Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-05-2012, 16:19   #10
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Kiedy Ezra był już pod budynkiem, zauważył jak w stronę Schmidt’a powoli, acz pewnym krokiem podążą wysoki mężczyzna. Lewis przezornie przesunął się za budkę telefoniczną, przy której jakiś młodzieniec zarzekał, że ,,ona było tylko przypadkową przygodą”. Niby przypadkowo Lewis rzucał co raz okiem na drugą stronę ulicy. Dostrzegł jak nieznajomy w garniturze podchodzi do redaktora i podaje mu rękę. Za chwilę obydwaj zniknęli we wnętrzu kręgielni. Co do aparycji informatora, Ezra kojarzył już podobnych ludzi. Szykowni, starsi panowie o niezmąconym spokoju. Ludzie z nikąd, bez nazwiska i adresu. Wiele słyszeli i wiedzieli, przy czym była to jedyna pewna rzecz, jaką można było o nich powiedzieć.
Ezra odczekał jeszcze chwilę po czym ruszył przez ponurą ulicę, kilkakrotnie obchodząc rozrastające się plamy kałuż. Minął wejście do kręgielni i wtopił się między jej boczną ścianę, a przybudówkę innej kamienicy. Zalegające tu tygodniami śmiecie zdążyły już zgnić i zmienić podłożę w lepką papkę. Dziennikarz z odrazą odrywał od niej buty, będąc już pewien, że będą potem wymagać sumiennego czyszczenia.
Dotarł do czerwonych, obchodzących z farby drzwi i zapukał kilkakrotnie. Za chwilę, z wnętrza, dało usłyszeć się parę zduszonych przekleństw (- …kogo to znów diabli niosą?). Po odgłosach uporczywej walki z kilkoma skoblami, w progu pojawił się niski mężczyzna w podartym fartuchu. Al – właściciel lokalu był zgorzkniałym człowiekiem, który zdawał się prowadzić tą kręgielnie tylko z przymusu. Jego smutne oczy oraz zmizerniała twarz świadczyły że dawno poddał się wszelkim naporom codziennej, trudnej prozy tego miasta.
- Ezra? Co ty mi się czaisz tutaj? Nie umiesz wejść jak człowiek? – Al znał redaktora, bywało, że ten czasem wpadał tutaj na szklaneczkę - Właź, tylko psia mać, weź tą ścierkę i trochę przetrzyj buty – właściciel rzucił gościowi podarty gałgan.
Zaplecze lokalu składało się z magazynku oraz małej kuchni, gdzie Al przyrządzał proste potrawy dla klienteli. Znajomy czy nie, dla gospodarza zjawienie się tutaj Ezry było naruszeniem jego małej świątyni, dlatego surowym spojrzeniem odprowadzał go, dopóki nie zniknął za podwójnymi drzwiami prowadzącymi do właściwej części lokalu. Dopiero wtedy wrócił do przemywania zniszczonej posadzki i przeklinaniu na czym świat stoi. Nie zamierzał nawet zachodzić w głowę o co chodziło znajomemu z tym zakradaniem się. Niewiele go obchodziło.
Ezra przeszedł obok trzech boksów, gdzie tylko jeden był zajęty przez kilku bywalców. Dalej stał barek, przy którym młoda córka Ala sprzedawała drinki – smutne dziewczę o wielkich oczach. Miała około dwudziestki, zapewne mające wiele niemiłych przejść ze zrzędliwym ojcem. Z zasnutej dymem części pomieszczenia znajdowały się stoliki, oprócz Schmidt’a i jego informatora nie było tu nikogo. Na szczęście bar był ulokowany tak, że można było stanąć niezauważonym obok niego, udając zainteresowanie szkocką, tak naprawdę przysłuchując się stłumionej rozmowie dwójki.
- I co… masz? – zapytał Schmidt.
- Tak, wszystko w tej teczce.
Ezra zaryzykował spojrzenie. Uchwycił tylko plik przechodzący z rąk do rąk.
- Przez telefon wspominałeś o czymś nowym – podjął dziennikarz.
- Myślę, że ci się spodoba. Jak wy to mówicie, prawdziwa bomba - głos drugiego był wyprany z emocji.
Lewis znów obrócił się w kierunku stolika. Tym razem otaksował nieznajomego. Dziwny, dystyngowany staruszek nie zdawał się zachowywać na swoje lata. Nawet siedząc sobie tutaj i popijając wino, wręcz emanował swoim wyrachowaniem.
- Widzisz Schmidt. To jest coś z wyższej półki. Świeże jak chleb od Thobiasa.
Obydwaj schylili głowę, rozmowa przycichła. Ezra uchwycił tylko słowa: ,,uciekł” i ,,były”.
- Zaraz, nie myślisz chyba, że to mógł być… – z wrażenia teraz Schmidt podniósł głos.
- Hej, zamawiasz coś? – z zamyślenia wyrwała Ezrę młoda dziewczyna za barem.

Kiedy Kevin odsłonił połę płaszcza, w oczach Belottiego pojawiła się nuta wahania. Jednakże stan w jakim się znajdował, nie pozostawiał wiele miejsca na przemyślenia. Niezręcznym ruchem ręki sięgnął pod stół.
- Młody, skuj go. Paul Belotti, jesteś aresztowany pod zarzutem napadu z bronią w ręku na magazyn Chrysler Corporation przy ulicy Webster 146 w Hawkins Point i nielegalnego posiadania broni.
Michael drżał na całym ciele. Postąpił krok do przodu. Dwóch przybocznych Belottiego podniosło się o kilka cali na krzesłach. Jednakże uwaga wszystkich cały czas spoczywała na Kevinie. Harde spojrzenie i pewność ruchów jasno wskazywały, że nie żartuje. Dobrze znał cwaniaków pokroju tych, jacy siedzieli przed nim. Byli lekkomyślni i buńczuczni, ale każdy go znał jego nazwisko, wiedział, że lepiej nie igrać z O’Donnelem. Szare oczy policjanta surowo spoglądały na trójkę. Przez moment nikt się nie odzywał, słychać było tylko nucący wokal Lemona Jeffersona płynący z szafy grającej [Test Perswazji].
Michael podszedł do stolika i wyciągnął kajdanki ku mężczyźnie, z taką pokorą, jakby prosił go o kilka drobnych. Tamten spojrzał na niego z wyrzutem i parsknął pod nosem.
- Na czystą whisky! To ma być <czk> policja? Kevin, zabierz go stąd. Ja nic nie wiem i nic na mnie nie masz. A to… uczciwie zarobione pieniądze. Broń noszę, co by żaden nadgorliwy glina mi się nie wpieprzał. Jeśli dociera do ciebie aluzja. Także możesz już się stąd zabierać.
Kevin zignorował te słowa. Podszedł do stołu i położył rękę na jednym z plików pieniędzy. Wtedy dwójka pomocników natychmiast wstała do pionu, jeden z nich odtrącił go na bok. Belotti wyraźnie zadowolony na ogorzałej od alkoholu twarzy zaśmiał się ponownie, ale nie wyjmował ręki spod stołu.
- Wyjdź… stąd… natychmiast – wycedził przez pożółkłe zęby.

Matthew ruszył przez wilgotny chodnik w kierunku kobiety. Zimny deszcz przyjemnie otrzeźwiał z delikatnej mgiełki w jego umyśle, jaką spowodował alkohol. Postać przed nim wyraźnie intrygowała. Zdecydowanie nie w ten sposób kojarzył mu się złodziej podkradający innym części garderoby.
Nie mógł się powstrzymać, aby zignorować to, jak się porusza. Przestawiała ciężar ciała bez żadnego oporu, jej kibić delikatnie falowała pod obcisłym ubraniem, zupełnie jakby każdym ruchem kusiła wszystkich na około. Ale Matthew nie był pierwszym, lepszym napalonym samcem. Praca w policji wyćwiczyła u niego nawyk nieufności, szczególnie do osób aż tak przykuwających uwagę.
Mijając już drugą przecznicę, kobieta nagle zatrzymała się. Stanęła kawałek za latarnią tak, że gdyby policjant jej nie śledził, zapewne nie zwróciłby uwagi na postać w mroku. Czyżby… czekała na niego?
- Ładna noc – zagadała nagle.
Matthew zatrzymał się w świetle latarni, spoglądając na zarys przed sobą. Deszcz natężał się. Teraz nieznajoma stanowiła rozmyty zarys.
- Przepraszam za tą całą sprawę z płaszczem – w ciemności rozprostowała złożone na pół odzienie i podała go właścicielowi, ponownie cofając się w mrok, niczym nieufne zwierzę. Przez tą chwilę niestety nie zdążył dostrzec jej twarzy.
Przeczekała dopóki jedna z taksówek, którą wracał ktoś z Purple Moon, minęła dwójkę, po czym znów pozostali sami.
- Wiem kim pan jest i potrzebuję od pana pomocy. Tam w lokalu nie mogłam podejść otwarcie, wiem sam pan rozumie to zajście. Czy możemy porozmawiać gdzieś, w bardziej dogodnym miejscu?
 
Caleb jest offline