Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-05-2012, 19:00   #139
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wbrew pierwszym wrażeniom “Zielony Dąb” był gospodą, w której panowała przyjazna atmosfera, o klienta dbano, zaś obsługa bynajmniej nie była ‘zielona’. Zaserwowana Tarinowi kolacja była smaczna, naczynia (i kelnerka) czyste, zaś pokój wysprzątany, z umytym oknem i wygodnym łożem.
Okazało się co prawda, że Tarin nie pojął różnych niuansów, tkwiących w sformułowaniu ‘pełna obsługa’... Cycata służąca, która okazjonalnie pełniła również funkcję łaziebnej, była nieco zaskoczona, gdy gość zrezygnował z jej towarzystwa w nocy, co - jak się okazało - wchodziło w skład oferty i wliczone było w cenę (nie licząc ewentualnych upominków za odpowiednią jakość tej akurat usługi). Tym razem jednak nad przyjemności ważniejszy był odpoczynek i regeneracja sił, dlatego też Tarin poprosił tylko o doprowadzenie swych rzeczy do porządku, w którym to pojęciu mieściło się między innymi usunięcie widocznych tu i ówdzie plam krwi tudzież zacerowanie dwóch czy trzech dziur. Oczywiście na ciut uszkodzoną zbroję służąca poradzić nic nie mogła.
W myśl oczywistej zasady “Klient płaci...” mag nie miał zamiaru informować nikogo o powodach takiej czy innej decyzji, Podobnie jak nie uznał za konieczne wspomnieć, że w mgnieniu oka wymieniłby służącą na mniej cycatą, zgrabną półelfią tropicielkę, z którą całkiem przyjemnie baraszkowało się w kąpieli. Alistiane miała różdżkę leczenia, miała więc zdecydowaną przewagę nad służącą, zwłaszcza w takich okolicznościach. No i tropicielka mogłaby rankiem zanieść tajemniczy kamyczek wprost do rąk Ostroroga. Oczywiście Tarin mógłby zrobić dokładnie to samo, ale obawiał się zbyt gorącego przyjęcia, jakie by go mogło spotkać zanim ewentualne nieporozumienia zostałyby do końca wyjaśnione.

Noc minęła spokojnie - nikt nie hałasował na korytarzu ani pod oknem, nikt się nie włamał, strażnicy nie szukali zbiegłego wielokrotnego mordercy. Tarin nie dość, że mógł się ze spokojem ubrać, to jeszcze zjadł śniadanie i otrzymał wskazówki, jak dotrzeć do najbliższego maga.
- Ale go pewnie nie będzie - uprzedziła uczynna służąca.
Wykrakała. Zamknięte na głucho na kilka zamków (magicznych) i kłódek (takoż) drzwi świadczyły o tym, że właściciel miał ciekawsze zajęcia, niż czekanie na potencjalnych klientów, o których w oblężonym Silverymoon było dość trudno. Jego strata, a pech Tarina. Ale co było robić. Można było tylko zacząć realizować ciąg dalszy planu.

Plan, w zarysach ogólnych, zakładał opuszczenie miasta i (z bezpiecznej odległości) skontaktowanie się z paroma osobami, w tym z kuzynką tudzież władcami miasta. Wyrazy wdzięczności przekazane przez na odległość w zupełności by mu wystarczyły, a nawet wiedział, co napisałby w piśmie do Alustriel (ewentualnie Ostroroga).
Na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności...
Ta... to by było nawet całkiem zgodne z prawdą.
W opuszczeniu miasta przeszkadzała jedna rzecz - pierścień orków, miasto owo otaczający i z całą pewnością niezbyt pozytywnie nastawiony do idei wypuszczenia kogokolwiek. Pozostawało zatem czekać, aż we wspomnianym pierścieniu zrobią się jakieś luki, lub - co byłoby jeszcze lepsze - oblężenie zostanie całkiem zlikwidowane. W ogólnie panującym zamieszaniu raczej nikt nie zwracałby uwagi na jedną osobę, opuszczającą nieco sfatygowane miejsce.
Jeśli komuś zależało na pospiechu, to w swych planach powinien uwzględnić dopomożenie szczęściu i przyczynienie się do szybszego oczyszczenia miasta. To znaczy pozbycia się orków. Jeden, nawet najbardziej bojowy mag, wszystkiego nie załatwi, lecz te kilka setek wrogów mógłby wysłać na tamten świat. A ziarnko do ziarnka...
W tym celu, rzecz jasna, należało ruszyć w stronę murów i powalczyć. Oczywiście mogliby znaleźć się tacy, złośliwych zawsze jest co niemiara, którzy doszliby do jedynego słusznego wniosku, iż na murach (lub pod murami) łatwiej znaleźć kapłana, który zechciałby wspomóc rannego obrońcę, ale coś takiego nawet nie przyszło Tarinowi do głowy.

Ruszył w stronę murów. Po chwili, niezbyt długiej, zrównał się z idącym w tę samą stronę oddziałem. Jak się wnet okazało, była to kompania spieszonych strzelców konnych, wchodząca ongiś w skład sił zwiadowczych Silverymoon. Obecnie siły zwiadowcze do niczego nie były potrzebne, zatem zwiadowców rozdzielono, poszczególne oddziały kierując na najbardziej zagrożone odcinki obrony. Na jakiej podstawie określano, któreż to odcinki będą szczególnie dręczone przez napastników, tego zdaje się nikt nie wiedział, ale opinia pozostawała niezmienna.

Obecność maga podczas bitwy ma swoje zalety, ale ma i wady. Siła ogniowa, jeśli można to tak określić, osoby władającej magią może w zdecydowany sposób przyczynić się do skuteczności zwalczania przeciwników. Problem polega jednak na tym, że przeciwnicy wiedzą o tym równie dobrze i wszelkimi sposobami starają się takiego maga wyeliminować. Co, jak wiadomo, stwarza pewne zagrożenie dla osób magowi towarzyszących. Każdy plus ma swego minusa, jak powiadają niektórzy.
Zwiadowcom pojęcie ryzyka było znane, skalkulowali jednak zapewne ewentualne zyski i straty i słowa nie powiedzieli, gdy Tarin stanął obok nich na murach otaczających miasto i spojrzał na otaczających miasto wrogów. A było na co popatrzeć.
Orczego paskudztwa ciągną się szeregi. Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi - mógłby rzec poeta. Tarin nigdy nie czuł pociągu do składania wyrazów w rymowane dzieła, ale widok docenić potrafił, nawet jeśli był mało przyjazny.
Skąd się tego tyle wzięło, pomyślał, widząc szeregi posuwających się ku murom zielonoskórych wymachujących najrozmaitszym orężem, strzelających z łuków, targających długachne drabiny i ciągnących lub pchających najrozmaitsze machiny oblężnicze. Ładny kawałek lasu musieli wyciąć.
- Dinding api - powiedział Tarin. Kawałeczek fosforu rozsypał się w jego palcach, zaś na drodze atakujących wyrosła wysoka na dobre sześć metrów i długa na ponad osiemdziesiąt ściana ognia. Wrzaski podpalanych orków dobiegły aż do murów, podobnie jak niesiony wiatrem smród palących się ciał.
Stojący obok Tarina zwiadowcy krzyknęli radośnie, a zaraz potem schowali się za blankami, by uniknąć prawdziwego deszczu strzał, posłanych w stronę maga przez oblegających.
Tarin nie miał zamiaru zamienić się w jeża, więc postąpił w ten sam sposób co jego sąsiedzi, a gdy tylko ostrzał na moment się zmniejszył, ponownie spojrzał na pole walki.
- Awan maut! - krzyknął, a przez tłum nacierających ruszyły żółto-zielone kłęby oparów, pozostawiając na swej trasie leżące bez ruchu kolejne orki. Niewiele było takich, którym udało się ujść swemu losowi, bowiem zabójcza chmura nie na damo nosi swoją nazwę.
- Peluru ajab! - Tarin wskazał wyróżniającego się ozdobą głowy orka. Pięć błękitnych pocisków czystej energii wytrysnęło z jego palców, by po niezbyt długim locie zakończyć swe istnienie na klatce piersiowej celu, który zdołał zrobić jeszcze jeden krok i zwalił się na ziemię.
- Czarów ci u nas dostatek - mruknął Tarin. - Celów też...
Kolejnym była znajdująca się o ponad sto metrów od niego potężna wieża oblężnicza, ciągnięta z trudem przez kilkudziesięciu orków. Odległość nie stanowiła dostatecznej ochrony przed świecącą kulką wielkości grochu, która rozbiła się na drewnianej konstrukcji jakiś metr nad ziemią. Efekt był niewspółmierny do wielkości kulki - żarłoczne płomienie rzuciły się na wyschnięte deski, pochłaniając je z zadziwiającą szybkością. Otaczające płonącą beluardę trupy, tudzież wrzeszczące orki, usiłujące zdusić płomienie, były oczywistym dowodem na to, że oberwało się nie tylko machinie oblężniczej.

Potężne uderzenie wstrząsnęło murem, niczym cios zadany głazem wystrzelonym z katapulty. Tym razem jednak okazało się, że do walki włączyła się żywa machina oblężnicza - potwór liczący nie mniej niż dziesięć metrów wzrostu, który z zapałem zabrał się do kruszenia murów. Kolejny wstrząs... Tarin, szykujący kolejny czar, z trudem ustał na nogach. Nie na wiele mu się to zdało - kolejne uderzenie rozwaliło kawał muru i posłało maga (tudzież paru sąsiadujących z nim obrońców) kilka metrów w dół. Jeszcze w locie mógł widzieć efekt swego czaru - lśniąca bielą błyskawica trafiła giganta, chociaż ten usiłował się przed nią ochronić odbijając dłonią. Co, oczywiście niewiele mu dało...

Lot był krótki, a lądowania twarde, chociaż Tarin wylądował na ciałach dwóch obywateli Silverymoon, którzy mieli pecha i znaleźli się na ziemi przed nim. Podniósł się z pewnym trudem, do czego zachęcił go widok potwora, poszerzającego otwór w murze.
- Pecutan - powiedział, uruchamiając magiczną moc swoich butów. Gdyby musiał uciekać, to odrobina dodatkowej szybkości zdecydowanie by mu się przydała.
- Asid bola - rzucił kolejna zaklęcie.
W stronę giganta pomknęło kilka niewielkich, paskudnie wyglądających kul, które niemal jednocześnie rozbiły się na klatce piersiowej stwora. Ten nie zaprzestał swoich usiłowań, by dostać się do środka, nic sobie nie robiąc ze strzał, które kierowali w niego obrońcy. Podobnie jak nic sobie nie zrobił z rzuconego przez Tarina zaklęcia.
- Na tyłek Beshaby! - zaklął mag, widząc skutki swego czaru. Kto inny, jak nie Panna Zagłady, mógł mu zamącić w głowie do tego stopnia, że użył kwasu, zamiast - jak poprzednio - lodu. Lepiej wszak stosować sprawdzone metody.
Sięgnął do sakiewki i wyciągnął cztery żołędzie, jakże mizernie wyglądające w porównaniu z gigantycznym stworem.
- Benih berapi! - powiedział, rzucając żołędziami w potwora. Czar zadziałał i cztery ogniste bomby eksplodowały w zetknięciu z ciałem przeciwnika. To się zdecydowanie wielkoludowi nie spodobało. Ryknął wściekle, przenosząc swe zainteresowanie z muru na człowieczka, który ośmielił się sprawić mu ból.
Tarin, profilaktycznie, przygotował się do błyskawicznego odwrotu.
 
Kerm jest offline