wkradła się fałszywa nuta. Misternie układany domek z kart zachwiał się i runął.

- Jeszcze raz! - krzyknął awatar wyraźnie zawiedziony.
- Lekcje muzyki nigdy nie były moją mocną stroną - warknęła w odpowiedzi.
- Nie chodzi o muzykę - wyjaśnienie to chyba wystarczyło lady Darlington bo zakasała rękawy bluzki i od nowa z zapałem zabrała się do dzieła.

Tym razem zagrała dłuższy fragment. Przeszła z preludium aż w żywiołowe rozwinięcie aby... po raz drugi położyć utwór niewłaściwym dźwiękiem.

- Skup się. Nie myśl o muzyce ale o tamtej nocy. Przypomnij sobie każdą sekundę i oblecz to w melodię.

Raz jeszcze ułożyła dłonie na klawiszach, zamknęła oczy i posłuchała rady.
Każda nuta niosła ze sobą bolesne i nadal intensywne wspomnienie. Widziała letnią rezydencję, tańczące sylwetki, ufne oczy Jamesa, oliwną lampę, płomiennie i krople deszczu zawieszone w przestrzeni nocy niby szlachetne kamienie uwięzione w niewidzialnej sieci.

Kiedy skończyła grać podniosła oczy na majaczący nieopodal cień i poczuła, że jej policzki zrosiły ciepłe łzy. Widziała tylko kontur jego twarzy ale w pewien sposób była pewna, że Cień się uśmiecha. Szerokim namiętnym uśmiechem.

- Doskonale... - szepnął i nagrodził ją oszczędnymi oklaskami. - Doskonale.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 26-04-2012 o 13:54.
liliel jest offline  
Stary 14-05-2012, 23:52   #47
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Julia Darlington i Aoife O'Brian

Julia spojrzał prosto w Jego twarz. Przez moment zdawało jej się, że ją dostrzegła. Mrugnęła powiekami. Taki zwykły odruch, praktycznie nie podlegający kontroli. Mrugnęła. A gdy powieki ponownie podniosły się panna Darlington stała przed drzwiami. Jej dłoń spoczywała na klamce. Mrugnęła jeszcze raz i jeszcze raz. Zupełnie jakby to mogło przywrócić poprzednie obrazy. Bo przecież była tak blisko ujrzenia tej twarzy. Tak blisko. Gdyby jej powieki nie opadły wtedy, być może... być może ujrzałaby w końcu to co tak skwapliwie jej awatar przed nią skrywał. Ale niestety, natura okazała się silniejsza i jej powieki opadły na krócej niż sekundę, a w tym czasie wszystko zniknęło. Awatar. Pokój. Patefon. Wszystko.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero jakiś tępy dźwięk i jakieś szorstkie słowo, którego nie znała. Ale pod świadomie wiedziała, ze ktoś klnie. I wtedy zobaczyła leżącą u jej stóp Aoife. Wtedy tez uświadomiła sobie, że to właśnie Werbena musiała wyrzucić z siebie owo słowo. I stało się jasne, że to przekleństwo po irlandzku. Na pewno z tych siarczystych.

Irlandka miała problemy z utrzymaniem pinów. A do tego cuchnęła gorzej niż gorzelnia.
Aoife usiłowała coś wytłumaczyć Julii,a le jakoś jej to nie szło. Słowa nie chciały się w zdania układać, ba nawet nie chciały gładko jej ust opuszczać. A do tego błędnik Irlandki chyba oszalał i nie chciał za nic na świecie pozwolić ciału utrzymać pozycję horyzontalną. Za to malowniczo Aoife przyjęła pozycję wertykalną. W końcu dała za wygraną i wyciągnęła przed siebie dłoń ze swoim znaleziskiem.

Na dłoni Irlandki błysnęły łuski. Julia sięgnęła po nie.



Gdy tylko dłonie arystokratki dotknęły ciepłego metalu świat się ponownie skurczył. Tak jak poprzednio. Z tym, że teraz to nie jej wola tego dokonała. Tym razem Angielka czuła obecność Irlandki, tak jak Irlandka Angielki. Nie były same i to stanowiło pewną pociechę.
Świat się zapadał. Zmniejszał swoją objętość, aż w końcu stał się małym, świetlistym punkcikiem w nieskończoności wszechogarniającej je czerni.
Mała, świetlista kropka zamrugała kilka razy a później z oszałamiającą prędkością świat powrócił.
Widziały długie, smukłe palce sięgające do naboje. Widziały jak te same palce wkładające owe naboje do strzelby. Były pewne, ze to ta sama dłoń. Choć obraz był nieostry widziały obrączkę na palcu.



I widziały cel, który się zbliżał, tak jakby to one celowały. Czuły jak palce naciska spust. A potem mknęły szybko. Świat w okół nich był tylko ciągiem kolorowych plan, które zlewały się ze sobą. Jedna przechodziła w drugą. Ale był to tylko ciąg kolorowych wstęg. Czuły jak wiatr rozwiewa im włosy. Jak wysusza gałki oczne, a one nawet mrugnąć nie mogły. Widziały zbliżającą się do nich czarną plamę. Z każda chwilą stawała się ona większa i większa. Aż w końcu była całym ich światem. Wtedy poczuły uderzenie. Pojawił się nowy kolor. Purpura. Teraz to ona dominowała. Rzeka purpury wylewała się z czarnego. Zdołały jeszcze tylko usłyszeć kwik zwierzęcia i wróciły do siebie, do swoich ciał.

Aoife ponownie ciężko zwaliła się na podłogę. Julia została sam z łuskami w dłoni. U jej stóp biedna Werbena usiłowała się podnieść, ale nie była w stanie.

Rudowłosej kręciło się w głowie. Świat tańczył, a ona nawet nie mogła znaleźć oparcia dla stóp. Znowu podłoga poniosła się i walnęła ją w głowę. O’Brian przymknęła jedno oko w nadziei, ze to pomoże jej zogniskować obraz i go wyostrzyć. Nic z tego. Zamknęła więc drugie, Ale efekt był ten sam. Świat nadal tańczył. Nie było to zbyt miłe uczucie. Zamknęła oboje oczu na raz. Przez chwilę ogarnęła ją czerń. Spokojna. Stateczna. Czerń. Irlandka odetchnęła z ulgą. I wtedy czerń zaczęła też wirować. A później dołączył do niej czerwień i blada żółć.

- James!! - Krzyknęła Julia chowając łuski do kieszeni. - James!! Choć mi pomóż!!
Brat zjawił się niemal natychmiast.
- Pomóż mi ją zanieść do łóżka. - Julia chwyciła Aoife pod jedno ramię.
- Julia, czy ty...
- Tak jestem pewna. Pomóż mi. - Wiedziała o co chce zapytać. Wiedziała dlaczego chciał zadać to pytanie. Ale wiedziała też, że brat jej pomoże.
James chwycił Irlandkę pod drugie ramię i razem dźwignęli ją n a nogi.

Aoife miała już dosyć tej karuzeli. Ale i tak nie przestawało jej się kręcić w głowie. Nagle poczuła jak coś ją unosi i ciągnie w niewiadomym kierunku. Otworzyła oczy by zobaczyć co się dzieje. Jej mózg zarejestrował, ze się przemieszcza, z czyjąś pomocą. Potem dotarło do niej, że już się zatrzymała i poczuła jak spada. Zapadła się pod nią ziemia na którą runęła. Aoife myślała, że ziemia zaraz się nad nią zamknie i pogrzebie ją na wsze czasu. Rozpaczliwie usiłowała się czegoś chwycić, nie znalazła jednak oparcia dla rąk.
Chwilę później podłoże uniosło ją lekko w górę, potem znów w dół.
Materac na którym ją położono ustabilizował się.
Aoife leżała na miękkim łóżku. W głowie jej się kręciło.

Julia szykowała się by wszystko bratu opowiedzieć. Wtajemniczyć go. Ale nim otworzyła usta by rzec coś konkretnego usłyszała jęk Aoife.
- Nie. Proszę. Nie. Podnieście mnie. - Łkała Irlandka.
Nagle Werbena podniosła się gwałtownie. Do oczu napłynęły jej łzy. Ciałem szarpnęły konwulsje.
James był szybszy. Kopnął nocnik w stronę zdezorientowanej rudowłosej dziewczyny. W samą porę.
Aoife chwyciła nocnik i zwróciła do niego zawartość swojego żołądka.

To było długie popołudnie, w trakcie którego Julia i James pilnowali by Aoife niezapaskudziła pościeli czy dywanu i by wypiła co najmniej szklankę wody po każdym razie gdy całowała się z nocnikiem.
W przerwach Julia dokładnie opowiedziała bratu o wizjach.

Sir Roger Attenborough


Lady Sylivia opadła na szezlong. Wysunęła stopy z pantofli i ułożyła się wygodniej na meblu. Bose stopy podciągnęła bliże siebie. Jej suknia, dobrze dopasowana, skrzyła się w świetle lamp.
- Szkocka poproszę. - Uśmiechnęła się blado do Attenborougha.
Roger się gną po szklanki i butelkę. Nalał do obu ten sam, brunatny płyn. Podał jeden kobiecie.
- Dziękuję. - Pani Etherington nakryła nieco bose stopy suknią, która spływała z szezlongu na podłogę niczym srebrna rzeka. A gdy kobieta poruszała się lśniła wszystkimi kolorami tęczy. Również jej blond włosy, idealnie ułożone, zdawały się lśnić w tym świetle.
Upił odrobinę pozostawiając na szklance karmazynowy ślad szminki.
- Chciał pan usłyszeć inne opowieści o naszym domostwie, sir. - Lady Etherington pozwoliła sobie odpalić papierosa. Zaciągnęła się dymem. A potem powoli wypuściła go z płuc.



Na chwilę przestrzeń między Rogerem a Sylivią wypełniła sina poświata. Obłoki tańczyły. Roger mógłby przysiąc, że Widział w nich kobietę i mężczyznę splecionych w namiętnym tańcu. Wręcz nieprzyzwoitym tańcu.
A lady Sylivia ciągnęła opowieść o miłości i zdradzie, namiętności i pożądani, o krwawej zemście. Sam Szekspir nie powstydziłby się tej opowieści. Roger jednak większą uwagę przykładał do tego co gospodyni robi niż mówi.
Śledził każdy jej ruch. Sposób w jaki pali. Za każdym razem gdy pani Etherington zaciągała się papierosem, Roger Attenborough widział te same sylwetki tancerzy splecione w tańcu. A potem tancerze utonęli w miłosnym uścisku.

A może to on sam i lady Sylivia byli owymi tancerzami z jego wizji.
Obudź w niej uśpioną kotkę. Usłyszał gdzieś z daleka sir Roger gdy legł z panią domu na kanapie.
Obudź w niej uśpioną kotkę




Margaret Twisleton

Margaret skorzystała ze sposobności i też się oddaliła. Wymowne spojrzenie doktora Bennetta, które ją odprowadziło, podpowiadało jej, że nie uniknie odpowiedzi na kilka pytań. Ale Jeszcze nie teraz.

Margaret Twiesleton weszła do swojego pokoju, jak gdyby nigdy nic.
William przeglądał jakieś papiery. Koło ich łoża stały jego walizki.
- Wyjeżdżasz?? - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
- Yhym. - Wymruczał mężczyzna nie odrywając głowy znad papierów.
Pani Twisleton przejrzał od niechcenia zawartość kufrów podróżnych. Nie był jeszcze w połowie nawet spakowany.
- William??
- Acha?? - Znowu odpowiedział jej jakimś nieartykułowanym dźwiękiem.Jak zwykle gdy był czymś zajęty.
Werbena dobrze wiedziała, że w takim przypadku lepiej poczekać aż małżonek skończy to czym jest akurat zajęty. Usiadła więc wygodnie na leżance ustawionej w wykuszu.



Stąd miała dobry widok na ogród i na męża. Tak na wszelki wypadek, gdyby jej jednak nie zauważył.

Wprawdzie ogród, a raczej park otaczający rezydencję nie był jakiś szczególny. Ba, nawet rzecz możaby, że był zaniedbany, ale w tej właśnie chwili był bardziej interesującym obiektem do obserwacji niż zaczytany pan Twiesleton. Chociaż Meg co jakiś czas spoglądała w kierunku pogrążonego w lekturze jakiś dokumentów męża.

Drzewa i krzewy dawno nie były przycinane, chociaż trawnik był koszony i to regularnie. Ścieżki, które Meg mogła dostrzec ze swojej pozycji obserwacyjnej były również wolne od roślin i zwiędniętych liści. A jednak całość sprawiała wrażenie, że ogrodnika to państwo Etheringtonowie zwolnili już dawno.

Uwagę Meg przykuł na chwilę mały ptak podskakujący po trawniku. Kobieta tak od niechcenia zaczęła śledzić go. Miał nieciekawe ubarwienie, bure skrzydła i biały brzuszek z burymi plamami. Wyglądał jakby był brudny. Zwierzę podziobało chwilkę wśród traw po czym w podskokach oddaliło się w kierunku jednego z rozłożystych dębów, które gęsto porastały okolicę. To z pewnością od nich nazwę wziął majątek.
Ptak tym czasem zaczął zapamiętale grzebać w ziemi pod drzewem. Kopał tymi swoimi bladymi nóżkami, pomagając sobie dziobem. Aż w końcu uniósł dumnie głowę. Z dzioba coś mu wystawało Jakiś owad za pewne, zbyt powolny by umknąć drapieżcy.
Ptak odwrócił się w stronę Werbene i przez chwilę przyglądała się jej nie wypuszczając zdobyczy. Po czym odleciała, zapewne do swojego gniazda.

- Margaret?? - Odezwał się jakby zdziwiony William. Kobieta odwróciła się w stronę męża. - Właśnie miałem cię szukać. Muszę...
- … wyjechać. - Dokończyła za niego.
- Tak. W...
- … interesach.
- No tak. Dostałem pilny telegram. - Począł się usprawiedliwiać. - Muszę tam pojechać. Od tego wiele zależy. Dobrze wiesz, że najlepiej samemu dopilnować wszystkiego.
Oczywiście, że o tym wiedziała.
- Och William, zaharowujesz się. - Powiedział podchodząc do niego.
- Od tego jest mężczyzna, by zapewnić byt swojej rodzinie. - Ten slogan zawsze wygłaszał gdy opuszczał ją by zająć się interesami. Meg nic nie odpowiedziała. Poprawił tylko mężowi krawat. Wygładziła kołnierzyk.
- Pomożesz mi się spakować?? - Było to oczywiście pytanie retoryczne, gdyż William Twiesleton nigdy w życiu sam się nie spakował. To zawsze spoczywało na barkach pani Twiesleton. To ona musiała pilnować by jej małżonek zabrał chociażby ciepłą bieliznę zimą czy miał odpowiednią ilość koszul na zmianę, a nawet z zapasem.

Gdy już wszystkie kufry byłe pełne, William objął Meg i pocałował czule w czoło.
- Taka żona, to prawdziwy skarb. - Pachniał jak zwykle mydłem i tytoniem. To pierwsze to było zasługą Meg oczywiście, gdyż codziennie wieczorem dbała, by jej małżonek miał czystą bieliznę i koszulę, a także by zbyt długo nie nosił jednej marynarki. Ten drugi zapach towarzyszył mu odkąd kobieta sięgała pamięcią. William palił, chociaż wiedział, że to mu szkodzi. “Och, jedne malutki grzeszek.” Zwykł był jej odpowiadać.

Godzinę później Meg żegnała męża, który strasznie ją przepraszał, że musi ją zostawić samą u Etheringotnów, ale sprawa jest na prawdę poważna, jak zwykle zresztą. Margaret zdążyła się już przyzwyczaić, że William zostawiał ją samą w pogoni za interesami.

Powóz odjechał wzbijając za sobą tumany kurzu. Werbena samotnie wróciła do swojego pokoju.





Dzień następny był przygotowaniem do balu na cześć gospodarza. Już od godziny szesnastej zaczęli zjeżdżać się goście. Bliżsi i dalsi sąsiedzi. Cała śmietanka Bath i okolicy.
Na tę uroczystość otwarto wspaniałą sale balową w posiadłości. Tu mogło pomieścić się dwa razy więcej par niż przybyła, a przecież zaproszono bardzo wielu gości.
Trudno też było uwierzyć, że to ponure domostwo może tak tętnić życiem. Służba krążyła z przekąsami. W tle przygrywała orkiestra. Dobru repertuaru, w którym dominowały szlagiery sezonu, był z pewnością zasługą gospodyni.

Sir Etherington witał się ze swoimi gośćmi, wymieniał uściski, uśmiechy, nawet żartował. Aoife obserwowała go ukradkiem. W końcu, gdy porucznik Rao udał się po coś do picia gospodarz przystanął przy Irlandce.
- Mam to co chciałaś. - Wysyczał jej do ucha. - Czeka na ciebie nieopodal, dobrze ukryte.
Werbena nawet nie drgnęła.
- Tu masz mapę. - Wcisnął jej za dekolt jakiś karteluszek. - I nie chcę cię tu więcej widzieć.
Aoife była bardziej zainteresowana spojrzeniem pana Cronje. Ten dziwny i milczący mężczyzna stał nieopodal nich. Z pewnością widział, a być może i słyszał wszystko.
Nim jednak zdążyła powiedzieć mu, żeby pilnował własnego nosa Rudolph Cronje osunął się na ziemię. W zasadzie, to Irlandka nie wiedziała czy najpierw mężczyzna osunął sią a później słychać było brzęk tłuczonego szkła czy było to odwrotnie. W każdym bądź razie przyciągnął tym uwagę wszystkich stojących blisko, nawet sir Howarda Etheringtona, który chwilę wcześniej schylił się po coś. A gdy jakaś mało rozgarnięta pulchna kobiecina wykrzyczała
- Mój Boże, krew. -
I omdlała jeszcze dodatkowo przygniatając stojącego obok niej chudzielca w okularach całą sala zwróciła uwagę na nich.
W sald za nieroztropną właścicielką zbędnych kilogramów poszło jeszcze kilka pań.
Zrobił się prawdziwy chaos.Wielu wzywało doktora, a jedyny obecny na sali zjawił się w oka mgnieniu przy panu Cronje, do którego przepychał się również inspektor Hall.
 

Ostatnio edytowane przez Efcia : 18-06-2012 o 11:58.
Efcia jest offline  
Stary 06-06-2012, 14:59   #48
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Właściwie to nie słuchał. A może powinien? Wszak cokolwiek tu się zdarzyło miało korzenie w przeszłości. Ale tu i teraz było ważniejsze. Lady Sylvia dużo mówiło i piła. Próbowała słowami i alkoholem odegnać szok związany ze stanem siostry. Zapomnieć na chwilę o tym.
Obecność Rogera temu sprzyjała. Jej ciało prężyło się, pod jego wzrokiem. Niczym kotki domagającej się uwagi i pieszczot.
Obudź w niej uśpioną kotkę.
Nie wydawało się to trudnym zadaniem.
Roger słuchał jej wywodów pijąc szkocką podobnie jak ona. Siedział blisko niej. Wędrował wzrokiem po jej ciele. Zwracał uwagę na wszystko, na układ jej ciała, ruch jej warg, spojrzenie. Tempo jej oddechu.
Musnął palcami kostkę, nie zareagowała. Przesunął palcami wyżej, wędrując po łydce i docierając do rąbka sukni. Zadrżała, acz... nie rzekła nic.
Spojrzała na Rogera z pewnym...


… właściwie nie była zaskoczona. Spojrzenie było pełne wyzwania i zaintrygowania. Czuła się panią sytuacji. Rozleniwiona i ciekawa kolejnych ruchów szlachcica.
Złączyła razem nogi, mówiąc mu w ten sposób wyraźnie, że nie tędy droga.
Roger nachylił się i pieszczotliwie dotknął jej ust swymi wargami, potem szyję. Odchyliła się bardziej ułatwiając mu dostęp do szyi i swych piersi.
Na jej ustach błądził leniwy, acz triumfujący uśmieszek. Czyż nie była zdobywczynią? Czyż nie ulegali jej wszyscy mężczyźni?


Na ziemię zaczęły padać fragmenty ubioru, a potem i garderoba. I właśnie, gdzieś przy okazji opadającej kobiecej garderoby lady Etherington zorientowała się, że coś jest.... inaczej.
Pocałunki i pieszczoty były gorętsze. Dotyk mężczyzny wyzwalał drżenie całego ciała. Zmuszał ciało do wyginania się z rozkoszy. To było inne, obce, intensywne. Nie pasujące ani do doświadczeń związanych flegmatycznym posiadaczem ziemskim, ani do figlów z pełnym wigoru parobkiem.
Sylvia zaczynała tonąć w doznaniach, którymi sycił ją kochanek. Przestała panować nad sytuacją całkowicie zatraciwszy się w tym wybuchu namiętności.
Wiła się niczym kotka w objęciach obecnego kochanka dążąc do spełnienia i odwlekając je jednocześnie.

A z kąta ukrytego w cieniu, przyglądała się temu para oczu i uśmiech.


Ravana był zadowolony ze swego ucznia i jego postępów.

Dwie godziny potem, porządkując rzeczy w swoim pokoju Roger zastanawiał się czy popełnił błąd. Nie żeby żałował tego co się wydarzyło między nim, a panią domu. Lady Etherington była bowiem doświadczoną i pełną temperamentu kochanką, ale...
Może źle zrobił nie przysłuchując się jej słowom? Był wszak pewien, że odpowiedź do tożsamości ducha, kryje się w tym domu.
Przeglądał manuskrypt, który zabrał ze sobą z domu. Tekst zapisany w sanskrycie nie miał przed nim tajemnic, ale czy ta wiedza przyda się w walcem z angielskimi przybyszami zza Rękawicy?
Roger nie zajmował się duchami w Indiach. Nie miał w tym żadnego doświadczenia. Po prawdzie nie został w pełni wyszkolony. Jeszcze gorzej było w przypadku Aishwarya’y.
Szlachcic przyłapał się na tym, że tym całym zamieszaniu zapomniał o swej hinduskiej podopiecznej. Wstał nagle i wyszedł z pokoju, ze stanowczym postanowieniem znalezienia jej.

A potem... sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 06-06-2012 o 18:29.
abishai jest offline  
Stary 16-06-2012, 16:07   #49
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Julia&Aoife

Irlandka leżała z wzrokiem wbitym sufit. Julii jednak nie zwiódł ten chwilowy bezruch - Aoife nagle uniosła się jak pociągnięta sznurkiem i raźnymi kopnięciami skopała ze swych stóp trzewiki. Potem znów padła, by przyjąć pozycję mumii egipskiej księżniczki i wydać z siebie niezbyt arystokratyczne, ale niewątpliwie starożytne jak mumie przeciągłe wycie:
- Aaaaaaaaaaa.... Ałaaaaaaaaa.... A...A... Nigdy więcej, nie, nie!

- Moja droga jestem wielce niekontent - powiedziała Julia nie kryjąc lekkiego uśmiechu. - Wygląda na to, że doskonale się bawiłaś i nie pomyślałaś choćby aby mnie zaprosić.
James, który wszedł właśnie niosąc miedzianą miskę posłał siostrze ganiące spojrzenie.
- Jak na mój gust w obecnej chwili nie bawi się dobrze. Gdzie się podziało twoje współczucie dla bliźnich? Nie dręcz dziewczęcia - nie umknął uwadze nie do końca poważny ton jego głosu.
Mężczyzna zamoczył kawałek płótna, wycisnął i podał Julii, która delikatnie obmyła chłodną wodą twarz Irlandki.
- Pewnie nie spodoba ci się ten pomysł ślicznotko - ciągnęła Julia przysiadłszy na rogu łóżka - ale może warto aby cały ten alkohol, który rzetelnie w siebie wlałaś obrał drogę powrotną? Od razu poczułabyś się lepiej a i ja obiecuję nie opuścić cię i służyć pomocą w tym mało wdzięcznym zajęciu.
James przyklęknął obok i rudowłosej w wyciągniętej dłoni oferując szklankę wody...
Aoife się skoncentrowała na szklance i wyciągnęła rękę, prawie wsadzając Jamesowi palec w oko.
- Ja heeeee... nieeee.... nie mogę... tegooo wyszyyygać... - słowa jakoś się jej nie składały. - boo tooo nie jeeeeees prawdziwaaaa whiskey... tylko gnomi.... eeeee-hep - złapała ją czkawka. - Gnomi samogoooon. Mojaaaa głowaaa. Chcę umrzeć - wyznała nagle Julii i nawet się popłakała.

Tym razem Julia wyglądała na bardziej przejętą. Pogładziła Irlandkę po policzku i spojrzała wymownie na Jamesa.
- To może... niekonwencjonalnie można biedaczce pomóc? Nie chcę, żeby tak się męczyła - dodała szczerze i zgarnąwszy kompres z czoła Aoife ponownie zwilżyła go w misie.
- A dla ścisłości... - pochyliła się nad rudowłosą z tą znajomą iskrą ciekawości w oku - o jakim gnomie mówisz?
- Leipreachán - oznajmiła Aoife z głębokim namaszczeniem. Co ciekawe, po irlandzku się nie jąkała. - Zieloniutki. Złośliwy, lubieżny skurwysyn. Upił mnie i poderwał mi Molly. Molly z nim została, pewnie się obmacują - westchnęła głęboko. - Uciekł z Wyspy, bo tam nie ma skarbów juuuuż. Julia, zróbcie mi mocnej herbaty. I zimnej wody do wanny. Inaczej nie pójdzieeeee, nie nie nie... coś ci miałam pooowiedzieć, co? Co to było, eeeeh?
- Może o naboju? - zerknęła błagalnie na Jamesa, który bez słowa sprzeciwu chybnął do łazienki i począł napełniać wannę. - A ja miałam wspomnieć o młodym Lloydzie, ale może poczekam aż wytrzeźwiejesz. I herbata nic nie pomoże. Przyniosę ci dzban ciepłej wody. Jak wlejesz w siebie wystarczająco dużo duszkiem to nie ma siły aby ominęły cię torsje. A to pierwszy krok do sukcesu - przeczesała palcami rude pasma Irlandki i wskazała pytająco na drzwi. - Na moment cię zostawię, dobrze? Wyświadcz mi przysługę i nie umieraj zanim nie wrócę.
- Nieeee, chyba jeszcze nie czas... młoda jestem, co? - jęknęła Irlandka, dostała dreszczy i zakopała się w kołdrę. - Tylkoooo, ep, wróć zaraz.

Czas płynął, a irlandzka Werbena zdawała się coraz bardziej trzeźwa, co można było poznać po jękach wydawanych coraz bardziej artykułowanie, przetykanych zaklinaniem się na Boga, Jego Syna, Najświętszą Panienkę, oraz, nie wiedzieć czemu, jakąś świętą Ignild... Aoife siedziała na fotelu z mokrymi włosami oplatającymi czaszkę i choć wyglądała lepiej, dalej był to widok nieszczęsny i skłaniający do współczucia.
- Więc, siedziałam sobie tam w krzakach, a mundurowi ryli jak świnie za truflami. Nędza straszna, Julio, w ogóle nie wiedzieli, jak się za sprawę zabrać. Szukali tylko dlatego, żeby szukać, żeby było odgwizdane, nie żeby znaleźć. W każdym bądź razie pojechali, wylazłam z krzaków i chciałam trochę pomagikować - przymrużyła wolno oko - ale łuski znalazłam i bez tego, więc zrezygnowałam. To z broni myśliwskiej, nie znam się za bardzo, ale tak mi się wydaje. Nie leżały jakoś ukryte specjalnie i nawet zaczęłam podejrzewać, że ktoś z policmajstrów podrzucił je tam podczas tych niby że poszukiwań. Ale wzięłam, co mi tam! A potem moja Molly poszła się łajdaczyć i musiałam ją wyrwać z objęć gnoma - podsumowała bohatersko i próbowała przyjąć na fotelu pozę Cezara - ale schlał mnie strasznie.

- Ta łuska to zbieg okoliczności - Julia wydawała się dość pewna swego. - Też to widziałaś prawda? Była użyta w polowaniu, na zwierzę, i najpewniej nijak się ma do naszej sprawy. Podejrzewam, że w tych lasach arystokraci nierzadko oddają się tego typu rozrywce.
Do pokoju wszedł James niosąc filiżankę parującej herbaty i postawił ją na kawowym stoliczku tuż przed Aoife.
- Ja też się czegoś dowiedziałam, o paniczu Lloydzie. Etheringtonowi bardzo zależy aby młodzieniec uchodził za... - szukała właściwego słowa - normalnego. Tymczasem owa noc z wizji zielonej wróżki miała naprawdę miejsce. Lloyd wspominał o niej niechętnie ponieważ ojcu zależy aby zachować w tej sprawie dyskrecję. Sam młody panicz niewiele pamięta z owego zdarzenie jednakże faktem jest iż, nieświadomy opuścił swoje łoże i podreptał do lasu. Ciekawe, prawda? Znaleziono go zdaje się rano. Z luką w pamięci, poranionymi stopami i ubraniem w strzępach. Dziś zielona wróżka pokaże nam dokładnie co wtedy zaszło - uśmiechnęła się szeroko wyraźnie zadowolona ze swego odkrycia.
James przysiadł obok i słuchał uważnie ale powstrzymywał się na razie od komentarzy.
- Więcej chlania? Jezu Nazareński! - jęknęła zgnębiona Irlandka spod kołdry, którą sobie przytachała na fotel. - Czyli coooo... eh. Psu na budę moje szukanie? Trzeba by tam jeszcze raz pójść? Och nie - wypita herbata znalazła swą drogę na zewnątrz. Kiedy Aoife oderwała się od nocnika, była blada jak śmierć. - Gówniarz jest magiem - stwierdziła zdecydowanie. - Mówiłam ci! Cały pomiot starego jest. Silna krew - wykrzywiła się koszmarnie i opuściła stopy na ziemię. - Nic nie wykombinujemy teraz. Idę się pomoczyć. A, jeszcze jedno. Nath Rao. Pan Turban. Też jest magiem. I jest, ałaaaa - Aoife przytrzymała oburącz swoją głowę, bo miała wrażenie, że ta zaraz spadnie jej z karku. - Mój jest - dokończyła i drepcząc małymi kroczkami udała się do łazienki, skąd za chwilę dobiegł jej głos. - Juliaaaa, pomóż, bo się utopię!
Panna Darlington błyskawicznie wyrosła za plecami Irlandki.
- Możesz mieć słuszność. Młody Etherington niewątpliwie kryje jakąś tajemnice. Czy jest magiem? Nie wiem. Odzież w strzępach, luki z pamięci... Niewielkie mam pojęcie o naszych wilkołaczych kuzynach ale chyba i do tego wzorca można by ten incydent podciągnąć? - myśl ta poważnie ją zajęła.

- Fianna, wilki znaczy, ep! - Aoife przytrzymywała się kurczowo brzegu wanny. - Są spoko. Są większe niż ludzie, więc wszystkiego mają więcej. Więcej biją, więcej drą mordy, więcej chleją, więcej... - Aoife urwała wywód w punkcie kulminacyjnym. - Są spoko. Trzymają się swoich spraw, nie pchają się w cudze. Problemy też przecież mają większe. Ale tutejszych, ep!, nie znam i nie chcę znać.

Julia podjęła wątek po chwili milczenia - I owszem, dzisiaj znów szykuje się... zakrapiany wieczór. Ale nie dla ciebie - zwinne palce wprawnie rozpinały kolumnę guziczków sukni. - Myślę, że dokładny wgląd w tamtą moc, którą spędził w lesie rzuci nowe światło na sprawę. Nadal dysponujemy jedynie rozrzuconymi w nieładzie fragmentami układanki. Jak się ma przypadłość młodego Lloyda do ataku na powóz? Kto majstruje przy pogodzie? Czemu twój papa stracił zdolności i czy nie aby rzekomo? Czy to możliwe aby magyja obudziła się naturalnie tak licznie w jednej rodzinie? Doprawdy! - głos Julii jasno oznajmiał jej zachwyt.

- Mój papa? Jaki mój papa? Skurwysyn zmył się, zanim wyskoczyłam na świat - oznajmiła ponuro Aoife. - Chłopy. Tylko biją, drą mordy i chleją. Do jebania pierwsi, a do obowiązków ostatni...

- Oakspark tętni od niedopowiedzeń i muszę przyznać, że na samą myśl o tej rodzinie krew szybciej krąży mi w żyłach. Voila! - suknia w odcieniu butelkowej zieleni opadła na kafelki rozkładając się wokół stóp Aoife na kształt kwitnącego kwiatu. Julia podała jej dłoń asekurując przy wchodzeniu do wanny. Aoife miała zaciśnięte oczy i minę świadczącą o niebotycznym cierpieniu.
- Nath Rao. Co masz na myśli mówiąc, że jest twój? - uśmiechnęła się wietrząc w tym intrygujacą nieprzyzwoitość.
Irlandka w wannie otworzyła oczy i przyjrzała się Julii spojrzeniem zaskakująco trzeźwym i zaskakująco niechętnym.
- Mój, znaczy mój - Aoife w ramach demonstracji pośliniła palec i dotknęła nim brzegu wanny. - Mój, znaczy, że jak ktoś go tknie palcem, to zawiążę flaki na supeł, żeby się utopił we własnym gównie. Mój, znaczy, że nie oddam ani po dobroci, ani pod przymusem. Co ja ci tłumaczę?! To ty się edu... eduk... hm, uczyłaś mądrości. Mnie tylko siostrzyczki rózgą ćwiczyły!

- Taka zaborczość niesie ze sobą tchnienie żarliwych uczuć. I chyba nie obawiasz się, że mogłabym wzbudzić twoją zazdrość? W moim sercu gości już taki tłum mężczyzn, że, z całym szacunkiem dla pana Rao, nie zmieści się tam nikt nowy. Hmmm, może z wyjątkiem pewnej uroczej zbuntowanej damy.

- Ach ty to... - Irlandka zachichotała i plasnęła dłonią, wzbudzając małe fontanny. - Jak byłam na naukach, na odbieranie porodów i szycie rozwalonych łbów, była tam jedna taka... Wiersze takie miała spisane, w tajemnicy, bo siostrzyczkom nie spodobałoby się to - Aoife znów się zaśmiała, podciągnęła się na brzegu wanny, w oczach rozpaliły się wesołe iskierki. - To były wiersze jakiejś baby, z dawnych czasów. Ta baba żyła na wyspie, ubierała się w prześcieradła i pisała wiersze o innych babach. Nazywała się, hm, nazywała się... - umysł Irlandki na dobre zdryfował na odległe od Oakspark morza. - Nazywała się, coś od francy... - Irlandka wyjęła spinki z włosów i zanurzyła się w wannie razem z głową. - Rzeżądza? - rzuciła, gdy się wynurzyła, z mokrymi włosami oblepiającymi kark i dekolt. - Nie... nie to. Mam! Nazywała się Syfona! - Aoife wyglądała na szczerze uradowaną z wyników eksploracji własnej pamięci. - Ale była jeszcze jedna, też w prześcieradłach, tę pamiętam, bo to śliczne było. Miała na imię Bilitis. Był taki wiersz, nauczyłam się go na pamięć, bo był prawdziwy... - Aoife przymknęła oczy, jej usta poruszały się chwilę bezgłośnie, gdy odtwarzała słowa wyuczone lata temu.

Rozdziałam się, by wejść na drzewo
nagie me uda obejmowały korę śliską i wilgotną
sandały moje stąpały po gałęziach
Na samej górze, lecz jeszcze pod liścmi i w cieniu upału
usiadłam okrakiem na rozwartych widłach, kołysząc nogi w próżni

Było po deszczu. Krople wody opadały i spływały po mej skórze.
Ręce me splamione były mchem, a palce u nóg czerwone od zgniecionych kwiatów.

Czułam, że drzewo żyje, gdy wiatr przeciągał przez nie.
Wówczas ściskałam nogi i przytulałam otwarte wargi do kosmatego karku gałęzi.

- Myślę, że ona była Werbeną, ta Bilitis w prześcieradle - zawyrokowała poważnie Aoife z wanny. - To były czasy, Julio, urodziłyśmy się obydwie za późno... Nagość nie budziła wstydu czy śmiechu, a pożądanie pogardy. Eh. Nie idziesz nigdzie? To wskakuj do wody. Zawsze się kapałam z moimi kuzynkami i przyjaciółkami. I powiadam ci - od żadnego chłopa nie nauczysz się i nie usłyszysz takich rzeczy, co od innej baby, hm?

- Cudownie erotyczne wierszydło - skomentowała Julia rzeczowo i po męsku. - I nie, nie jestem tegoż samego pokroju co Safona. Ona w pewnym sensie była takoż jednopłaszczyznowa co nudne Angielki, jedynie obszar zainteresowań miała odmienny. Ja, mój słodki rudzielcu, nie lubię podlegać jakiejkolwiek klasyfikacji. Ot, biorę to co przynosi kolejny dzień. Cielesność zaś, tak jak każdą inną dziedzinę, eksploruję skrupulatnie i z naukowym zacięciem - kąciki jej ust zadrgały kiedy nieśpiesznie rozwiązywała jedwabny fular. - Zarówno mężczyźni jak i kobiety mają w tych względach wiele do zaoferowania - w ślad za fularem na łazienkowe kafle opadła marynarka. - Nie liczy się płeć a pewien... powab. Atrakcyjność znaleźć można w najmniej oczekiwanych szczegółach. Gra mięśni pod gładką materią, pięknie skrojone usta, ognisty odcień loków... - eleganckie spodnie szyte na kant przerzuciła niedbale przez oparcie krzesła i przez moment prezentowała się w pełnej krasie jak ją Pan Bóg stworzył. A figurę miała wyjątkowo kobiecą co na co dzień skrzętnie ukrywał męski strój. - Dasz wiarę, że pewnego razu straciłam głowę dla dołeczków pewnej zamężnej hrabiny? - zaśmiała się na to wspomnienie i z gracją baletnicy zanurzyła w wodzie pierwszą stopę. - Rozumiem, że z panem Rao to coś poważniejszego niźli przygodne zauroczenie? - ułożyła się w wannie za plecami Irlandki i teraz musnęła dłonią jej śnieżnobiały bark aby zaplątać palec na serpentynie włosów. - Chodź, umyję twoje loki.
- Hra-bi-na - wyskandowała Aoife przymrużając oczy. - O cie cholera. Ja nigdy nie podleciałam wyżej szefa zmiany w fabryce... - wyznała nostalgicznie i tęsknie, ale zaraz wybuchnęła gromkim, zaraźliwym śmiechem. - Masz w sobie coś z Seamusa, naprawdę. Mówił tak samo... nawet podobnych słów używał. Ten diabeł w oczach, eh... Tylko że widzisz, Julio, ja wiem, że jego był prawdziwy. diabeł, znaczy. Twój jest przebrany. To nie jest potwarz... - przytrzymała dłoń Julii i położyła ją sobie na piersi. - Coś sporo tu magów, więc prędzej czy później ci o mnie ktoś powie, w charakterze ploteczki towarzyskiej... Zło, prawdziwe zło, Julio... nie pokrywa twarzy zgnilizną. Nie śmierdzi. Nie odrzuca. Jest piękne i kuszące. Seamus był... Nigdy nie spotkałam gorszego człowieka niż on. Mam nadzieję, że nigdy już nie spotkam. Prawdziwe zło sprawia, że go pragniesz. A od “chcę” do “chcę być taka sama” jest naprawdę niedaleka droga... Po co ja ci to... mówię...? Hm, aha. Ponieważ wyczuwam tu coś złego. I wiem, że na to polecisz - zakończyła z lekkim uśmiechem i obróciła się w wannie, by pocałować Julię w usta.

Julia cofnęła głowę, jakby chciała odwlec pocałunek a może zwyczajnie podrażnić się z Irlandką.
- Nie znam twojego Seamusa, prawdopodobnie nigdy nie poznam - otarła się nosem o jej policzek. - Ale, cytując kolejnego pismaka, absurdem jest dzielić ludzi na dobrych lub złych. Ludzie są albo czarujący, albo nudni, mój słodki rudzielcu.
Panna Darlington musnęła ustami szyję Aoifę, by po chwili, wspomagając się językiem, przemierzyć łuk jej ramienia aż po zagłębienie obojczyka. Dłoń zaś, takoż nie próżnując, zaproszona do eksploracji ciała towarzyszki, skwapliwie i z wprawą poddawała się tej czynności.
Aoife mruknęła z zadowoleniem i przeciągnęła się rozkosznie pod dłońmi Julii, iście jak głaskany kot. Porównanie było o tyle właściwe, że zaraz też pokazała pazury - pchnęła Julię na obramowanie wanny i z uśmiechem na poły figlarnym, a na poły drapieżnym pochyliła się nad jej piersiami.
- Właśnie to - wyszeptała, jej usta muskały bladą skórę, ale w tonie nie było nic z miękkiego, pieszczotliwego tonu, jakim rozmawia się w intymnych chwilach. Głos Aoife mimo szeptu był twardy i nachalny. - Właśnie to miałam na myśli. Rzekłam ci, że chciałam Nephandi, i że była chwila, w której bliska byłam chęci stania się jak on. A ty zamiast zapytać, czy się stałam, rzucasz się we mnie razem z głową, jak nurek. Julio, Julio! - Aoife oplotła biodra dziewczyny rękoma, po skórze przeciągnął się boleśnie zadzior złamanego paznokcia. - Wybacz tę małą pułapkę... chciałam po prostu zobaczyć, jak postąpisz. Może i zresztą wpadłam we własne sidła... teraz będę się zastanawiać, czy to tylko twoja ciekawa natura... czy nie pytałaś dlatego, że jesteś mnie pewna i mi ufasz. A to bardzo ważne dla mnie pytanie, i ważna na nie odpowiedź... Może jednak nie teraz będę się zastanawiać? Może lepiej... potem? - uśmiechnęła się, tym razem już dziewczęco i figlarnie, tak jak powinna. Wtuliła twarz w piersi Julii, a potem osunęła się w dół, pod wodę, tak że na powierzchni pływały tylko jak wodorosty pukle kasztanowych włosów, zasłaniając twarz Aoife i wszystko, co robiła w głębi wanny.

Kiedy paznokieć rozorał skórę lady Darlington z jej gardła wydobył się przeciągły jęk, czy to bólu czy rozkoszy a może, kto wie, obu ich po trochu. Dama przyjęła słowa Irlandki jakby od niechcenia i prawdziwe zadowolenie odmalowało się na jej twarzy dopiero wówczas gdy tamta dała nura pod wodę. Zadarła nawet jedną nogę wysoko na brzeg wanny i odchyliwszy do tyłu głowę wplotła dłoń w mokre rude sploty Aoife.
Zazwyczaj starała się dawkować przyjemności i przedłużać je w czasie, tym jednak razem nie hamowała się, przypuszczalnie przez wzgląd na zdrowie Irlandki, która mogła przecież niechcący utonąć. Chyba, że Aoife zafundowała sobie skrzela, a przecież z Werbenami to nigdy nie wiadomo.
Spełnienie nadeszło więc dość szybko do wtóru drżenia mięśni i niecichego wcale krzyku, i w tej dokładnie chwili w progu łazienki stanął James uzbrojony w tacę i dość zaskoczoną minę.
- A gdzie panna O'Brian?
Odpowiedź otrzymał zaskakująco szybko gdyż przedmiot jego pytań wyłonił się właśnie z wody niczym sama Afrodyta ze spienionych fal, z tą może różnicą, że Afrodyta w scenie stworzenia nie miała wokół siebie barwnej scenerii w postaci rozłożonych damskich ud.
James odwrócił się taktownie choć nic w jego postawie nie sugerowało, że widok ów wydaje mu się niesmaczny bądź też niecodzienny.
- Zostawię herbatę na stoliku. I... jeśli panna O'Brian sobie nadal życzy mogę spróbować zaradzić coś na jej poalkoholowe dolegliwości. W sposób... niekonwencjonalny jakkolwiek skuteczny.
- Aoife czuje się już znacznie lepiej, braciszku – odparła Julia wyciągając się leniwie. - Prawda moja droga? Poza tym jestem jej, zdaje się, winna mały rewanż.
Irlandka przymrużyło powoli jedno oko, woda z mydlinami spłynęła z kosmyka włosów i otoczyła przymkniętą powiekę. Nie wyglądała na zawstydzoną, ale w końcu nigdy nie wiadomo, jak to do końca jest z tymi Werbenami.
- Na przepicie nie ma jak woda, herbata i pochędóżka... ale co ja wam tłumaczę, hę?

Julia wyskoczyła z wanny nie dbając o to, że rozchlapuje wokoł wodę. Podała Aoife jeden z kąpielowych obszernych ręczników, sama zaś ociekająca i mokra wróciła do sypialni wymijając po drodze brata.
- Muszę się dowiedzieć coś więcej a propos panicza Lloyda, a konkretnie tamtej nocy. Coś musi być na rzeczy skoro jego tatuś skrzętnie pragnie to ukryć.

Zarzuciła na siebie wymyślny szlafrok z jedwabiu malowanego w żurawie. Nie zwlekając złapała za butelkę absyntu i pociągnęła solidnego łyka. Zaraz jednak, jakby się rozmyśliła, sięgnęła pod łóżko po swoją wybebeszoną walizkę.

Kiedy Aoife pojawiła się w progu lady Darlington siedziała na dywanie na skrzyżowanych nogach i pociągała solidny haust ze srebrnej fajki wodnej.


- Ktoś reflektuje? - słowa zabrzmiały niezrozummiale ponieważ mówiła na wdechu cały czas przytrzymując dym w płucach.
James przysiadł obok na jednym kolanie i również uraczył się narkotykiem. Oboje przenieśli wzrok na Irlandkę, uśmiechnęli się i takoż unisono ich brwi poszybowały ku górze jakby rodzeństwo było lustrzanym odbiciem tej samej osoby.

- Wyglądasz jak smok - oznajmiła Aoife z dziwnym nagłym szacunkiem. - Opowiem ci kiedyś o smoku... ale teraz muszę iść. Sprawdzić, co ten mój wyprawia beze mnie. Obowiązki...
 
Asenat jest offline  
Stary 17-06-2012, 23:49   #50
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pilny telegram zmusił Williama do wyjazdu. Właściwie Margaret nie była zaskoczona. Od dawna wiadomym było, że ta chwila musi nadejść. Dużo bardziej zaskakujący był fakt, że moment ten nadszedł tak późno, wszak pan Twisleton już od przeszło miesiąca nie opuszczał rodzinnych stron. Można nawet powiedzieć, że wiadomość o wyjeździe męża ulżyła nieco kobiecie, nie dała jednak tego po sobie poznać.

Składając starannie kolejne koszule, Meg rozmyślała o wszystkich wyjazdach męża w interesach. Za każdym razem powtarzała mu, że nie powinien tak ciężko pracować, a on niezmiennie odpowiadał, że taka już rola głowy rodziny – zapewnienie bytu żonie i dzieciom.

Pani Twisleton już dawno dała sobie spokój z namawianiem małżonka na zatrudnianie asystenta. Zawsze wtedy wybuchała kłótnia, podczas której padały zarzuty, że Maggie uważa iż mężczyzna nie jest w stanie sam sobie poradzić. Z początku próbowała zaprzeczać, tłumaczyć się, jednak zawsze okazywało się to bezcelowe. W końcu nauczyła się, że nie należy poruszać tej kwestii, gdyż była ona niczym gniazdo szerszeni.

Układając w kufrze posegregowane części męskiej garderoby kobieta zastanawiała się, co też powiedzą inni goście Oastpark, gdy na kolacji zjawi się sama. Właściwie, co pomyślą, gdyż z pewnością nie skomentują tego w żaden sposób, byłoby to przecież nietaktowne. Jedyne czego ewentualnie mogła się spodziewać to grzeczne pytanie, czy może jej szanowny małżonek źle się poczuł. A ona równie grzecznie odpowie, że - dziękować bogu –nie, ale wezwały go niecierpiące zwłoki sprawy i choć oczywiście niezmiernie żałował i kazał gorąco przeprosić gospodarzy w swym imieniu, musiał niestety wyjechać. Tak, z pewnością właśnie tak wyglądałaby owa rozmowa. Kwestią sporną pozostawało jedynie, czy w ogóle i ewentualnie z czyich ust padnie to magiczne pytanie.

***

Załadowany kuframi powóz ruszył z wolna wyłożoną żwirkiem aleją. Stojąc u szczytu schodów domostwa Etherningtonów Margaret machała niezbyt energicznie, właściwie jedynie dla czystej formalności, gdyż nie pozostawało wątpliwości iż William nie wyjrzy ani razu przez okno, by przesłać swej żonie ostatni czuły gest. Nigdy tego nie robił, jakby bał się, że jej widok może go odwieść od jedynej „słusznej” decyzji.

Doskonale znała scenariusz tego spektaklu, wszak odgrywała go już setki razy. Machała więc na pożegnanie, chyba jedynie po to, by służba nie zaczęła gadać. Kiedy powóz zniknie za drzewami, poczeka jeszcze moment dla pewności, a potem wróci do codziennych spraw. Różnicą była tylko scenografia, gdyż tu w Oastpark drzewa rosły dużo bliżej niż w rodzinnym West Littleton więc siłą rzeczy również teatrzyk mógł trwać krócej.

Margaret jednak nie zeszła ze sceny najszybciej, jak tylko się dało, jak to miała w zwyczaju. Tym razem stała, niczym zahipnotyzowana wpatrując się w miejsce, w którym chwilę wcześniej zniknął tył dorożki. Gdyby ktoś w tej chwili zajrzał jej głęboko w oczy, nie dostrzegłby blasku, który zwykle je rozświetlał. Miast tego ujrzałby jedynie pustkę. Choć jej ciało dalej znajdowało się na ganku posiadłości Sir Howarda, umysł pani Twisleton dryfował po odmętach dalekich wspomnień.

Tak się jednak złożyło, że Margaret sama żegnała męża, bowiem służba, która pomogła zapakować kufry, jakiś czas wcześniej odeszła, by dać małżonkom ostatnie chwile na osobności. Nie było więc komu zauważyć owej czającej się w błękitnych oczach pustki.

***

Załadowany kuframi powóz ruszył z wolna aleją. Tego, że jest ona wyłożona żwirkiem nie sposób było dostrzec, bowiem pokrywała ją gruba warstwa białego puchu.


Stojąc u szczytu schodów Margaret machała niezbyt energicznie. Dużo więcej uwagi przykuwała do tego, by ściskany kurczowo pod szyją szal nie przepuścił już ani jednego zimnego podmuchu. Właściwie machanie było tylko czystą formalnością, gdyż nie pozostawało wątpliwości iż William nie wyjrzy ani razu przez okno, by przesłać swej żonie ostatni czuły gest. Nigdy tego nie robił, tym bardziej w tak podłą pogodę.

Nieustannie padający śnieg sprawił, że powóz zniknął jej z oczu dużo wcześniej niż zwykle. A jednak dalej stała w tym samym miejscu, jakby chłodne podmuchy sprawiły, że stopy przymarzły jej do kamiennej posadzki.

Wreszcie wróciła do środka. Od progu przywitało ją przyjemne ciepło i dojmująca cisza. Mały Edward już dawno spał, gwar związany z wyjazdem pana domu wreszcie minął, jedynym dźwiękiem, który mącił tę świdrującą w uszach ciszę, był trzask płonących w kominku drew.

West Littleton zdawało się opustoszałe, a jednak Maggie doskonale wiedziała, że w koło czai się co najmniej tuzin oczu gotowych dojrzeć wszystko i zawsze, zwłaszcza w najmniej odpowiednich momentach. Mimo iż była u siebie, nie mogła się czuć swobodnie i choć powinna była się do tego już dawno przyzwyczaić, owo poczucie osaczenia nie opuściło jej nigdy odkąd pierwszy raz przekroczyła próg domostwa swego – jeszcze wtedy nowo upieczonego – męża.

Drzwi do gabinetu otworzyły się z cichym kliknięciem starego zamka i równie cicho się zamknęły. W środku wciąż czuć było aromat dobrego tytoniu, choć minęło co najmniej kilka godzin odkąd William ostatni raz palił tu cygaro. W powietrzu wisiało coś jeszcze, aromat skóry i starych książek, których pewnie z kilkaset zajmowało całą ścianę.

Kominek wciąż jeszcze płonął, choć pan domu opuścił to miejsce już jakiś czas temu i miał się w nim nie pojawić przez tydzień, a może i dłużej. Tańczące po drwach ogniki rzucały na ściany przeciągłe, rozedrgane cienie wnosząc do tego - i tak niezbyt przytulnego pomieszczenia - jeszcze więcej mroku.

- Już za nim tęsknisz? – dobiegło z drugiego końca pokoju. Głos był przyjemnie niski, jednocześnie miał w sobie coś, co sprawiało, że zadrżała pod jego wpływem.

Nie musiała się odwracać, by wiedzieć kto to. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że para piwnych oczu bacznie obserwuje każdy jej ruch. A jednak odwróciła się mając nadzieję, że dojrzy twarz rozmówcy. Niestety, miast tego zobaczyła jedynie mrok. Mężczyzna siedział wystarczająco daleko, by być poza zasięgiem kręgu światła, z pewnością zajmował ulubiony fotel pana domu.

- Co cię w tym dziwi? – odparła spokojnie. – Mój mąż wyjechał, to chyba naturalne.

Coś zaskrzypiało cicho. Kroki, które rozległy się chwilę później, jedynie potwierdziły jej przypuszczenia, że młody Twisleton wstał z fotela.


Dłoń wyłoniła się z ciemności tuż obok niej. Dokładnie widziała drżenie każdego mięśnia, każdą kość wyraźnie zarysowaną pod skórą. To były silne dłonie, których dotyk niejedną kobietę mógł wprawić w omdlenie i z pewnością niejedną wprawił.

Opuszek palca dotknął jej ramienia skrytego pod warstwą koronki. Choć było to jedynie muśnięcie, zadrżała, sama sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, czemu.

- Pamiętaj tylko, że nie jesteś sama – tchnął jej wprost do ucha, tak jakby nie chciał, by ktokolwiek inny usłyszał jego słowa, choć przecież w gabinecie byli sami. – Zawsze chętnie… - zawiesił głos, jakby zastanawiał się nad najwłaściwszym określeniem - … pomogę ci – kontynuował wreszcie, kładąc nacisk na czasownik. – Wystarczy, że do mnie przyjdziesz.

- Nie sądzę, by zaszła taka potrzeba, ale dziękuję, będę pamiętać – odparła bez emocji, chłodno wręcz.
- Teraz tak mówisz, ale gdybyś zmieniła zdanie, zapraszam. Póki co nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci spokojnej nocy – z każdym kolejnym słowem pęd powietrza łaskotał jej ucho.

Minął ją, nie dość zwinnie jednak, by nie zahaczyć dłonią o jej dłoń. Muśnięcie to było tak delikatne, że równie dobrze mogło jej się tylko zdawać. Nie odprowadziła go do drzwi wzrokiem, jej spojrzenie wciąż utkwione było w miejscu, w którym ciemność pochłaniała fotel Williama. Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem i wtedy Meg odetchnęła. Właściwie dopiero wtedy zdała sobie sprawę iż od dłuższego momentu nerwowo wstrzymywała oddech.

Nie minęło nawet pięć sekund, a zamek znowu szczęknął cicho. I tym razem nie odwróciła się, by sprawdzić, któż to. Nie było takiej potrzeby.

- Chciałem ci jeszcze tylko powiedzieć, że na twoim miejscu nie spodziewałbym się ojca tak szybko, jak obiecał – odezwał się tym swoim niskim głosem Malcolm, powodując u niej gęsią skórkę.
- A to czemu? –zagadnęła doskonale udając życzliwe zainteresowanie.
- Cały Bristol aż huczy od wieści z Natalu. Poczciwy Redvers Buller dostał tęgie cugi pod Colenso, Burowie dalej oblegają Ladysmith, a to oznacza, że wojna szybko się nie skończy. To z kolei oznacza, że wojsko będzie potrzebowało dostaw. I tak sobie myślę, że skoro świętej pamięci Edward senior dorobił się na wojnie z Burami, to jego ambitny syn, mój ojciec, a twój ukochany małżonek będzie chciał pójść w jego ślady i stanie na głowie, by kontrakt na owe dostawy podpisać. Tak więc jego pilna podróż z pewnością się przeciągnie.

Grymas niezadowolenia tylko przez moment gościł na twarzy Margaret. Kobieta odetchnęła cicho, po czym z delikatnym uśmiechem na ustach odwróciła się.

- Tak, wiem o kontrakcie. William i ja rozmawialiśmy na ten temat przed jego wyjazdem – skłamała gładko. Tak gładko, że aż sama by sobie uwierzyła, jednak wciąż nie na tyle, by przekonać Malcolma.
- Czyżby? – zagadnął mężczyzna, a nie doczekawszy się ze strony swej rozmówczyni żadnej odpowiedzi, dodał – W takim razie jeszcze raz polecam się na przyszłość i życzę spokojnej nocy.

***

Zimy podmuch przywrócił ją do rzeczywistości. Po powozie Williama nie było już śladu, nawet kurz wzniecony przez końskie kopyta zdążył opaść. Ile czasu mogła już tak stać tępo wpatrując się w horyzont, nie miała pojęcia.

Gdy wracała do wnętrza posiadłości w Oastpark blady uśmiech ponownie zagościł na jej twarzy. Malcolm miał wiele wad, przenikliwości jednak nie sposób mu było odmówić. Maggie doskonale pamiętała, że dokładnie dwa tygodnie po wyjeździe starego Twisletona do West Littleton dotarły wieści o kolejnej przegranej, tym razem u podnóża Spion Kop. Dzień później przyszedł pilny telegram, w którym William przepraszał, że podróż musi się przedłużyć i jak zwykle obiecywał, że po jego powrocie cierpliwość Meg zostanie po stokroć wynagrodzona.

Margaret przypomniała sobie błysk w oku pasierba, gdy drżącymi rękoma odbierała telegram z rąk kuriera i zabierała się za jego przeczytanie. Tak, młodemu Twisletonowi nie sposób było odmówić bystrości. Doskonale przewidział, że podróż ojca się przedłuży jak i to, że jeszcze tego samego dnia macocha przyjdzie do niego. Przewidział to i z gorliwością godną nabożnego Chrześcijanina pomocy udzielił.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 21-06-2012 o 15:06.
echidna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172