Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-04-2012, 22:57   #131
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon

2 Ches(Marzec)
późne popołudnie/wieczór

Tarin, po pokonaniu dwóch przeciwników magią, zmuszony został do odczekania paru chwil własnymi wytworami destrukcyjnej Sztuki, nim mógł wyjść na ulicę, by tym razem zająć się przeszukiwaniem zabitego gwardzisty, czy i drugiego ze skrytobójców, a może raczej skrytobójczyni. Martwa kobieta wciąż pozostawała niewidzialna nawet po śmierci, jednak potraktowanie jej lodem zostawiło swoje ślady, które Mag mógł łatwo rozpoznać.

Przeszukiwanie strażnika nie przyniosło ciekawych rezultatów. Zbrojny miał przy sobie ledwie kilka srebrników i miedziaków, dwa suchary zawinięte w szmatkę, toporny klucz, trzy kości do gry i kamień. To najbardziej zadziwiło Tarina, jednak w końcu kto tam wie, co inni chowają po kieszeniach.


Ze skrytobójczynią było już nieco trudniej, i musiał działać praktycznie po omacku. Dlatego też, przez przypadek, wsadził raz dłoń w jej krew, zapewne pochodzącą z rany po kwasie. Wzdrygnął się, jednak w końcu już nie takie rzeczy przeżywał. Wyczuł na niej rapier przy pasie, sztylet, chyba bandolier, kusza którą go tak gnębiła gdzieś przepadła... i wtedy też usłyszał odgłosy nadbiegających. Był co prawda niewidzialny, musiał się jednak raczej spieszyć. Zaczął więc coraz bardziej nerwowo obmacywać ciało zabitej kobiety...

- Stój! - Rozległ się krzyk jednego z trzech gwardzistów, wybiegających zza rogu.

Czy oni go widzieli?? Przecież był niewidzialny!.

- Stój złoczyńco, inaczej po tobie! - Dodał drugi, szykując już (znowu cholerną) kuszę. Znajdowali się od niego ledwie o dziesięć kroków, Tarin mógł zdziałać naprawdę wiele. Jednak wybicie gwardzistów chyba raczej nie wchodziło w rachubę. Należało się więc dyskretnie ulotnić, lub wyjaśnić co zaszło. Jednak czy miał ochotę, i czy mu uwierzą?

- To było gdzieś tu! - Mag usłyszał nagle głosy z drugiej strony względem niego, i pojawiło się jeszcze dwóch przedstawicieli prawa Silverymoon, niejako odcinając jemu drogę ucieczki.
- W róg alarmowy nie dmie się bez powodu! - Dodał drugi.














Gryfie Gniazdo

2 Ches(Marzec)
wieczór/noc

"Grupa wschodnia"

Raetar spędzał czas sam, przebywając w izbie z dala już od głośnej, męczącej go zabawy. Ulotnił się w odpowiednim momencie, mając już serdecznie dosyć gościny Kralgara, dzikich wrzasków i tańców barbarzyńców, a przede wszystkim i dosyć wyjątkowo upierdliwej Zinnaelli. Udał się więc do izby, gdzie miał za towarzystwo jedynie głosy w swej głowie. Te z kolei, mimo iż na swój sposób czasem odrobinę męczące, i tak były lepszym towarzystwem niż to, co miał do zaoferowania dzisiejszy dzień.

A zresztą i tak miał w końcu lepsze zajęcia. Kralgar w końcu chciał, by Raetar wyjaśnił jemu, jak funkcjonując magiczne przedmioty, które dostał jako łap...prezenty z Silverymoon. Ignorując więc przytłumione odległością dźwięki, trwającego pijaństwa gospodarzy, zajął się identyfikacją owych przedmiotów.


Najprostszym sposobem było wypróbowanie wszystkiego na sobie, "Samotnik" miał jednak do dyspozycji również i magię, postanowił więc umiejętnie połączyć obie możliwości. Założył więc pierścień i... nic. Nic nie poczuł, nic zauważalnego się nie stało. Wypadało więc posłużyć się Sztuką, dedukcją, i własną osobą, niekoniecznie w tej kolejności. Szybko okazało się, iż pierścień emanuje magią odpychania, a co za tym szło, najprawdopodobniej był przedmiotem ochronnym, wytwarzającym magiczne pole wokół noszącej osoby, co przydawało się w walce. Podobnie Raetar postąpił z amuletem i eliksirami. Pierwszy z nich również zapewniał ochronę, i to nawet przed samą Sztuką, mikstury zaś zapewniały możliwość zionięcia niczym smok.

No tak, przedmioty wyjątkowo przydatne dla wodza barbarzyńców. Tylko, czy aby na pewno zostaną wykorzystane jedynie do walki z Orkami? Raetar tego nie wiedział, i szczerze powiedziawszy miał to gdzieś, Ostroróg z reguły powinien wiedzieć co robi.

....

Rozmyślając o tym i owym, leżący na łożu "Samotnik" z rękami założonymi pod głowę, usłyszał nagle dziwne słowa, dobiegające gdzieś z jego własnej izby.

- Zinnaello, jesteś tam? Odezwij się, czas na kolejny raport.

Raetar wstał z łoża, rozglądając się po pomieszczeniu. Gdy zaś nawoływania powtórzono, szybko zlokalizował ich źródło. Dźwięki dochodziły z torby zostawionej pod stołem, z torby Kapłanki. Mężczyzna wyciągnął z niej po chwili niewielki, okrągły kamień, który przemawiał głosem samego właśnie władcy Silverymoon.

~

Jakby pogaduszek z samym Ostrorogiem było mało, wkrótce rozległo się energiczne walenie w drzwi izby. Okazało się, iż dobijał się niejaki Otikas "Wielu Czarów", tutejszy szaman, przychodzący z polecenia samego Kralgara w sprawie badanych przedmiotów. Jednak jego ciekawski wzrok, lustrujący Raetara z góry na dół, i ponownie z dołu do góry, świadczył dobitnie o tym, iż owy Otikas był i zainteresowany samym dyplomatą z Silverymoon. Nie można było powiedzieć, iż szaman również pozostawał osobą niezauważalną, wziąwszy pod uwagę dziwaczny strój.












W drodze do Silverymoon

2 Ches(Marzec)
późne popołudnie/wieczór

Saebrineth uciekała.

Nie pozostało jej naprawdę nic innego jak dać nogę, jeśli chciała jeszcze dożyć następnego dnia. Sprawy się pokomplikowały, a ze zwykłego zwiadu zrobił się niezły burdel. Jasmir zginęła, a Elfka czuła się odpowiedzialna za śmierć młodej dziewczyny. Co prawda, nie zobowiązała się do pilnowania smarkuli chcącej bawić się w wojaczkę, jednak z drugiej strony, w końcu była w pewien sposób za nią odpowiedzialna. Młódka chciała po prostu zarobić na życie i pewnie pomóc w ten sposób rodzinie, a teraz leżała tam martwa, z przebitym brzuchem i roztrzaskaną głową.

Saebrineth już wcześniej nie cierpiała Orków, teraz zaś ich po prostu nienawidziła.


Wiejąc ile sił przed zielonoskórymi, w końcu ich zgubiła w lesie. Nie byli oni aż tak szybcy jak Elfka, odpuścili więc sobie już ledwie po kilkuset metrach. Wewnętrznie poruszona, choć już nie niepokojona, Łotrzyca udała się na powrót do reszty, do przydzielonego jej oddziału...

Na pytanie dowodzącej Elfki, Veraelyn Sualyr, odpowiedziała zgodnie z prawdą, doprowadzając Tropicielkę do przygryzienia nerwowo wargi. Nikt jednak już nic nie mógł zrobić, na wojaczce (i nie tylko niej) czasem się tak zdarzało. A przynajmniej tak powtarzała sobie Saebrineth, starając się jakoś przekonać do tego wszystkiego samą siebie.

....

Wieczorem padł rozkaz rozbicia nocnego obozu.

Siedziała więc przy ognisku, wpatrując się w jego płomienie, myśli w jej głowie mknęły z kolei z zawrotną szybkością. Cały ten otaczający ją bajzel, oficjalna wojna z Orkami, poruszenie sporej części północnego Faerunu, wszystko to było zdecydowanie nie w jej guście. Ona wszak wolała działać samotnie i jak najmniej rzucając się w oczy, a gdzie tu zaznać spokoju u boku maszerującej do Silverymoon armii, do tego jeszcze w dziczy. Miasta... to był żywioł Elfki. Brakowało jej wygód, miękkiego łoża, balii z ciepłą wodą, porządnej strawy, wina, i masy naiwniaków, dających się złapać na haczyk, który tak umiejętnie zarzucała, wykonując interesujące ją zlecenia. Zdecydowanie nie nadawała się do szeregu, będąc niezależną, jednak jak mus, to mus.

Pojawił się Larsen, trzymając pod pachą jakąś płachtę, a w dłoni flaszkę wina. Jak się po chwili okazało, płachta była w rzeczywistości kocem, który mężczyzna zarzucił jej gentlemeńsko na ramiona, winko z kolei było do wspólnej degustacji.

- Przyszło nam się trzymać razem co? - Spytał ją, lekko się uśmiechając - Niestety, nie mam żadnych pucharów, czy chociażby kubków - Powiedział, podając jej butelkę.

Wiele osób już drzemało, dwójka stała na warcie, a Veraelyn nie było w pobliżu, mogli więc chyba sobie pozwolić na dawkę procentów, zważywszy, iż przy obecnej pogodzie były one wręcz pożądane, rozgrzewając miło od środka...













Srebrny Las

2 Ches(Marzec)
późne popołudnie/wieczór

Po małej przygodzie, związanej z pewną nieco namolną Driadą, nadszedł w końcu czas, gdy Vestigia zakończyła swoją dwugodzinną wartę. Nie widząc zaś większego sensu w bezczynnym siedzeniu, najpierw doglądnęła swego ekwipunku, sprawdzając go chyba już po raz piąty... Elfka bowiem, mimo iż do tchórzliwych nie należała, przejmowała się nadchodzącym dniem. Zresztą nie tylko ona była poddenerwowana nadchodzącą bitwą, spoglądając bowiem po twarzach znajdujących się najbliżej niej osób, wyraźnie mogła zauważyć poruszenie nieznanym.

Koniec końców, zdrzemnęła się, by choć na pewien czas nie rozmyślać o następnym dniu.


Ze snu wyrwało ją dosyć brutalne szarpanie, a gdy otwarła oczy, ujrzała nieznajomą, Elfią gębę. Mężczyzna, praktycznie przy niej leżąc na ziemi, przykładał palec do ust, najwyraźniej czymś poruszony. Vestii, nieco skołowana, rozejrzała się po sporym obozowisku, zauważając, iż wszystkie ogniska zostały zagaszone, a cały, liczny oddział "dzieci lasu", znajdował się w gotowości bojowej, czegoś skrycie wypatrując między drzewami.

Nie tracąc więc czasu, i ona podczołgała się czym prędzej do niewielkiego, naturalnego rowu, skąd mogła ujrzeć owe coś, co zaniepokoiło pozostałych.

Dziwaczny, kilkumetrowy stwór, kroczący między drzewami, za nim kolejny, i kolejny, i następny... było ich naprawdę wiele, coś około dwóch tuzinów. Wędrówki te, były z kolei dosyć dziwaczne. Vestii co prawda jeszcze nigdy podobnych stworzeń nie widziała, wątpliwym jednak było, iż miały coś wspólnego z Orkami, chociaż kto tam wie. Z drugiej jednak strony, takie "wędrówki ludów" mogły oznaczać, iż nawet najbardziej prymitywne osobniki wyczuwały nadchodzącą, przysłowiową burzę, zbierającą się w okolicach Silverymoon.


Elfka obserwowała więc w skupieniu kroczące niedaleko ich pozycji dziwolągi, rozmyślając nad tym i owym. Po kilku minutach było zaś już po wszystkim, dla pewności odczekano jednak jeszcze chwilę. Dopiero wtedy rozpalono na nowo ogniska, a "leśnicy" rozmawiali między sobą ściszonymi głosami, wysnuwając wszelakie możliwe teorie dotyczące miana, i powodów tego niezwykłego, wieczornego korowodu.

- To chyba były Giganty Faerlin - Szepnął pojawiający się obok niej Iriel - Dosyć paskudne osobniki. Chcesz o czymś pogadać? - Spojrzał jej prosto w oczy. Wyczekiwanie następnego dnia było najwyraźniej dosyć denerwujące nie tylko dla Vestigii...










W kierunku Silverymoon

3 Ches(Marzec)
poranek

Druidka, po opuszczeniu gaju znajomego, udała się już prosto w drogę do "Klejnotu Północy". Przybrawszy ponownie postać jaguara, wraz ze swoją tygrysicą przemierzały knieje Wysokiego Lasu, a im bardziej z niego wychodziły, tym odczuwały coraz większy wpływ wciąż jeszcze panującej zimy. W samym lesie było dosyć zielono i znośnie jeśli chodziło o chłód, poza nim jednak wciąż leżał śnieg. Co prawda, wprawne oko mogło stwierdzić, iż nadchodzą już roztopy i wiosna, poza kniejami dominowała jednak przeważająca "szarość", dopiero co budzącej się z zimowego snu natury.

Yasumrae miała do wyboru dwie możliwości. Ruszyć na przełaj, poprzez wszelakie dolinki i pagórki, zarośla, lasy i tym podobne, lub wybrać gościniec, którym mogła dotrzeć do samego Silverymoon. Ponieważ zaś, nie widziało jej się jakoś szczególnie bardzo przedzierania przez (na oko) dwa dni wybojami, postanowiła skorzystać z drogi. W końcu im szybciej dotrze do miasta, tym szybciej pozna panującą tam sytuację, przekaże informacje Astharowi, a potem... potem się zobaczy.


Przemieszczały się więc na północ, kilometr za kilometrem, kwadrans za kwadransem, godzina za godziną... a do Silverymoon wciąż jeszcze pozostawał szmat drogi. Elfce nie przeszkadzała pustka panująca na pokonywanym gościńcu, choć zaczynała ona ją trochę zastanawiać. Normalnie bowiem, powinna już przynajmniej raz trafić na innych podróżnych, a tu nic.

....

Z daleka dało się już słyszeć skrzypienie wozu i trzask bata. Zza kolejnego zakrętu wyłonił się wkrótce czterokołowy pojazd, ciągnięty przez sześć wołów. Wyładowany chyba na trzy metry w górę wszelkimi możliwymi gratami, wśród których znajdowały się nawet meble, chociażby na przykład krzesła. Na wozie zaś, siedział ponaglający zipiące zwierzęta brodacz wraz ze swoją dosyć grubą żoną, a gdzieś w rupieciarni jaką wieźli popiskiwały i śmiały się dzieci.


Obok wozu dreptała również dosyć wychudzona chabeta, niosąca na sobie równie wychudzonego zbrojnego. Jak widać całemu zjawisku najwyraźniej się sieszyło jak najdalej od Silverymoon.












***

Komentarze jutro

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 25-04-2012, 20:34   #132
 
Allehandra's Avatar
 
Reputacja: 1 Allehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodzeAllehandra jest na bardzo dobrej drodze
[media]http://www.youtube.com/watch?v=rb8RqrVdpfk[/media]

Języki ogniste zmieniały ciągle swe trzeszczące kształty, równie prędko jak myśli w głowie Saebrineth przeskakiwały. Chętnie by znalazła jakieś ukryte gorące źródełko, bez zbędnego towarzystwa, i pozwolić rozluźnić się nerwom, dać ulecieć wyobrażeniom, emocjom, rozważaniom, zmęczeniu..

Zakapturzona głowa przekręciła się, by żółte oczy wysłuchały drugiego drużynowego łotrzyka, i nie zareagowały na okrycie kocem.

Spojrzała Elfka potem niemrawo na podawaną jej butelkę, lecz chętnie wzięła do ręki, łacno otworzyła, pociągnęła solidny łyk z gwinta.

- Dziękuję, nie zwykłam pić z pucharów. - podziękowała znów gapiąc się w ogień i oddając flaszkę.
- Nie jesteśmy wszak na dworskich salach - Mężczyzna uśmiechnął się do niej, po czym siadając obok, przejął flaszkę, i sam pociągnął sporego łyka - Wojaczka to nie miejsce dla nas co? Ech... żeby to tak jakiś skarbiec... - Powiedział z rozmarzonym wzrokiem - Cholerna sprawa z tymi Orkami....
-Nie, nie jesteśmy na dworskich salach, i do nich również nie mam ochoty się wybrać. - wzięła jakiś patyk i poczęła nim ruszać w ognisku - Orki mają to do siebie, iż nawet choć mądrością nie zgrzeszą, liczebnością będą nadrabiać, a łup po nich plugawy i śmierdzący zostaje, żadne tam skarby. Może choć żołd zwróci się za poniesione koszta. O ile przeżyjemy. - odwróciła ku niemu twarz uśmiechając się paskudnie.

- Może się trafi na jakiego ichniego szamana, co ma jakieś błyskotki? - Uśmiechnął się równie paskudnie co ona.
-Cóż, wtedy może faktycznie łup będzie większy, tylko sam całą zgraję jaka szamana chroni rozgrom, albo oszukaj tyle oczu. - zadrgała jej warga, na nie tak odległe w czasie wspomnienie potyczki.
- Dobrze mieć wtedy też kogoś, kto wie co i jak w danej sytuacji. Kogoś obeznanego w tym fachu... - Poruszył wymownie brwiami, po czym podał jej flaszkę.
-Na pogromcę stada orków mi nie wyglądasz.. - pociągnęła spojrzeniem po jego chudej postaci. - .. ale może jako przynęta byś się zdał. - uchyliła mniej niż uprzednio wina.

- Jeszcze czego! - Obruszył się - Chcesz przynęty, to sobie weź jakiegoś tępego drwala. Ja znam swoje możliwości, a co ważniejsze je cenię - Wyszczerzył zęby.
- Oo, twardy tępy drwal toby na pewno niejednego orka wyciął w pień.. i poległ od jednego za dużo. Przydatnym jest wiedzieć, kiedy należy się wycofać, żeby swego życia nie narazić, o tak. A znanie swych możliwości na pewno pomoże przy tym. - wykrzywiła usta w uśmiechu, marszcząc blizny. - Chcesz Veraelyn przekonać, byśmy zasadzili się na orki i złupili błyskotki ich szamana?
- A znasz jakiegoś, wiesz gdzie taki będzie? Ja ogólnie tak gadam wiesz, że jakby się jakiś trafił, toby można go było na własną rękę obłupić... - Spojrzał na nią uważniej.
-Cóż.. nieco uszczupliłam mniejszą, północno-zachodnią grupę, z ich szamanem, niestety on sam był za daleko, bym mogła niepostrzeżenie podkraść się do niego, i z dwa tuziny jego zabijaków też przeszkadzało. To niemało, ale jednak nie główna siła - wspomniała o swym niechlubnym zwiadzie, nie wspominając nic o uwięzionej.

- Poradziłaś sobie, to i wspólnie dokonamy jeszcze więcej - Larsen wyczekiwał powrotu flaszki wina, wciąż trzymanego przez Elfkę.
-Tak, nie dałam siebie samej zabić. - uśmiechnęła się z przekąsem, widziąc jego tęskne spojrzenie oddała flaszynę. - Dobre to wino, ale za pierwszym łykiem, a potem coraz gorszym się zdaje. Chcesz znów odnaleść ową grupę, i tym razem towarzyszyć?
- Skoro tak ładnie kusisz... - Mężczyzna zrobił wyjątkowo głupią minę, wlepiając gały w Saebrineth - Bo szczerze powiedziawszy, nie mam nic przeciwko małemu skokowi w bok w towarzystwie pięknej długouchej...
- Nie czaruj mi tu, nie czaruj, chłopcze, jak się spiszesz, będziesz miał swe błyskotki szamana. - skwaśniała jej mina od umizgów i wina Larsena. -Byleby wykiwać całą jego gromadę.
Larsen rozrechotał się dosyć głośno, przez co został nawet uciszony przez resztę obozujących. Szturchnął Elfkę łokciem, wciąż - choć już cicho - rżąc pod nosem.

- Obruszyłaś się nagle, niczym jakaś wielce świętobliwa dziewica z przybytku Helma czy cuś... podrażnić się nie można? - Zrobił niewinną minę.
- Daleko mi do świętobliwej, do bycia dziewicą, na dodatek Helma. - przytaknęła mu. - Mam ochotę poigrać sobie.. znów z brudasami Gruumsha. - uśmiechnęła się, szczerząc drobne elfie ząbki.
-No to jest nas już dwóch - Larsen też wyszczerzył zęby, i nerwowo wyciągnął dłoń do przodu, poruszając palcami. Oczekiwał flaszki...
-Och, proszę proszę, dwóch i butelczyna wina. - nie zauważyła, jak sama zaczęła poruszać jeszcze nie opróżnioną, oddała mu.

- To zdrowie za przyszłe czyny! - Wychylił sporo z flaszki, i Elfka musiała przez chwilę przysłuchiwać się bulgotaniu w butelce...
- Tylko żeby twoje zdolności nie uległy spowolnieniu, a percepcja nie mnożyła liczebności orków. - przyglądała się jego pochłanianiu trunku.
- Nie bój żaby - Mrugnął do niej - Już nie tyle się chlało i w bój szło...
-Dobrze, już dobrze, wypij już do końca, na twoje zdrowie, i moje. A żaby będą, większe i mniejsze. Kiedy chcesz je odwiedzić? - zaczęła wchodzić w szczegóły ich “wypadu”.
- Kiedy tylko się trafi okazja - Powiedział, ściaszając głos - Mam gdzieś ich wojaczkę i wielkie bitwy, jak się “zapodziejemy” nikt i tak nie zauważy...

Skinęła mu nieznacznie i bezszelestnie, i wyrzekła iż czas dla niej na spoczynek...

***
Specjalny nadprogram koszmarowy dam w swoim czasie w osobnym poście, jak się będzie miało czym zlutować gniazdo zasilania albo jak podłączyć dysk :P
 
__________________
"Dzika, pierwotna natura niesie wezełki z leczniczymi ziołami; niesie wszystko, czym kobieta powinna być, co powinna wiedzieć. Niesie lekarstwo na wszystko. Niesie opowieści, sny, słowa i pieśni, znaki i symbole."

Ostatnio edytowane przez Allehandra : 25-04-2012 o 20:37.
Allehandra jest offline  
Stary 26-04-2012, 21:15   #133
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ciekawość to pierwszy stopień nie tylko do wiedzy. Do kłopotów również.
Z kamieniem - do niedawna własnością nieżyjącego strażnika - w plecaku, tudzież z rzeczami martwego 'mistrza', potraktowanymi w ten sam sposób, Tarin ruszył w stronę, gdzie - sądząc po pozorach - leżała potraktowana szeregiem czarów skrytobójczyni. Stale niewidzialna, chociaż jej dusza znalazła się już na drugim świecie.

Tarin zbyt wiele czasu nie miał na przeszukanie zwłok. Akurat teraz raczyli się przytelepać jacyś nawiedzeni strażnicy. Teraz, gdy potrzebni byli kilka minut wcześniej. Jak zawsze zresztą. Każdy to wiedział, a niektórzy mogli się o tym przekonać na własnej skórze.

- Nareszcie jesteście! - Tarin obrzucił mówiącego strażnika ponurym spojrzeniem. Na zaczepkę nie zareagował. - Kto tu dowodzi? Potrzebny będzie transport, żeby ich dostarczyć do pałacu. I nie podnoś głosu, bo on jest nieco nerwowy - dodał, wskazując lwa, który właśnie wyłonił się z bramy.
- A coś ty w ogóle za jeden, i kto tu w róg dmił? - Spytał jeden ze zbrojnych, wraz z resztą towarzystwa wciąż podejrzliwie spoglądając na Tarina. Lew zaś nie wywarł na nich jakiegoś poważniejszego wrażenia...
- Tarin - przedstawił się zapytany. - Ostatnio w służbie Ostroroga. - Wyciągnął naszyjnik, umożliwiający poruszanie się po Pałacu, a którego nikt mu nie odebrał. - Znacie to może?
- Czy w służbie Ostroroga, to się jeszcze zobaczy - Powiedział jeden z nich, a kusznicy wciąż celowali i w Tarina, i we lwa...
- Co tu zaszło?! - Spytał znowu ten sam.
- Zabili strażnika - odparł spokojnie Tarin - a potem próbowali pozbyć się świadka - dokończył - czyli mnie. A o tym, że zarzucasz mi kłamstwo, to sobie porozmawiamy później.
- Możemy i później, w końcu nie zna się każdego! - odpowiedział gwardzista.
- Zabili jednego z naszych? - dodał inny. - I jacy “oni”?
- Ten tam, w bramie - odparł Tarin. - I ona. - Wskazał na miejsce, gdzie leżała skrytobójczyni. - Mówiła do tamtego “Mistrzu”.
Strażnicy zaczęli oglądać zabitego współtowarzysza, ciało tak zwanego “mistrza”, oraz próbowali jakoś sobie poradzić z nadal niewidocznym ciałem martwej kobiety, gdy...
- Ja go znam! - Wrzasnął jeden z gwardzistów, przez co jego krzyk rozbrzmiał wyjątkowo głośno w bramie, powodując, iż lew groźnie zaryczał - Ja znam tego tu zabitego!. On pracował dla miasta! Aresztować draba! - Ostatnie krzyki oczywiście były skierowane pod adresem nikogo innego, jak samego Tarina.

Dwóch strażników z halabardami i kusznik zwrócili się ku Magowi, inny gwardzista wraz z kolejnym strzelcem wzięli za cel porykującego lwa. No pięknie...

Walka ze strażnikami nie leżała do tej pory w planach Tarina, ale w końcu nie był nowicjuszem i byle strażnik zaskoczyć go nie zdołał. A prawdę mówiąc nie sądził, by dotarł na jakiekolwiek przesłuchanie żywy. Skierowane w jego stronę spojrzenia strażników jasno mówiły o tym, jaki los spotka Tarina.
- No to już wiecie, kto był zdrajcą - powiedział. - Ujan es! - dodał szeptem. Dopóki była szansa na ujście z życiem, Tarin nie zamierzał sięgać po poważniejszy arsenał.
Ulica błyskawicznie pokryła się lodem, który nie wiadomo skąd pojawił się pod nogami dwóch halabardników i kusznika, a z nieba zaczął padać gęsty deszcz ze śniegiem, całkowicie zasłaniający widoczność. Równocześnie lew zaatakował drugiego strażnika trzymającego kuszę.
Kusznik, mierzący do Tarina, lekko zachwiał się na nogach, jednak wystrzelił... i nie trafił. Dwaj pozostali strażnicy rzucili się na Maga z orężem do walki wręcz, wyłożyli jednak ledwie po kroku jak dłudzy na lodzie. Podobna sytuacja miała miejsce z dwoma gwardzistami stawiającymi czoło lwu, który nawiasem mówiąc, również nie radził sobie za dobrze na oblodzonym bruku. Tarin mógł więc uciekać...
Buty to dobry wynalazek. Chronią stopy, nie trzeba się obawiać szyszek, kolców czy nierównego bruku. Albo potłuczonego szkła. Magiczne buty są wynalazkiem jeszcze lepszym. Można, na przykład, poruszać się dużo szybciej niż konkurencja.
W niektórych sytuacjach korzystanie z przewagi nie jest niczym nieuczciwym (szczególnie jeśli tamtych jest więcej i ich zamiary nie są zbyt przyjacielskie) i Tarin nigdy nie miał żadnych oporów przed wykorzystywaniem z najrozmaitszych udogodnień.
- Pecutan! - powiedział Tarin i, omijając oblodzone rejony ulicy, ruszył szybko w stronę najbliższego skrzyżowania, które oczywiście okazało się puste.
- Cud prawdziwy... - mruknął, nie wierząc własnym oczom. Prędzej by sądził, że natknie się na maszerującą kompanię strażników.
Teraz potrzebny mu był jakiś basen albo studnia, gdzie mógłby zmyć z siebie ten paskudny proszek, oraz zaciszne miejsce, gdzie ze spokojem doczekałby następnego dnia. A potem... nawet orki czy gobliny nie były w stanie powstrzymać go przed opuszczeniem tej pięknej miejscowości. Za kolejnym zakrętem Tarin ujrzał w końcu upragniony obiekt poszukiwań. Fontanna w kształcie smoków, z których pysków wylewały się podwójne strumienie. Jednak... przy fontannie ktoś stał, napełniając właśnie chyba z tuzin bukłaków.

Chłopak mogący mieć dwanaście wiosen, dzielnie napełniał bukłaki, nawet Tarina nie zauważywszy...
Fontanna jako taka była mile widziana - zmycie proszku mogłoby Tarinowi ułatwić życie, a przede wszystkim umożliwić ponowne używanie niewidzialności, ale z kolei świadek był nieco zbędny. Czekanie, aż nie odejdzie, mogło zająć dużo czasu, jako że do napełnienia pozostało jeszcze parę bukłaków, a należało pamiętać o tym, że strażnicy nie będą całą wieczność walczyć z nagłą ślizgawicą.
Żyje się ponoć raz...
Tarin podszedł do chłopaka i rzuciwszy krótkie ‘dzień dobry’ stanął po drugiej stronie fontanny. Parę sekund zajęło mu zmycie z twarzy i włosów metalicznego proszku. Po chwili podniósł ociekającą wodą twarz i spojrzał na chłopaka.
- Znasz jakąś gospodę czy karczmę, gdzie mógłbym się zatrzymać i nieco wysuszyć - spytał. Głowa to nie wszystko - trzeba było jeszcze oczyścić płaszcz i resztę ubrania.
- Eeee... dzień dobry - odparł zaskoczony nieco młodzian, przyglądając się poczynaniom Tarina, nic sobie jednak z nich wielkiego nie robiąc. W końcu bo to coś niezwykłego, gdy ktoś się w fontannie obmywa?
- Ano jest karczma niedaleko, albo nie... była. Bo spalona już przy jednym z ataków. “Tańczący Kozioł” z dymem poszedł, a szpetny Wulfram pewnie wściekły będzie jak się dowie... ale jest inna, całkiem niedaleko. O tam panie pójdziesz - Wskazał dłonią kierunek - Cały czas prosto, aż do starych murów doków, i tam jest karczma “Mur Helmera”, może jeszcze otwarta.
- “Mur Helmera”, powiadasz? Dzięki stokrotne - powiedział Tarin. Ściągnął płaszcz, a potem poddał go również kąpieli. Następnie wykręcił, by pozbyć się choćby części wody, a potem strzepnął. Płaszcz stale był mokry, ale było na tyle ciepło, że Tarin nie musiał się przejmować ewentualnym zapaleniem płuc.
- Pomóc ci, czy dasz sobie radę? - spytał, wskazując na bukłaki. Na oko przynajmniej za ciężkie, jak na takiego młodego chłopca.
- Se poradzeeeee - Zarzuciło nim, gdy miał już wszystkie pełne wody bukłaki na ramionach, i jasnym było, iż kręci jak może.
- Daj, pomogę ci - powiedział z uśmiechem Tarin i nie zważając na ewentualne protesty chłopaka zabrał kilka bukłaków. - Idziemy - powiedział.
Młody spojrzał na niego nieco zmieszany, uśmiechnął się jednak, i przytaknął głową. Ruszyli więc ulicami miasta...
- A mogę spytać panie, kim jesteś? - Powiedział w pewnym momencie.
- Możesz - odparł Tarin. - Wędrowcem, który zabłądził nieco w tych ulicach. I magiem przy okazji.
- O, Mag! - Poruszyło to chłopaka - Dobrze, że cię spotkałem, pomożesz mi?
- Nie jestem w stanie zamienić żaby w księżniczkę - odparł Tarin. - I chociaż jestem magiem, to nie wszystkie rzeczy potrafię zrobić. Na czym polega twój problem?
- O moją siostrę chodzi, ale to ja ci pokażę...
Tarin tylko skinął głową. Co prawda nie bardzo wiedział, w jaki sposób mógłby pomóc jakiejś dziewczynce, młodszej lub starszej, ale dowiedzieć się mógł.
- Daleko jeszcze? - spytał. - I czemu sam nosisz tę wodę?
- Już jesteśmy - Odpowiedział młody, dodając z dumą - Bo ja pomagam...

I za następnym zakrętem oczom Tarina ukazała się... świątynia Lathandera. Dosyć krzykliwa budowla, z wieloma śmiałymi rozwiązaniami architektonicznymi, oraz nie bojąca się pretensji o spory przepych, a tego już z zewnątrz można było doświadczyć w nadmiarze... złote ramy okien i posągi, wielokolorowe, wykonane najwyraźniej ze szkła ozdoby na ścianach...
- Pomagam w świątyni, bo rannych sporo - Wyjaśnił “przewodnik” Maga.
- Na leczeniu się nie znam - zastrzegł Tarin, który, prawdę mówiąc, sam chętnie by skorzystał z pomocy jakiegoś dobrego kapłana.
Młodzian jednak albo nie usłyszał, albo i nie chciał usłyszeć... wchodząc już do świątyni. Tarin z kolei, przekroczył jej próg tu za nim, na moment podziwiając wnętrze przybytku...


...szybko jednak zwrócił wzrok ku tuzinom rannych i pojękujących, zaścielających każdy wolny kąt domu “Pana Poranka”. Byli tu zarówno żołnierze, strażnicy, i inni, wszelakiej profesji zbrojni, byli jednak i zwyczajni mieszkańcy Silverymoon, którzy ucierpieli w trakcie oblężenia. W świątyni czuć było krew, pot, i panował spory zaduch... młodzian, lawirując między nimi, ruszył gdzieś w sobie znanym kierunku. Tu i tam, między rannymi, krążyli Kapłani i Kapłanki oraz Akolici, niosący pomoc potrzebującym.
Idący za chłopakiem Tarin stale nie widział tu miejsca dla siebie i swoich nietypowych nieco umiejętności. Za to, skoro był w świątyni, mógł się spodziewać, że nie wpakował się w jakąś zasadzkę. Prowadzony między rannymi, podążał za chłopakiem, aż w końcu dotarli na miejsce. Blada, zmęczona kobieta, z zabandażowaną nogą, tuląca w ramionach niemowlę, obok z kolei mała dziewczynka, siedząca na jakiejś pustej skrzyni, fikająca nóżkami.

Dziewczynka z opatrzonym kikutem lewej ręki. Do tego poparzona na twarzy.


- Już jestem, mam wodę - Powiedział chłopak, dając bukłak swej matce, a resztę rozdzielając wokół - I mamo, znalazłem nawet Maga! - Wskazał na Tarina - Może pomoże Ellione?
Tarin spojrzał na dziewczynkę, a potem z żalem pokręcił głową.
- To zadanie dla potężnego kapłana - powiedział. - Czy w świątyni nikt nie mógł jej pomóc? W końcu to świątynia Lathandera. Tutejsi kapłani mają z pewnością dosyć mocy. Dlaczego żaden z nich jej nie pomógł?
- Nie teraz, nie mają czasu, nie mają jak - Odparła kobieta, patrząc zmęczonym wzrokiem na Tarina - Może to się zmieni... - W jej oczach pojawiły się łzy.
- Swędzi - Odezwała się Ellione, drapiąc po bandażu, i podchodząc do Tarina - Jak masz na imię?
- Tarin - odparł. - Ale mimo wszystko nie powinnaś się drapać.
- Umiesz czarować? - Spytała mała, przyglądając się mężczyźnie krytycznym wzrokiem.
- Troszkę - powiedział Tarin. - Ale większość czarów, jakie znam, nie bardzo się nadaje dla demonstracji. Kapłani z pewnością byliby niezadowoleni, gdyby nagle tu zaczął padać śnieg. No i wszystkim by się zrobiło zimno.
- A ja bym chciała zająca! - Dziewczynka zagestykulowała, wytykając Tarina palcem.
- Wyciągnąć z kapelusza? - spytał Tarin, pokazując róznocześnie, że ten element garderoby gdzieś mu się zapodział. - Nie jestem na tyle dobry... Co innego, gdybyś zażyczyła sobie lwa. Albo wielkiego, groźnego niedźwiedzia. Ale one by cię zjadły i co by się wtedy stało? Twoja mama miałaby do mnie pretensje. I całkiem słusznie, prawda?
Kilka pobliskich osób, w tym i jakaś przypadkowa, przechodząca akurat Kapłanka, spojrzało na Tarina...
- A konik? Konika też nie? - Ellione nie dawała za wygraną.
- Oj daj już panu spokój... - odezwała się matka dziewczynki - Dziękuję za pomoc, za wodę - kobieta zwróciła się do Maga.
- Nie ma sprawy - powiedział Tarin. - Zaraz wracam - uśmiechnął się do dziewczynki - tylko porozmawiam z tamtą panią - dodał, po czym ruszył za kapłanką. W końcu, skoro był w świątyni, mógł załatwić sobie wyleczenie do końca. Albo chociaż spróbować załatwić. Ewentualnie kupić jakieś mikstury leczące.
- Przepraszam, mogę zająć chwilkę czasu? - zwrócił się do kapłanki, kórą dogonił po przejściu kilkunastu kroków.
- Słucham, o co chodzi? - Kobieta zatrzymała się między rannymi, zagadnięta przez Tarina.
- O parę spraw. Leczenie na przykład. - Wskazał na czerwoną plamę w miejscu, gdzie do niedawna był wbity bełt. - Zakup kilku mikstur leczenia, jeśli oczywiście jest to możliwe. No i chciałem spytać o możliwości wyleczenia tamtej dziewczynki, Ellione.
- W tej chwili ani jedno, ani drugie... i trzecie niewykonalne - Kapłanka smutno pokręciła głową - Leczyć musimy wielu, nie ma więc nic na sprzedaż. Nie wspominając o tak poważnej sprawie, jak przywrócenie utraconej kończyny. - Spojrzała w kierunku dziewczynki. - Gdy już będziemy wiedzieli na czym stoimy, gdy skończy się to całe... całe... szaleństwo, to wtedy pomożemy i Ellione, teraz jednak niestety nie. Co zaś się tyczy twych ran panie, mogę je obejrzeć... - Wyciągnęła dłoń, spoglądając na zakrwawiony bok Maga.
- Chodź ze mną... - Powiedziała.
Tarin skinął głową. W końcu fachowe opatrzenie było lepsze, niż nic. Ruszyli w kierunku wskazanym przez kapłankę.
Kobieta zaprowadziła Maga do czegoś, co można było nazwać magazynem... zaprawdę dziwne miejsce na leczenie... następnie Tarin zdjął górne odzienie, ona z kolei najpierw obmyła i wyczyściła jego ranę, a następnie zabandażowała mężczyźnie bok. Na koniec wyciągnęła ukrytą w swych szatach różdżkę, i uleczyła nią Tarina, tak naprawdę jednak niewiele się stało. Wciąż odczuwał ból rany i dobiegające stamtąd ciepło...
- To tylko minimalne leczenie, bardziej przeciw bólowi, jednak naprawdę niewiele mogę zdziałać, mamy wielu ciężej rannych... - Spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
- Bywało gorzej - uśmiechnął się Tarin. - Za dzień, dwa dojdę do siebie. Mogę się jakoś zrewanżować? - spytał, wciągając koszulę. Świeżą, wyciągniętą z plecaka.
- Nie trzeba... no chyba że nie masz nic przeciw być ubabranym krwią po łokcie? - Spojrzała na niego dla odmiany wyjątkowo poważnie. - Pomocników mamy jednak wystarczająco, chociażby z rodzin, w których są ranni. Każdy jakoś w tych trudnych chwilach się przydaje... a czym ty się zajmujesz panie?
- Prawdę mówiąc czymś, co jest w tym miejscu po pierwsze całkowicie nieprzydatne, po drugie - raczej niemile widziane - całkiem szczerze odparł Tarin. - Moją domeną jest magia, a przydałbym się tylko wówczas, gdyby orkowie stanęli we wrotach świątyni. Zapewne zdołałbym ich powstrzymać przez jakiś czas.
- Jakby do tego doszło... - Szepnęła Kapłanka, pokręciła jednak energicznie głową - Nie, nie wolno tak nawet myśleć. Dobrze, czy mogę jeszcze w czymś pomóc? Jeśli bowiem nie, wróciłabym do obowiązków... - Słabo się uśmiechnęła.
- Gdybyś mi, pani, zechciała wskazać jakąś gospode w okolicy, byłbym bardzo wdzięczny - powiedział Tarin.
- A jest tu niedaleko “Złoty Dąb”, całkiem przytulne miejsce, w... hmmm... jakby to określić... wiejskim stylu. Zielono po prostu wewnątrz! - Uśmiechnęła się już bardziej radośnie.
- Gdyby nie to, że jesteś, pani, taka zabiegana, zaprosiłbym cię w rewanżu na kolację - powiedział. - Ale może mi się uda za kilka dni. Jak to całe zamieszanie się skończy. Jak tam trafić? - spytał.
- Nie tyle co czarujący, ale i... czarujący Mag. - Kobieta parsknęła śmiechem. - Ze świątyni w lewo i cały czas prosto, a później ósmą ulicą w lewo.
- Jeszcze raz dziękuję - powiedział Tarin. - A o kolacji z pewnością nie zapomnę. Do zobaczenia.
Teraz pozostawało mu tylko pożegnać się z Ellione i jej rodziną, a potem znaleźć gospodę, o której wspomniała kapłanka. Ewentualnie jeszcze inne lokum... Teoretycznie przynajmniej dokoła było dużo opuszczonych budynków.
 
Kerm jest offline  
Stary 27-04-2012, 23:04   #134
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ten dzień jakoś nie chciał się skończyć. Właściwie mag miał zamiar zignorować kamyk i tym samym pracodawcę. Ale on był uparty.
- Zinnaello, jesteś tam? Odezwij się, czas na kolejny raport.
-Zinnaella jest chwilowo niedostępna, zajmuje się... dyplomacją. Coś przekazać?-
spytał Raetar podnosząc kamień i przyglądając się mu.
- Z kim rozmawiam? Czy to Zoth'illam? - Ostroróg wydał się poddenerwowany.
- Obawiam się, że nie... Zoth'illam prawdopodobnie nie żyje. Ale jeśli zostawisz dla niego wiadomość, to może zdołam jakoś mu ją przekazać.- odparł obojętnym tonem Samotnik, nie bardzo mając ochotę wykazać się dobrym wychowaniem. Bowiem po prostu wściekły.
- A gdzie jest Zinnaella?
-Zajmuje się kwestiami dyplomatycznymi. Tańczeniem, piciem i głupawymi uśmiechami do podchmielonych barbarzyńców. Esencja dyplomacji, nie ma co.-
mruknął w odpowiedzi Raetar.- Ale cóż zrobić, skoro te półgłówki nie szanują kobiet?
- Straty Morvina i Zoth'illama niezmiernie żałujemy... -
Głos władcy Silverymoon wydał się wyjątkowo mało przejęty wypowiadanymi słowami - Rozumiem jednak, iż wszystko przebiega zgodnie z założonym planem?
-Tak. Tak. Prawdopodobnie dostaniecie swoich dzielnych barbarzyńców. Wasze paciorki i błyskotki pozwoliły przekupić ich wodza.- mruknął Raetar zmęczonym tonem głosu. Osobiście maga mało przejmowały rozterki moralne Ostroroga, lub ich brak. Staruszkowi zresztą się pewnie raporty pomieszały, bo Zoth'illama nigdy z nimi nie było. Ale może miał być? Kto wie, jak bardzo spartaczono tą kwestię teleportacji.
- A dlaczego tylko "prawdopodobnie"? Negocjacje zostały zakończone sukcesem, czy nie?
-Na razie są sukcesem.-
potwierdził krótko Raetar i dodał filozoficznym tonem.- Ale ten ich przywódca to duże dziecko. A takie dzieci mają humory. Dziś idzie walczyć, jutro już nie.
- Rozumiem. Więc jak na razie wszystko po naszej myśli... -
Ostroróg jakby spuścił z tonu, a przynajmniej tak zabrzmiał jego głos - A ty masz może coś do dodania Raetarze?
-Nie... raczej nic.-
stwierdził krótko mag.
- Czy coś nie tak? - Spytał oddalony o wiele kilometrów rozmówca.
-Dobrze by było, gdyby przy barbarzyńcach pozostał ktoś wierny i oddany Silverymoon. Ktoś na kogo nie zwracaliby uwagi, ale przez to mógłby niezauważony raportować o wszelkich wahaniach nastrojów ich wodza.- rzekł mężczyzna obojętnym tonem, zdając sobie sprawę że te kryteria idealnie spełnia Zinn właśnie.
- Hmmmm... - Dało się słyszeć z kamienia - A może ty byś został w jego pobliżu do zakończenia sprawy z obroną miasta? - Spytał niespodziewanie Ostroróg. Czyżby przekładał osobę Raetara ponad Zinnaellę?
-Nie. Nie za to mi zapłacono. A i też...- z początku Samotnik zamierzał protestować, ale po chwili zmienił zamiary.- Jeśli już to, bez opiekunki w postaci kapłanki. Wolę działać samodzielnie. Nie lubię mieć za plecami psa wartownika. Bez obrazy.
- W trakcie bitwy to chyba będzie miało małe znaczenie, gdzie akurat się znajduje Zinnaella, czyż nie?
-Nie obchodzi mnie wasza retoryka. Zostawcie kapłankę tu lub zabierzcie do Silverymoon. Ja nie przywykłem do kontroli nad sobą.-
warknął niemal Raetar unosząc się dumą.- Albo mi zaufacie i zabierzecie stąd Zinn, albo zostawcie Zinn z barbarzyńcami, a mi zapłaćcie za zadanie. Wasza decyzja.
- Zapłata znajduje się w Silverymoon, to oczywiste. Nie pozostaje ci nic innego jak właśnie powrócić do Silverymoon. A że uczynisz to wraz z barbarzyńcami, i znajdującą się tam gdzieś między nimi Kapłankę to aż taki problem?
-Tak. To duży problem. Skoro misja wykonana, a wam się nie chce załatwić powrotu. To cóż, załatwię go sobie sam.
- odparł wprost Raetar.- Przyjmij więc do wiadomości, że kapłanka przejmuje nadzór nad waszymi sojusznikami. A ja zjawię się w mieście w stosownej porze.
- Wyciągasz pochopne wnioski Raetarze. Powrót jest uzgodniony, nastąpi on jednak wraz właśnie z Uthgardzkimi barbarzyńcami. Wszyscy razem, jutrzejszego dnia, przekroczycie portal prowadzący pod Silverymoon, nie gorączkuj się więc.
-Zakładając że nieufni magii barbarzyńcy, znajdą w sobie dość odwagi by to zrobić.-
odparł sceptycznym tonem Raetar.
- Już ich Kralgar przekona... jakoś nie polubiłeś Zinnaelli, stało się coś?
-Wasz plan. Wasza sprawa.-
Samotnik osobiście miał głęboko w rzyci kwestię kralgarowej charyzmy. To już był problem Ostroroga... i samego Kralgara.
- Nie odpowiedziałeś o Kapłance... - Władca miasta najwyraźniej postanowił podrążyć nieco temat.
-Doznała szoku nerwowego i myślę, że dobrze jej zrobi odpoczynek możliwie jak najbardziej z dala ode mnie.- odparł mag spokojnym tonem. Po czym podkreślił mocno akcentując.- Dłuższy odpoczynek.
- Nie widzę w tym problemu -
Odpowiedział Ostroróg - Jutro przejdziecie razem przez portal, i już więcej się nie zobaczycie, jeśli sobie tego życzysz...
-Tak, tego sobie życzę.-
odparł krótko Samotnik.

I sprawa powinna być załatwiona, a Raetar miał powinien mieć możliwość odpoczynku. Ale nie. Los nie była aż tak łaskawy. Kolejny petent z poważną sprawą. Tym razem szaman.
Bo urocze i lubieżne barbarzynki raczej magów nie odwiedzają. Taki "urok" nie bycia zwalistym niedźwiedziowatym workiem sadła i mięśni, który robił za lokalny kanon urody.
Z drugiej strony, gdyby tam Samotnikowi zależało, to miałby wszak Zinn, wszędzie i na każdy sposób. Tyle że sam taki pomysł, sprawiał że Raetarowi jakoś przechodziła chęć na figle.
No cóż... Otikas przyszedł w służbowej sprawie, więc mag przyjął go służbowo.

-Proszę wejść, rozgościć się i zająć badaniami.- rzekł na wstępie Raetar niezbyt zainteresowany ciekawością faceta w piórach i jego problemami.
Otikas wszedł, ściągnął pióra ze łba, po czym rzucił je bez ceregieli na łoże "Samotnika".
- Ponoć to ty miałeś mieć jakieś informacje na temat przedmiotów dla Kralgara? - Spytał z dosyć głupkowatym uśmieszkiem.
-Tak. Tak.- westchnął Raetar i wskazał krzesła przy stoliku.-Siadaj.
Mężczyzna usiadł więc, jakoś tak dziwnie wzdychając...

Raetar zaczął wykładać skarby kralgarowe, jeden po drugim i tłumaczyć co do czego służy. I jak działa. Krótko i prosto bez wdawania się w niuanse dotyczące magii. By jak najszybciej spławić szamana.
- Aha, aha - Gadał pod nosem Uthgardzki szaman, przyswajając sobie wiedzę o magicznych przedmiotach. W końcu spojrzał na Raetara, wyraźnie nad czymś myśląc - Słuchaj no, ja wiem, że masz mnie za prostaka, jednak nie jestem taki jak te osiłki. Nie traktuj mnie więc z góry niczym tępego barbarzyńcę. Może to źle odczuwam, ale mam takie wrażenie... niejedno już widziałem, byłem tu i tam. Zdaję sobie sprawę z całej sytuacji jaka panuje, i z góry dobrze ci radzę, miej jutro baczenie na Kralgara...
-Jestem zmęczony. Mam za sobą ciężki i raczej niezbyt udany dzień. I nie mówię tu o samych negocjacjach. Kolejny dzień zapowiada się równie... intrygująco.-
odparł Samotnik pocierając czoło dłonią.- Więc wybacz gruboskórność, ale kwestie tego jak działają prezenty dla Kralgara nie wzbudza mojego entuzjazmu.
Uśmiechnął się nieco ironicznie.- A co do Kralgara, to w czym problem?
- Wódz nie lubi innych ludów Północy, nie lubi i szeroko pojętej cywilizacji, jaka rozwija się tu w wielu miejscach. Radzę na niego uważać. Pakt paktem, ale kto wie co mu do łba strzeli w jakimś momencie...
-W to nie wątpię. Ale moi mocodawcy są zapewne na to przygotowani.-
stwierdził dyplomatycznie Raetar. Pominął milczeniem fakt, że i jego samego mało obchodziły ekscesy i genialne pomysły Kralgara. Nawet jeśli zdecyduje się podbić Silverymoon po jego obronieniu, to czy naprawdę był to jego problem?
- Często jednak, zamiast zwalczać problem który już powstał, można jemu zapobiec już wcześniej... - Otikas dziwnie zmrużył oczy.
-Niech zgadnę. Wypadki chodzą po wodzach nieprawdaż?- spytał retorycznie Raetar i namyślił się chwilę.- A kto niby Kralgara miałby zastąpić?
- Oj tam, oj tam -
Skrzywił się szaman - Zaraz tam jakieś spiski i nie wiadomo co... ja po prostu zwracam uwagę, iż dobrze by było być jutrzejszego dnia blisko Kralgara... no chyba, że ty masz jakiś niecny plan odnośnie wodza i przejęcia władzy? - Spojrzał na Raetara wyjątkowo podejrzanie.
-Oooo tak.. o niczym innym nie marzę, tylko koronie króla barbarzyńców.- rzekł kpiącym i sarkastycznym niemal tonem Raetar. I sprecyzował.- Nie mam żadnych planów odnośnie Kralgara, ba... nie interesuje mnie jego plemię i ziemie. Mam własne. I zamek. I dość problemów z nimi.
- Skoro więc wszyscy jesteśmy tak honorowi, prawi i skupieni na własnych obowiązkach, nie ma się o co jutrzejszego dnia martwić prawda?
- Tym razem Otikas uśmiechnął się szyderczo.
-Zwłaszcza... skupieni na własnych obowiązkach. Na pewno ten dzień będzie więc udany.- odparł spokojnym tonem głosu Reatar ignorując całkiem jego insynuacje.
- Więc wszystko w jak najlepszym porządku... - Wymruczał rozmówca "Samotnika", po czym wstał od stołu - To chyba już nic tu po mnie? - Spojrzał na Raetara, a następnie na magiczne przedmioty dla wodza.
-Na to wygląda.
- stwierdził krótko Samotnik i dodał dyplomatycznie łgając.- A ja jestem trochę zmęczony atrakcjami wieczoru i chyba się zdrzemnę.
- To już nie przeszkadzam
- Otikas wziął z łoża swój krzykliwy hełm, a następnie zgarnął ze stołu przedmioty dla Kralgara.
-Momencik...przedmioty zostają tutaj. Kralgar przyniósł, to tylko Kralgar może je odebrać. Bez obrazy przyjacielu. Ale to mój obowiązek dopilnować by trafiły w jego ręce.- stwierdził krótko Raetar i uśmiechnął się.- Chyba, że niesiesz je swemu wodzowi, to w takim razie chętnie pójdę z tobą jako eskorta.
- No to chodźmy razem, ja tam problemu nie widzę
- Powiedział Otikas, choć widać było, iż nagle mu mina zrzedła...
Raetar zabrał rzeczy wodza i rzekł wprost.- Ty pierwszy, prowadź do wodza.

Ruszyli więc korytarzami włości Kralgara, krążąc po naprawdę wielu zakrętach i schodach, aż w końcu zatrzymali się przed jakimiś drzwiami. Otikas w nie dosyć brutalnie parę razy przywalił i czekali...


A Samotnik przy okazji sprawdził ilu się za tymi drzwiami ukrywa myślących typków. Odkrył ptasi móżdżek Kralgara i trzy inne... kobiece. O dziwo, najwyraźniej niezbyt zadowolone z sytuacji i niezbyt lubiące swego wodza.

- Czego? - Rozległo się zza nich, znajomym już Raetarowi głosem.
- To ja, Otikas, te przedmioty co to podarowali, wiadomo już co robią - Wyjaśnił szaman.
- Chwila! - Padła odpowiedź.

No i w końcu drzwi się po długiej chwili otwarły, a w nich stał sam Kralgar, owinięty jedynie w pasie prześcieradłem. Spojrzał zaskoczony na "Samotnika"...

-Jak już szaman Otikas wspomniał, przynosi należące do ciebie przedmioty. I wyjaśni jak działają.- rzekł w odpowiedzi Raetar. Uśmiechnął się i rzekł.- A skoro sprawa już załatwiona, przyjemnej nocy życzę.
I skinąwszy głową zamierzał się oddalić.
- Czekaj no - Odezwał się do Raetara Kralgar - Ty wybadałeś te przedmioty tak? Może chcesz wejść, napijemy się wina, mam tu kobiety...

Otikasowi nagle wykrzywiło niezwykle gębę.

Samotnik zastanawiał chwilę się nad powodem takiej wypowiedzi barbarzyńcy. To że miał aż trzy kobiety, to był dla Raetara wyraźny powód, by odprawić i szamana i namolnego Silverymoonczyka na cztery wiatry. Na jego miejscu wziąłby błyskotki, cisnął w kąt i powrócił do kobiet. Co więc się kryło za ruchem wodza. Tego nie Samotnik nie wiedział, ale ciekawość sprawiła, że...- Jeśli nie będę przeszkadzał, to czemu nie. Chętnie napiję się przed snem.
- Eeeee... -
Zaczął Otikas.
- Nie będziesz już nam potrzebny - Odparł Kralgar, po czym wpuścił Raetara na swe izby, a szamanowi po prostu zamknął drzwi przed nosem.

"Samotnik" rzucił okiem na przestronną komnatę Uthgardzkiego władcy, nie znajdując nic specjalnego. Ot kominek z płonącym w nim ogniem, stół z krzesłami, obecnie zastawiony jadłem i trunkami, regały z paroma księgami i różnorodną rupieciarnią... trzy młode, nagie dzierlatki przycupnięte na dużym łożu.
- Zasiądziemy do stołu? - Kralgar wskazał go dłonią.
- A wy - Zwrócił się do panienek - Poczekajcie obok.

Dziewoje czmychnęły więc czym prędzej jakimiś bocznymi drzwiami, nadal nagusieńkie, i jakoś tak bez wielkich chichotów, czy i tym podobnych, zupełnie niczym wystraszone łanie... wódz nalał z kolei do dwóch kielichów wyjątkowo ciemnego wina, samemu zasiadając do stołu, i wypijając spory haust alkoholu.
- To może na początek, co co robi z tych przedmiotów? - Obtarł gębę dłonią, po czym chwycił za jakieś udko, które zaczął pożerać z iście wieśniackimi manierami.
Choć wewnętrznie Raetar gotował się z gniewu, to na twarzy tego widać nie było. Nie przejął się też brakiem manier, czy gołymi dziewojami. Spłynęło to po nim niczym woda po kaczce. Zajął się za to objaśnianiem po kolei, do czego służy dany podarek. Powoli i dokładnie. Co by dotrzeć pod ten zarośnięty barbarzyński czerep.
- Nieźle! - Zadowolony wódz trzasnął dłonią w stół, aż zatrzęsło się na nim całe szkło - To mi paniczyki z Silverymoon podarki dały, nie ma co!. Widać, srają w gacie bardziej niż by pomyśleć, hehehe!.
-Zdecydowanie tak.-
potwierdził Raetar nie komentując faktu, że Kralgar się mylił. Kupiono krew jego ludzi wyjątkowo tanio. Za garść błyskotek.
- Słuchaj no, Raetarze, wydaje mi się, że masz łeb na karku. Nie to co ta świnia Otikas! - Ostatnie słowa krzyknął w stronę drzwi, po czym przyłożył palec do ust, i po cichu się do nich podkradł, dosyć chwiejnym krokiem. Gwałtownie je otworzył, po czym mruknął zadowolony:
- No, ma szczęście, inaczej bym mu jaja wyrwał...

Następnie wrócił do Raetara, usiadł na swoim wcześniejszym miejscu, po czym ponownie napił się wina. Odchrząknął, i nagle jakby w mgnieniu oka, i wytrzeźwiał, i spoważniał.
- Jesteś w służbie Silverymoon? Należysz do ich cywilizacji, żyjesz tam?
-Jeśli planujesz podbój Silverymoon to odradzam. Ani miasto jeszcze nie jest zdobyte. Ani orkowie przepędzeni
.-mruknął w odpowiedzi Samotnik nie odpowiadając Kralgarowi na pytanie.-Lepiej się sprzymierzyć z jednym i mieć zysk. Niż próbować walczyć z oboma. A z orkami nic nie da się zyskać, bo tępe mordy nie honorują żadnych umów.
Potarł podbródek w zamyśleniu.- Natomiast Silverymoon potrzebuje pomocy dziś i dobrze płaci. Ale jutro, pojutrze... krasnoludy już pewnie schodzą z gór, by wspomóc miasto.Kto wie czy później oferta Silverymoon będzie aktualna.
- Nie miej mnie za takiego gbura, jakim mnie malują. Ani podbój Silverymoon, ani układanie się z zawszonymi Orkami nie leży w mych planach. Skoro jednak tak wszyscy chętnie o tym sobie gaworzą, mnie to nie przeszkadza -
Uśmiechnął się tajemniczo - Co zaś do samej bitwy, pomocy klejnocikowi północy i och, jakże wspaniałych prezentach dla wodza Kralgara...to tylko rzeczy i wydarzenia. Przychodzą i odchodzą, przemijają, zostają zapomniane poza starymi gryzipiórkami, lubującymi się w spisywaniu dziejów. Ja jednak mam zamiar dokonać czegoś bardziej... interesującego.
-To znaczy... czego?-
spytał zaciekawiony Samotnik.
- Chciałbyś wiedzieć co... - Kralgar napił się wina - To jednak moja sprawa Raetarze, i moje plany. Nie mam zamiaru cię obrażać, jednak, jak to się mówi... "co ci do tego?" - Na ustach wodza czaił się uśmieszek.
-Nic. Szczerze mówiąc nic. Niemniej...- uśmiechnął się nieco ironicznie mag.- Po co o nich wspominałeś, skoro... nie zamierzasz się nimi pochwalić?
- Po to, żebyś ty i Silverymoon o pewnych rzeczach wiedzieli. Domyślam się bowiem, iż swą wiedzę przekażesz czym prędzej odpowiednim osobom w mieście. Niech więc i oni, i ty również wiedzą, jak naprawdę się sprawy mają. Miło również by było, gdybyś oczywiście nie rozpowiadał na prawo i lewo o tym jaki to naprawdę jest Kralgar. A co do samego "chwalenia się", i tak wyjątkowo prostego podpuszczania mnie, Raetarze, nie bierz mnie za głupca - Mężczyzna spojrzał na niego poważnym wzrokiem.
-Twoje gierki z miastem nie są moim problemem, wielki Kralgarze. Czy też moją sprawą.
-rzekł w odpowiedzi obojętnym tonem mag.- Przestrzegłem cię przed pogrywaniem z Silverymoon z czystego obowiązku jako negocjatora.
Trudno nie było brać go za głupca, skoro jak głupiec się popisywał.
-"Mam własny wielki plan, ale go nie zdradzę."-pomyślał Samotnik.-"Dziecinada. Oczywistym było, że jakieś plany masz i zechcesz wynieść z tej wyprawy coś więcej niż odpustowe błyskotki. Ale już źle to zacząłeś rozgrywać na samym początku. Chyba, że masz ochotę na to by Silverymoon całkowicie straciło do ciebie zaufanie. Ale wtedy nie głupcem będziesz... lecz wielkim głupcem."
Usiadł wygodniej i rzekł.- Pomińmy jednak owe sekrety i przejdźmy do sedna. Widzisz dla mnie rolę w swoich planach? Jeśli tak, to jaką?
- Zanim na to odpowiem, chcę spytać o co innego. Powiedz mi najpierw Raetarze, co cenisz w życiu? Co sprawia ci przyjemność, co jest warte zainteresowania twej osoby? Każdy lubi co innego, każdy ma inne zainteresowania... pożądania.
-Złoto? Kobiety? Potęga? Władza?Zemsta?
- pytał retorycznie Samotnik, po czym machnął dłonią.- Zasmakowałem tego wszystkiego. Myślę, że teraz pozostała mi tylko ciekawość. Nawet nie chęć zdobycia wiedzy. Ale tylko ciekawość. Choć żyje jeszcze parę typków, na których planuję się zemścić.
- Myślę, iż jest to wykonalne... -
Kralgar uśmiechnął się paskudnie - Jeśli zechcesz, mogę pomóc w twej zemście. W zamian oczekuję jedynie małej drobnostki... jutro w trakcie bitwy będziesz u mojego boku, pilnował mych pleców i miał baczenie na Otikasa. Szczególnie w trakcie takiego zamieszania mogą się zdarzyć okazje, by ta podła żmija coś uknuła. Zapewne pytasz się dlaczego ty, i dlaczego mam akurat tobie zaufać? Otóż, jesteś dyplomatą z Silverymoon, postąpisz więc prawowicie? Jeśli z kolei po prostu odmówisz, nie widzę w tym większego problemu...
Król barbarzyńców nie mógł pomóc. Nie zdawał sobie sprawy. Nie miało to jednak znaczenia. Raetar skinął głową.- Zgoda.
Pilnowanie dwóch węży czekających na okazję do ukąszenia siebie nawzajem. Interesujące wyzwanie.
- A więc w sumie uzgodnione... to jest może jeszcze coś interesującego, wartego omówienia, czy udamy się przed jutrzejszym dniem na spoczynek? - Kralgar zerknął na moment na boczne drzwi, za którymi zniknęły wcześniej trzy nagusie panienki...
-Myślę, że każdy nas zasłużył na spoczynek.- rzekł w odpowiedzi Raetar nie poświęcając uwagi drzwiom na które zerknął Kralgar. Ani kobietom które kryły się za nimi.
- A więc zobaczymy się jutro Raetarze, miłej nocy życzę - Wódz wstał od stołu...
-Nawzajem.- choć Samotnik nie sądził by ta noc, była miła dla niego. Raczej nużąca i nudna. Jak większość jego pobytu w tym barbarzyńskim grajdołku.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 28-04-2012, 23:33   #135
 
motek339's Avatar
 
Reputacja: 1 motek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znany
Vestigię obudziło łaskotanie w szyję i dotyk małego, szorstkiego języczka na policzku. Elfka obróciła się na drugi bok i mruknięciem chciała przegonić żartownisia, jednak na nic zdały się te próby. Otworzyła więc oczy i zobaczyła, że tę dość nietypową pobudkę zgotowały jej dwie fretki. Tropicielka, rozciągając się po wstaniu, rozejrzała się po okolicy, lecz nigdzie nie zauważyła właściciela urwisów. Wiedziała, że musi być gdzieś w pobliżu – zwierzęcy towarzysze nie odchodzili zbyt daleko z własnej woli. Reszta najemników powoli składała obóz i szykowała się do wyruszenia na wielką bitwę.

Gdy byli gotowi do drogi i czekali tylko na rozkaz do wymarszu, z lasu na polanę wypadła banda orków.


Musiały mieć na celu osłabienie przeciwników. Ich liczba dorównywała liczbie dzieci lasu.
Było to tak niespodziewane, że osoby, które stały najbliżej ściany drzew, nawet nie zdążyły sięgnąć po broń, gdy ich życie dobiegło końca. Reszta szybko dobyła oręża i ruszyła do walki z potworami.

Vestigia, z mieczami w obu rękach, ruszyła w stronę orków. Zabijała jednego po drugim. Jej broń wirowała w szaleńczym tańcu. Kąsała potwory po rękach, nogach, głowie. Nie zwracała uwagi na to, że przeciwników wcale nie ubywa. Miała jeden cel – zniszczyć znienawidzonego wroga. Elfka obracała się, nie chcąc dać się podejść z żadnej strony. Kilka razy nie udało jej się dostatecznie szybko odskoczyć – na szczęście były to tylko powierzchowne draśnięcia. Nic, co by jej przeszkodziło w dalszej walce.

Nagle świat utonął w czerwieni, a czas zwolnił. Elfka poczuła paraliżujący ból w okolicy mostka i ciepłą krew, spływającą po ciele. Z niedowierzaniem spojrzała w dół i zobaczyła bełt wystający z jej ciała.
„- Ale… Jak?” – Tylko tyle zdążyła pomyśleć, gdy ziemia podążyła jej na spotkanie.
Zanim tropicielkę ogarnęła ciemność, ujrzała jeszcze grupę piekielnych istot, wynurzających się z lasu.


Z myślą, że teraz nie mają szans na wygraną, elfka zamknęła oczy…

***

Vestigia poczuła mocne szarpnięcie. Potem jeszcze jedno i kolejne. Tropicielka, przyciśnięta do ziemi, wyrywała się i krzyczała, lecz żaden dźwięk nie wydobywał się z jej, zasłoniętych przez czyjąś rękę, ust. Kilka chwil zajęło jej zorientowanie się, że ciągle była noc, wokół było cicho, a napastnikiem nie był ork ani żadna inna paskuda, a elf, który wolną ręką pokazywał jej, by się uspokoiła. Wszędzie dokoła leżała reszta dzieci lasu. Uznając, że wcześniejsze przeżycia musiały być tylko snem, Vestigia kiwnęła głową elfowi, dając do zrozumienia, że już będzie spokojna. Ten odsunął się trochę i wskazał jej, by uzbroiła się i odczołgała się tam, gdzie pozostali.

Widok stworów, które wywołały takie poruszenie, napełnił serce Vestigii niepokojem. „To ich musiała się wystraszyć driada. Mogła chociaż nas ostrzec.” – przeszło jej przez myśl. W pełnej napięcia ciszy wszyscy wpatrywali się w niezwykły widok, będąc gotowymi zaatakować na najmniejszą oznakę zagrożenia. Sekundy wydłużały się w minuty, minuty w godziny. Po czasie, który wydawał się wiecznością, stwory zniknęły z ich pola widzenia. Z ułożenia gwiazd wynikało, że wszystko trwało zaledwie kilka minut.

Atmosfera trochę się rozluźniła, ogniska znów zapłonęły. W ramach bezpieczeństwa zostały wyznaczone dodatkowe warty.

- To chyba były Giganty Faerlin - szepnął pojawiający się obok niej Iriel – Dosyć paskudne osobniki. Chcesz o czymś pogadać? - Spojrzał jej prosto w oczy. Wyczekiwanie następnego dnia było najwyraźniej dosyć denerwujące nie tylko dla Vestigii...
Elfka przyjrzała się uważnie dowódcy. Niejedno razem przeszli i tropicielka umiała poznać, że coś go trapi. Tym razem to aż rzucało się w oczy. Nie mogła jednak zapytać wprost, o co chodzi, bo Iriel zbyłby to jakimś głupstwem. Na co dzień robiła za osobę do zwierzania się. A ponieważ i tak już nie spała, co więcej - była pewna, że tej nocy nie zaśnie, kiwnęła w odpowiedzi głową.
- Faktycznie paskudne. Szły w stronę Silverymoon? - spytała szeptem. W tych okolicach była po raz pierwszy.
- Hmmm... - Iriel spojrzał w niebo - Nie tak całkiem, ale kto je tam wie...
- Oby nie. I bez nich będziemy mieć sporo do roboty - odparła. - O której wyruszamy?
- O świtaniu. Mamy jeszcze nieco drogi przed sobą - Mężczyzna rozejrzał się wokół, po czym ściszył głos - Chodź gdzieś na bok, musimy porozmawiać...
Elfka bez słowa podążyła za Irielem. Gdy byli dobry kawałek od obozowiska i miała pewność, że nikt ich nie słyszy, spytała:
- O co chodzi?
- Uważaj jutro na siebie. Uważaj i trzymaj blisko mnie - Iriel spojrzał na nią wyjątkowo poważnie - Ta bitwa, to nie będą przelewki, i mimo iż będziemy jedynie kąsać zaplecze wroga, może być naprawdę paskudnie. Orcza armia liczy grubo ponad dziesięć tysięcy mieczy, a przynajmniej na tyle ją szacują... - Przygryzł wargę.
- Dobrze, będę uważać. Może na to nie wygląda, ale nie mam zamiaru jutro zginąć - odpowiedziała. Czuła jednak, że to nie wszystko, co ma jej do powiedzenia. To mógł powiedzieć przy wszystkich. Czekała więc na ciąg dalszy.
- Wrogim siłom towarzyszy potężny czerwony smok. Bydle jest niezwykle duże i zapewne stare, a jego oddech może spopielić setkę wojaków na raz - Wzrok mężczyzny tym razem skierowany był gdzieś na drzewa - Jeśli... jeśli on się pojawi i zacznie lecieć w naszą stronę, uciekaj. Po prostu uciekaj i nie oglądaj się za siebie...
- Tylko jeśli będę miała pewność, że cały oddział biegnie ze mną. - Vestigia spojrzała butnie na elfa. Ostatnie, co by jej przyszło do głowy, to zostawić swoich przyjaciół na polu bitwy. Smok, nie smok, poradzą sobie! Jakoś...
- Nie - Dowódca Elfki odpowiedział wyjątkowo twardo - Jeśli zajdzie potrzeba, będziesz uciekała. Nie oglądając się za siebie i nie czekając na kogokolwiek. Z naszego oddziału i tak niewielu już zostało. A ja nie chcę stać i nad twoim grobem. I nie opowiadaj mi tu żadnych pierdół o honorze, braterskości i tym podobnych. Jesteś młoda, całe życie jeszcze przed tobą. Ja... rozkazuję ci przeżyć jutrzejszy dzień, zrozumiałaś? - Oczy Iriela dziwnie błyszczały. Mężczyzna był wyraźnie poruszony, do tego i zaś chyba i nagle... rozjuszony?
- Ale... - Zaczęła protestować elfka, lecz się powstrzymała. Nie było sensu dyskutować z Irielem. Zrezygnowana odparła. - Tak, zrozumiałam. Ale pobiegniesz ze mną?
- Tak, pobiegnę - odparł jej już łagodniejszym tonem - O mnie to ty się nie martw, przeżyłem już niejedno cholerstwo.
- A tylko spróbowałbyś tego nie zrobić. Jakiś tam smok w porównaniu z tym, co ja bym ci po tym wszystkim zrobiła, to byłby pikuś. O! - Spróbowała zażartować Vestigia. Miała nadzieję, że poprawi to choć trochę humor jej przyjaciela.
Iriel uśmiechnął się na chwilę, po czym klepnął ją w ramię.
- Dobra, już cię wystarczająco nastraszyłem, chyba pora się zdrzemnąć? No chyba, że chcesz jeszcze o czymś pogadać?
- Hmm... Tak właściwie to... - To było dziwne, lecz zadanie prostego pytania sprawiło jej niemało kłopotu. - Czy udało ci się dowiedzieć, gdzie został wysłany półelf, o którym ci mówiłam? Muszę mu zwrócić to. - Tropicielka wskazała na wisiorek zwisający jej z szyi.
- Błaaaah, ty to pytania zadajesz... - Iriel uśmiechnął się już cieplej - Szczerze powiedziawszy to nie mam pojęcia gdzie on jest czy tu z nami, czy będzie po wschodniej stronie Silverymoon, czy może i na rzece... a czemu chcesz temu jegomościowi to oddać?
Vestigia sparodiowała obrażoną damę, ściągając usta w wąską kreskę, zadzierając nosek i odwracając się z przytupem od elfa. Z udawanym wyrzutem w głosie powiedziała:
- Miałeś się dowiedzieć! Nie lubię cię!
- A więc jednak? - Dowódca niespodziewanie wyszczerzył ząbki - Nasza mała Vestii się w kimś zadurzyła... hiehie - Pokiwał głową.
- Pfff... Nieprawda! Wcale nie! - Elfka dała Irielowi dość mocnego kuksańca w bok. - Po prostu muszę mu oddać ten wisiorek. Ot, taki drobiazg na szczęście.
- Oj tak, tak, naturalnie... - Zrobił wielce niewinną minę - Oczywiście Vesti, oczywiście... - I znowu paskuda parsknął śmiechem!. W końcu jednak się uspokoił, odchrząknął, po czym bezceremonialnie drapiąc się po nosie odezwał ponownie:
- Ten twój ko...znajomy jest tu z nami, ale nie pytaj się mnie gdzie. W końcu mamy ten nasz piękny, nocny obóz rozciągnięty chyba i na kilometr... i nie próbuj go teraz szukać i szlajać się po nocy, bo różne paskudy chodzą po lesie, bezpieczniej przy ognisku. Jak będzie widno to go sobie wypatrzysz i pogruchacie... - Przygryzł wargę powstrzymując się przed kolejnym roześmianiem.
Na wspomnienie o typach kręcących się po lesie, tropicielka, ze wzrokiem wlepionym w dowódcę, mruknęła, że właśnie widzi. Ten jednak jakby jej nie usłyszał.
- Tak, tatusiu. Będę dobrą dziewczynką i wrócę grzecznie do łóżeczka - zakpiła Vestigia, po czym szybko pocałowała go w policzek. - Dziękuję. Wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz! - Elfka przez chwilę się nad czymś zastanawiała, po czym dodała. - I nie żartuj tak sobie. Nie przy reszcie oddziału.
- No przecież mnie znasz... - Spoważniał - Wygłupy wygłupami, w końcu chyba nie pójdziemy z wisielczymi humorami spać. O nic się martwić nie musisz - Mrugnął do niej.
- Pewnie, że nie. A komuś w twoim wieku odpoczynek się przyda... - roześmiała się Vesti. - To co, wracamy?
- Ja ci dam w moim wieku... - Pogroził jej pięścią, choć z uśmiechem - Ano wracamy....

Podczas drogi powrotnej nie rozmawiali. Oboje byli pogrążeni w swoich, niezbyt wesołych, myślach. Gdy wrócili do obozu, elfka odszukała swą ludzką poduszkę, ułożyła się wygodnie i przez resztę nocy spoglądała w niebo – pełne gwiazd, które jeszcze nigdy tak jasno nie świeciły…

 
__________________
"Daj człowiekowi ogień, będzie mu ciepło jeden dzień.
Wrzuć człowieka do ognia, będzie mu ciepło do końca życia"
Terry Pratchett :)
motek339 jest offline  
Stary 29-04-2012, 17:49   #136
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
ego życie spłonęło wraz z "Tańczącym Kozłem". Gdyby był zdolny do okazywania jakichkolwiek uczuć zapewne padłby na kolana wyjąc i przeklinając bogów. Nie był. Zacisnął mocno zęby poprzysięgając srogą zemstę. Przymknął oczy chcąc zapamiętać swój dom takim jakim był. Nie chciał pamiętać zgliszczy. Pozbawiony jakichkolwiek emocji podszedł do żołnierzy próbujących torturować zielonoskórego.
- Nie macie doświadczenia w tym, co chłopcy ? - Zapytał, rozsiewając wokół siebie smrodliwą aurę śmierci która otaczała go przez całe życie. On już był trupem. Chciał umrzeć, powinien umrzeć dawno temu - tak by było łatwiej.

Jeden ze zbrojnych poczęstował zakrwawionego Orka kolejnym siarczystym kopem...
- Ma być żywy... ale cały nie musi! - Odparł kolejny, dosyć szczupły - Zabieramy go do lochu, a o co chodzi?
- A o to, Szacowny Panie Oficerze, że mam tu magiczny wywarek pozwalający zrozumienie języków, nawet tak plugawego jak ten którym posługują się takie poczwary jak ta tutaj. Wam mości oficerze informacje które ma ten parszywiec mogą zagwarantować awansik i dostanie życie...To co wyciśniemy z niego co nieco na pohybel tym obleśnym mordom ?
- [i]O tym zdecyduje kapitan![i] - Odpowiedział kolejny z żołdaków, ze świeżą raną na dłoni, trącając Orka styliskiem halabardy - [i]Wstawaj gnoju, idziemy!.[i]
- Kapitan jak już dostanie od was zielonoskórego to w te pędy sobie przypisze wasz sukces i to on zgarnie laury. A wam jak zwykle rzucą pochwałę i garść miedziaków. - Uśmiechnął się wilczo.
- [i]Jaki tam znowu sukces? Ledwie durny Ork złapany...[i] - Zdziwił się szczupły gwardzista.
- Taki durny ork wie gdzie jego pobratymcy mają zapasy żywności,pocisków oraz gdzie są ich przywódcy. Za dostarczenie takich informacji wasz pułkownik zapewne sowicie nagrodzi kapitana, chyba że to wy wykażecie się inicjatywą. - Kusił wojownik.
- [i]A tak w ogóle to kim ty jesteś?[i] - Spytał Wulframa.
- Ja? - udał zdziwienie jednooki - Jam jest jeno zwykły karczmarz co w "Tańczącym Koźle" ludziom swymi trunkami dogadzał. - zakończył wypowiedź wilczym uśmiechem który w łunach pożarów wydawał się wyjątkowo drapieżny. - Ot była karczma, nie ma karczmy - mruknął.
- [i]Pewnie odszkodowanie dostaniesz[i] - Burknął jeden ze zbrojnych, reszta dziwnie wzruszyła ramionami, po czym zaczęli gdzieś ciągnąć Orka, nie bardzo już dalej wdając się w jakieś dyskusje z Wulframem...

Wulfram zaś przez chwilę patrzył za odchodzącymi po czym wzruszył ramionami i skierował się ku Gwiezdnemu Mostowi, a przynajmniej tego co z niego pozostało. Chciał wiedzieć co się dzieje w mieście. Myślał że natężenie walk najszybciej można będzie ocenić po ilości spływających rzeką ścierw wszystkich zaangażowanych gatunków. Wiele do oglądania w nurtach rzeki Rauvin jednak nie było, ta bowiem płynęła dosyć bystrym nurtem. Nie oczywiście tak szybko, by kogoś w niej płynącego natychmiast porwała swym prądem, jednak wszelkie "wojenne" śmieci, czy i ciała, popłynęły już w dół Silverymoon... za to na murach obu brzegów spływały do rzeki liczne "rozlewiska" krwi, barwiąc toń wody.

A Orki w południowej części miasta porykiwały wyzywająco, bluzgając w swym narzeczu pod adresem obrońców, hucząc orężem o swoje pancerze, i prezentując tym podobne, wyzywające gesty, nie robiące najmniejszego wrażenia na Wulframie. Zwrócił on za to uwagę na pewnego jegomościa, wydającego nawet sensowne rozkazy, czyżby więc trafił w końcu na jednego z dowódców owego cyrku?



Uważnie lustrując oficera przeładował kuszę. Nim podejmie jakąkolwiek decyzję chciał wiedzieć z jakiej gliny był ulepiony ten człowiek. Jego doświadczone oko oceniło że od wyjących na przeciwnym nabrzeżu orków dzieli go około 150 stóp. Przyłożył kuszę do ramienia celując w największą grupę zielonoskórych po czym zaczął oddawać strzał za strzałem. Mocne ramiona kuszy raz za razem wprawiały cięciwę w ruch wydając charakterystyczne kliknięcia i gwizd prutego przez bełty powietrza. Była to symfonia wojny. Dwa z trzech trafiły celu wywołując zamieszanie wśród rozwrzeszczanej zielonoskórej hordy. Kusza byłaby bronią idealną gdyby nie czas jej przeładowania. Przez chwilę patrzył na efekty swojej pracy. Chłodno wykalkulował że trzeba będzie czegoś więcej by wytłuc kieł-gęby oblegające miasto. W umyśle zakwitło mu kilka pomysłów lecz szybko je zdławił. Nic właściwie nie wiązało go już z miastem. Dlaczego miałby robić cokolwiek ? Intensywnie szukając rozwiązania swojej sytuacji przyglądał się dowodzącemu tym odcinkiem. Nie mógł być to nikt ważny bo tacy zazwyczaj siedzieli z dala od ognia walk.
- Witajcie mości oficerze. Jak tam postępy w wojennym dziele ?
Zbrojny spojrzał na Wulframa, wybity z kontekstu, wyraźnie nad czymś przez chwilę myśląc.
- Był rozkaz czekać, to czekamy. Jak na razie Orcze mordy nie atakują... - Odezwał się w końcu.
-Nie znalazła by się dobrze płatna praca dla zbrojnego ? - zapytał choć nie spodziewał się żadnej ciekawej oferty. To co poszło z dymem było dobytkiem jego życia, teraz pozostawało mu tylko znów nadstawiać karku za trzosik.
- Jasne, że by się znalazła. Potrzebny każdy miecz przeciw temu plugawstwu - Mężczyzna machnął dłonią w kierunku rzeki - Znasz się na wojaczce pewnie, gęby młokosa bowiem nie masz. Chodźmy więc, i podpiszemy co trzeba?
- Chodzi mi o zadania specjalne... - poklepał się po swym pasie na którym spoczywało oburęczne ostrze. - Moja broń nie nadaje się do walki w szeregach. Zakończył.
- Jeszcze mi tu żądania stawiają... - Zamarudził zbrojny pod nosem - Podpiszesz, że się zaciągasz do armii Silverymoon na okres oblężenia, a jak się coś wielce specjalnego wydarzy, to cię tam poślę, może łaskawie być? - Od dowódcy można było poczuć spory sarkazm.
- Nie, nie może być dobry człowieku. - mruknął wojak wyraźnie rozeźlony - Ten miecz nie nadaje się do walki w tłoku, a ja nie chcę odpowiadać za pochlastanych chłystków którzy ledwie odróżniają którą stroną kierować ostrze do wroga. warknął.
- No to jak nie może być, to droga wolna, nikt cię do niczego nie zmusza! - Rozeźlił się rozmówca.
Były kondotier strzyknął śliną po czym najzwyczajniej w świecie odszedł. Wiedział że większość pozostawionego za plecami oddziału nie przetrwa pierwszego starcia. To nie był jego problem. Doświadczenie w boju drogo kosztuje. Postukując metalicznie ciężkimi buciorami skierował się ku przystani. Wiedział że jeśli gdzieś można szybko się wzbogacić to właśnie to miejsce będzie najlepsze. Potrzebował złota - odbudowa Tańczącego Kozła tania nie będzie.

W docach panowała dosyć podobna sytuacja, co wzdłuż całej linii brzegowej. Obrońcy Silverymoon chowali się za murami i ułożonymi na prędko z rozmaitych przedmiotów barykadami i prowizorycznymi osłonami, oczekując kolejnego ataku Orków i całej reszty towarzyszącego im plugastwa. Tu i tam leżało kilku rannych i zabitych, których powoli odtransportowywano z dala od linii frontu. Słowem więc, nic zbyt wielce interesującego dla samego Wulframa, mającego powoli odczucie, iż znajduje się jakby w złym miejscu i w złym czasie...

- Hej ty, możesz pomóc? - Usłyszał nagle słowa skierowane do nikogo innego, jak właśnie do niego. Zagadnęła go z kolei dosyć dobrze zbudowana kobieta, odziana w zbroję, i posiadająca całkiem imponujących rozmiarów topór. W chwili obecnej starała się właśnie ze zniszczonego wozu “załatać” jedną z wolnych przestrzeni, chcąc w ten sposób zapewnić następną osłonę dla walczących.




Przez chwilę Wulfram na końcu języka miał wyjątkowo cierpką i mało przyjazną odpowiedź, lecz pohamował się z względów których nawet on nie potrafił wyjaśnić. Bez zbędnych słów zabrał się za pomoc, uważnie wpatrując się w kobietę. Po kilku chwilach, wspólnymi siłami przewrócili wóz jak należy, zapewniając porządaną osłonę.
- Dzięki za pomoc - Zbrojna kobieta zwróciła się do Wulframa, po czym zarzuciła swe toporzysko na ramię - Jestem Stoona - Wyciągnęła do niego dłoń.
Wulfram uścisnął wyciągniętą dłoń przytrzymując ją o chwilę za długo jak na obowiązujące standardy. -Mów mi Wulfram - Powiedział zapatrzony, niemal nieobecny. Jednak to nie kobieta była w centrum jego uwagi a jej oręż. Symbole w nim wyryte jasno świadczyły że o pomyłce nie może być mowy.
- Skąd masz ten topór ? - spytał lękając się odpowiedzi. Przeszłość zdawała się doganiać na każdym kroku.
- Mój własny, a bo co? - Zdziwiła się kobieta.
- A nic, znałem tylko poprzedniego właściciela. - Odwrócił się z zamiarem odejścia.
- Znałeś mojego brata?? - Stoona niemal wykrzyknęła.
- Zdarzyło mi się parę razy stawać u jego boku w trakcie bitwy. Oczywiście jeśli mamy na myśli tę samą osobę. Dawne dzieje. - Uciął rozmowę. W jego świecie to czyny nie słowa prowadziły najemników do fortuny.
- Leoaver “Mur” Chorster? - Spytała, uważnie się w Wulframa wpatrując, a jej dłoń zacisnęła się nerwowo na rękojeści topora... choć wcale to nie musiało oznaczać, iż za chwilę ma zamiar nim jednookiemu karczmarzowi przygrzmocić.
- Ano - wzruszył ramionami ni to przytakując ni zaprzeczając. - My go Narwańcem wołaliśmy bo przed bitwą zawsze sporo gadał. Dobry chłop, co z nim ? - Spodziewał się że podzielił los Hrothgara - przecież nigdy by nie oddał swojego oręża, nawet siostrze.
- Zginął, a co innego go mogło spotkać... - Odparła nieco markotnym głosem - Ale przynajmniej zginął w walce, robiąc to, czym się tak lubował! - Dodała już bardziej energicznie - A ja jego śladami idę - Machnęła toporzyskiem.
- Czasy wojenne mają swoje prawa, nie idź jednak ich ścieżką bo nie znajdziesz na niej szczęścia. - Słowa te obco zabrzmiały w ustach człowieka który całe życie nic innego nie robił.
- Nie mów mi jak mam żyć - Spojrzała na niego z ukosa, szybko jednak skończyła z nieco groźnymi minami - Chodzą plotki, że jutro ma być gorąco, wiesz coś o tym?
- Rajcy miejscy ściągnęli do walki z zielonoskórymi smoka, całkiem sporego nawet. Dopóki orki siedzą za rzeką będzie bezpiecznie ale jeśli się przedrą dojdzie do masakry. Nabrzeże umocnione jest prymitywnie ale powinno wystarczyć. Gdybym dowodził obroną zgromadziłbym jeszcze w górze rzeki niedaleko Jasnego Ostrza trochę bali które mogły by spuszone w porę potrzaskać barki desantowe przeciwnika ale to już nie moje zmartwienie.- zakończył.
- Aha... no to ze smokiem to nowe... - Stoona wzruszyła ramionami - Idę nieco odsapnąć, czegoś się napić. To tobie już nie zawracam głowy, w końcu dokądś sobie szedłeś zanim zagadnęłam?
- Diabli wiedzą gdzie idę. Szukam jakichś rentownych zleceń, potrzebuję dobrze zarobić. Polecisz mi coś ?
- Zaciągnij się - Zagestykulowała dłonią - Przynajmniej na czas oblężenia. Bardziej doświadczonym płacą więcej niż zwyczajowym żołdakom. Za każdego ubitego Orka ponoć 10 srebrników nawet, oprócz normalnego żołdu.
- Marny pieniądz, w poprzednich bojach płacili nam z góry dla całego oddziału wprost do szkatuły chorągwi. Gdy przeżywało nas kilku na sto to skarbce mieliśmy jak królowie. Twój brat też lubił twardą walutę i porządnym groszem nie gardził. A Ty co miarkujesz robić ?
- Czekam na nowe rozkazy, jak chyba wszyscy. A jutro mam nadzieję ukatrupić jakiegoś szamana lub dowódcę, to i może się na łupach z nich obłowię... - Uśmiechnęła się wrednie.
- Jeśli posługujesz się choć w połowie tak sprawnie toporem jak Leo to dobrze by było stanąć do boju razem. - mruknął bardziej do siebie niż do rozmówczyni.- Kto dowodzi waszym oddziałem ?
- Myślę, że sobie z nim radzę - Machnęła toporzyskiem przecinając powietrze - A dowódca, niejaki Zandak Shieldheart, gdzieś tu się kręci, a co? - Zaciekawiła się.

- Zaciągnę się do waszej kompanii. - uśmiechnął się rozbrajająco, chociaż w jego wykonaniu wyglądało to nieco upiornie i drapieżnie. - Dobrze jest mieć kogoś zaufanego osłaniającego plecy. - Po utracie “Tańczącego Kozła” jego twarz wyglądała jakby w ciągu jednej nocy postarzała się o dekadę. Był już bardzo zmęczony swoim losem.

Stoona zaprowadziła więc Wulframa do niejakiego Shieldheart’a, dowodzącego ponoć tym kawałkiem tego wielce chwalebnego frontu. Podeszli więc do jakiegoś mężczyzny, siedzącego między beczkami, i czytającego akurat jakiś pergamin...






- Mamy nowego rekruta - Odezwała się Stoona.
- Kolejny zatraceniec, gotowy zginąć? - Zandak spojrzał na Wulframa dosyć niemiło - No i najmłodszych lat to on już nie jest...
- Zajmowałem się wojaczką w czasach gdy Ty Panie jeszcze na chleb mówiłeś bep i nie potrafiłeś sam wybrać się na stronę. - rubasznie podsumował Wulfram.
- Jeśli wątpisz czy dam sobie radę wystaw swojego najlepszego człowieka i sam będziesz mógł ocenić efekty.
- Och, i do tego jeszcze pyskaty! - Dowódca... zagestykulował dłońmi w bardzo specyficzny sposób, a w połączeniu z nagłą zmianą tonacji głosu, Wulfram już niemal od razu był pewien iż rozmawia z... ciotą. Wychodziło więc na to, iż owy Zandak był... ten teges?
- Nie będziemy przecież się bić między sobą - Kontynuował mężczyzna wyjątkowo denerwującym głosikiem, a Stoona przewróciła oczami - No dobrze, już dobrze panie gburowaty, wierzymy panu iż doświadczony w bojach zabijaka!.
- Za gadanie nikt mi nigdy nie płacił, robię to co umiem i na czym się znam. - uciął dyskusję. - Podpiszemy kontrakt zaciągu czy będziemy tak stali jak te widły w gnoju ? - zapytał.
- Ależ słownictwo... - Zgorszył się Zandak - No ale chcesz, to chodźmy, pergaminów mamy jeszcze pod dostatkiem...

Za jednym z budynków, wprost na ulicy, znajdował się zwyczajowy stół, a przy nim dwa krzesła. Stała i skrzynia, której pilnował jakiś żołdak. Zandak usiadł przy stole wraz z Wulframem, otwarł kłódkę na skrzyni, i wyciągnął z niej pergamim. Stoona spoczęła na pobliskiej beczce... a jednooki karczmarz otrzymał gotowe pismo. Oczywiście najpierw nieco dokładniej sobie poczytał, zastanawiając się chwilę nad kilkoma fragmentami:

“...iż niżej podpisany, zaciąga się na służbę do wojsk Silverymoon, na czas odparcia zagrożenia obleganego miasta, lub na okres dni pięciu, cokolwiek nastąpi pierwsze....

...podporządkuje się dowodzącym, wypełniając ich rozkazy, i stając się pełnoprawnym żołnierzem, z wszelkimi należącymi się takiemu przywilejami i obowiązkami, jak chociażby wyekwipowanie i pomoc medyczną...

...żołd wynosi dziesięć złociszy dziennie, a za każdego zabitego Orka dziesięć srebrników...

...wykazując się niezwykłymi zdolnościami, poświęceniem lub honorem, może liczyć na dodatkowe wynagrodzenie materialne, czy to w postaci pieniężnej, materialnej, lub i z nadania tytułu...”

Złoto oferowane zaciężnym wojakom może i nie przyprawiało o zawrót głowy lecz opierając się na doświadczeniu wiedział, że łupy wynagrodzić mogły z nawiązką te niedogodności. Podpisał dokument. Znów był w zawodzie.
 
Grytek1 jest offline  
Stary 29-04-2012, 18:54   #137
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
2 Ches(Marzec)


Silverymoon
wieczór

Tarin, po feralnym spotkaniu ze strażą miejską, a następnie odwiedzinach w świątyni, udał się w końcu ku wspomnianej lokacji, mając zamiar przenocować w "Złotym Dębie". Karczma okazała się jednak... zamknięta na cztery spusty. Okiennice przymknięte, drzwi zawarte, w środku zaś żadnego światła. Walenie bez opamiętania kołatką mijało się z celem, toteż zniechęcony Mag odwrócił się na pięcie, oczami wyobraźni już widząc jakieś niezbyt wygodne miejsce, w którym przyjdzie jemu spędzić ową noc. No ale, w końcu od takich rzeczy korona z głowy nie spada...

- Co się tak dobijasz? - Rozległo się za jego plecami.

Okazało się jednak, iż wcale "Złoty Dąb" nie był taki opuszczony. Po wyjątkowo obniżonych cenach (w końcu sytuacja w mieście wymagała poświęceń karczmarzy względem ewentualnych gości) Tarinowi udało się dostać izbę. Same lokum z kolei nie było wcale tak puste, w "Dębie" przebywało bowiem kilkanaście osób, rozmawiając szeptami przy zapalonych świecach. Okna szczelnie zasłonięte, klientela wyjątkowo cicha, a izb niemal od wyboru do koloru. Och tak, w Silverymoon sytuacja była nietypowa...

Mag zjadł nawet całkiem pożywną kolację, zażył kąpiel, postudiował zdobyty kamień, który zdecydowanie musiał być magiczny, jednak do czego służył, tego Tarin jeszcze nie wiedział. Jeszcze. Następnie zaś przyszedł czas na spoczynek, i choć cały "Klejnot Północy" znajdował się w sporym niebezpieczeństwie, mężczyzna zasnął bez większych problemów.



~



Nie tylko zresztą on.

W innych miejscach, całkiem nie tak znowu wielce oddalonych od Silverymoon, wiele innych osób również udało się na spoczynek, z myślami krążącymi wokół jednego tematu: Następny dzień, i nadchodząca bitwa z Orkami.

Raetar ziewnął, mając już serdecznie dosyć gościny w Uthgardzkim mieście, namolnej Kapłanki, barbarzyńców i ich "wielkich" planów.

Saebrineth wierciła się z boku na bok, śniąc dosyć nieprzyjemne rzeczy... Vestigia drzemała o wiele spokojniej.

Wulfram pochrapywał w najlepsze w ruinach własnej karczmy, a konkretniej w jej piwnicy.


A noc była w sumie wyjątkowo spokojna.






Rozdział II


Silverymoon i okolice
3 Ches(Marzec)
poranek


Same bóstwa najwyraźniej zaparły dech, a niektóre i uroniły łzy przed nadchodzącą bitwą, nad północną częścią Faerunu zaebrały się bowiem ciemne chmury, i ranek został przywitany deszczem. Zima się zdecydowanie kończyła, podobnie jak i oblężenie Silverymoon. Postawiono wszystko na jedną kartę, i uruchomiono potężną maszynę działań, której trybiki raz poruszone, nie miały zamiaru już się zatrzymać.



Vestigia wraz z leśnymi oddziałami przemaszerowała kilka kilometrów, zachodząc Orcze siły od południa. Eliminując ospałych strażników zielonoskórych, podkradli się wyjątkowo blisko zaplecza okupantów. Namioty, machiny oblężnicze, wojenne warsztaty, i masa kłów, gotowych przyczynić się do śmierci mieszkańców Silverymoon. Nerwowo wyczekiwali na rozpoczęcie bitwy...

~


Przeniesiony przez portal Raetar, wraz z barbarzyńcami Kralgara, pojawił się na zachodnich ziemiach względem "Klejnotu Północy", po raz pierwszy oglądając potęgę, jaką udało się zorganizować zielonoskórym prymitywom. I wtedy też, widząc setki, tysiące wrogich żołnierzy, ich namioty, bestie jakimi dysponowali, i rozmach całego przedsięwzięcia, "Samotnik" był już całkowicie przekonany, iż za tym musiał stać ktoś o wiele potężniejszy niż nawet sam Oblud "Wiele Strzał".

~

Wojska Everlund również dotarły na czas, nadchodząc traktem ze wschodnio-południowej strony. I to one głównie były przyczyną zamętu jaki powstał wśród Orczej armii. Zielonoskórzy bowiem, zauważając oddziały wyłaniające się zza niewielkiego wzniesienia, wznieśli alarm. Rozpoczęto gorączkowe przygotowania panujące po obu stronach konfliktu, a czas uciekał nieubłaganie z każdym oddechem, który towarzyszył działającym w pośpiechu wojakom. Saebrineth spojrzała wymownie na Larsena, ściskając mocniej swą kuszę. W co też ona się wpakowała...

~

Wulfram oczekiwał wraz z pozostałymi wśród linii brzegowej na umówiony sygnał. Każdy z otaczających go żołnierzy zdawał się mieć z minuty na minutę coraz bledszą twarz, a jeden czy dwóch nawet z nerwów zwymiotowało. Stary wilk zdawał się jednak pozostawać tym niewzruszony, choć i jego serce lekko już przyspieszyło. Brał już udział w niejednej bitwie, i doskonale zdawał sobie sprawę z przebiegu wydarzeń. W chwili obecnej panowała przysłowiowa cisza przed burzą, a już niedługo rozpocznie się rzeź. Głęboko odetchnął, przygotowując się do tego, w czym był najlepszy... do zabijania.


***

Nadciągnęły również Krasnoludy, zarówno z Mithrilowej Hali, jak i z Cytadelii Feldbarr. Zaprawieni w bojach brodacze o posępnych minach, stający w (zdawałoby się) odwiecznym boju przeciw jednym ze swych największych wrogów. Zielona plaga zdawała się istnieć tak długo, jak i chyba sam Toril...


Rozbrzmiały bębny.

Rozległy się ryki dochodzące z tysięcy gardeł.

Bitwę tą Minstrelowie będą opiewać lub przeklinać wzdłuż i wszerz całego Torilu przez jeszcze wiele lat.

Z murów Silverymoon rozpoczęto kanonadę zniszczenia, kładąc pokotem setki Orków. "Magiczne pociski", "Błyskawice", "Kule Ogniste", "Kwasowe Strzały", przyzwane stwory, żywiołaki, i wszelkie inne, niosące śmierć i zniszczenie twory magiczne i niemagiczne, rozpoczęły wielką kontrofensywę Sojuszu Północy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=gqCG3zxpjg4[/MEDIA]

Orcze siły, zmiecione początkowo sprzed murów miasta, nie załamały się jednak. Wprost przeciwnie, wrodzy cywilizacji humanoidzi rzucili się z furią w przód, po raz kolejny atakując Silverymoon. Drabiny, wieże oblężnicze, katapulty i balisty, strzały przysłaniające niebo, rozpętało się istne piekło. Wrzaski zabitych, jęki rannych, krzyki przerażenia, okoliczna ziemia wprost zdawała się drżeć poprzez toczące się na niej wydarzenia...


~


Kontrofensywa w samym centrum "Klejnotu Północy" skupiła się na odzyskaniu południowej części miasta, zajmowanej obecnie przez Orki i służalcze Gobliny. Gdy zaczęto kontratak na murach, łucznicy znajdujący się przy rzece zasypali wrogów strzałami, choć na kilka momentów dezorientując siły po drugiej stronie wodnej przeszkody. Wspomagani z kolei i przez wszelakich czarujących, zdołali uzyskać potrzebny do działania współtowarzyszy moment.

"Księżycowy Most" ponownie rozpostarł się ponad rzeką Rauvin, a zbrojne oddziały Silverymoon ruszyły pędem na drugą stronę, ścierając się z zielonoskórymi. Sam most nie był jednak jedyną możliwością przeprawy, oprócz niego wyrosły bowiem nagle z nabrzeżnych murów i inne, powołane do istnienia z całą pewnością za pomocą magii, solidne, kamienne środki przeprawy.

Wulfram wraz ze Stooną, cholernym Shieldheartem, i wieloma innymi zbrojnymi pognał ku przeciwnikom.

Rozpoczęło się wzajemne wyprufanie flaków...

Siły, w jakich znalazł się "Stary wilk" były w większej części ze zbrojnego ramienia, choć i wśród walczących znalazło się paru opancerzonych Kapłanów, niosących śmierć zarówno magią, jak i leczących natychmiast na polu boju rannych Silverymoonczyków. Oprócz nich, było i kilku czaromiotów, kładących pokotem tuziny Orków i Goblinów, jednak na dobrą miarę byli wyjątkowo tchórzliwymi, i w sumie wielce upartymi - przynajmniej w oczach Wulframa - osobnikami. Co to bowiem za postawa, rzucanie czarów zza pleców torujących drogę ostrzami rębajłów...

Pierwszy nieszczęśnik, który stanął na drodze jednookiemu mężczyźnie, stracił prawą łapę wraz z orężem, padając z wrzaskiem. Wulfram z kolei nawet nie tracił czasu i energii na dobicie zielonoskórego, osobnik tryskający z kikuta czarną juchą i tak był już praktycznie martwy. Kolejny utracił po chwili nogę, a ciężki bucior wgniótł jego czaszkę w zalany już posoką bruk. Wulfram niósł zagładę niemal każdym opadającym na przeciwników ciosem.




Śmierć można było nieść na niewiele sposobów, niekoniecznie brudząc sobie przy tym ręce. Jednym z przykładów takiego właśnie zastosowania Sztuki był niejaki Daritos, znajdujący się nie tak całkiem daleko "Księżycowego Mostu". Mężczyzna, podobnie jak i wielu jemu podobnych, znajdował się już po południowej stronie miasta, wykańczając znajdujące się przed nim wrogie siły. Tuzin zamrożonych żywcem Orków i drugie tyle Goblinów prezentowało się w sumie całkiem ciekawie dla oka...

Wspierany przez zbrojnych kroczących u jego boku, z dosyć kontrowersyjnym wyrazem twarzy, siwowłosy jegomość posyłał w zaświaty następnych i następnych przeciwników. Podobnie jak on, czynili i inni czarujący, posyłając zabójcze chmury, paląc ogniem, rażąc elektrycznością, i kładąc pokotem całe zastępy.

I wtedy też, zauważył jaką radzącą sobie coraz gorzej, ludzką kobietę. Zbrojna walczyła niczym lwica, jednak zostawała coraz bardziej przygniatana masą przeciwników. Już została zraniona włócznią w udo, już raz ją smagnięto mieczem przez plecy... a ona broniła się, i jakiegoś ciężej rannego wojaka z rozprutym bebechem, klęczącym pod jej nogami. Daritos zacisnął z wściekłości zęby. Nie, żeby miał znowu aż takie miłosierdzie do nieznajomych, sami bowiem w końcu powinni być świadomi w co się pakują, jednak sam fakt, iż kobieta została osaczona, a następnie podstępnie kąsana z każdej strony, mocno zdenerwowały mężczyznę.




~


Tarin kładł całe tuziny Orczych mord śmiercionośną magią, wspierając podobne sobie osoby znajdujące się na murach "Klejnotu Północy". Łatwo jednak wcale nie było, wziąwszy pod uwagę nie tylko setki nadlatujących strzał. Wrodzy szamani również nie próżnowali, odpowiadając Sztuką na Sztukę. Do tego również jeszcze te drabiny, wspinający się w górę zielonoskórzy i kilka dziwacznie wyglądających bestii, nadciągających na pozycje obrońców.

I w pewnym momencie, zauważywszy jedną z takich bestii, wyłaniających się ze sztucznie wywołanej mgły przed miastem, a posiadających naprawdę imponujące rozmiary, Tarin zrozumiał, iż czasem nawet magia może nie wystarczyć. Wielgachne bydlę przygrzmociło w mury, zwalając z nóg siłą impetu dwa tuziny żołnierzy. Stwór jednak wciąż nie dawał za wygraną, napierając i napierając. W końcu cegły, kamienie i zaprawa ustąpiły przed najprawdziwszą górą mięśni. Wśród potężnego huku, bestia niczym z samych piekieł, rozniosła w drobny mak spory fragment murów.

Wielu obrońców zostało siłą zniszczenia wyrzuconych w powietrze, wielu zginęło i od samego uderzenia. Tarin zaś, mając pecha znaleźć się całkiem niedaleko owych wydarzeń, spadł po prostu z murów... lądując kilka metrów niżej niezwykle boleśnie. Oszołomiony upadkiem mężczyzna miał jednak naprawdę sporo szczęścia, spadając na dwa ciała poległych obrońców Silverymoon. To wcale jednak nie polepszało jego sytuacji, oto bowiem ogromne plugastwo było niedaleko, wkraczając przez wyrwę do miasta...




~


Pędzący wśród Uthgardzkich barbarzyńców Raetar, musiał wbrew sobie przyznać, iż rozwydrzone dzikusy Kralgara znały się jednak na rzeczy. Mięśniaki wpadły na Orki z takim impetem, że kilka pierwszych szeregów dosłownie wystrzeliło w górę. Koleją rzeczy nastąpiła chwilę później typowa wielkim bitwom rzeźnia...

"Samotnik", z niemałym trudem dotrzymujący kroku samemu Kralgarowi, jak i będącemu w pobliżu niego Otisowi, sam również miał ręce pełne roboty. Jak bowiem i barbarzyńców, tak i jego atakowano z każdej możliwej strony. Orcze zastępy jednak szybko poczuły moc Raetara, nieraz zdzierającego z nich żywcem skórę.

A głosy w głowie mężczyzny były dziwnie tym wszystkim podekscytowane.

Raetar, lawirując między walczącymi, zmuszony był raz czy dwa, również samemu ukatrupić namolnego Orka, mającego zamiar zapoznać bliżej wnętrzności mężczyzny z orężem przypadkowego zielonoskórego. Okropna wrzawa wypełniała okolicę, lała się krew, wyprute flaki, czasem i toczyły się głowy... nagle "Samotnikowi" zagrodził drogę dosyć dziwaczny, buchający ogniem stwór. Najprawdopodobniej była to jakaś kilkumetrowa mutacja Ogra, kto tam jednak dokładniej mógł to stwierdzić na szybko w ferworze walki....




~


Armia Everlund ruszyła z kopyta na wroga. Zgraja wszelakich rozwydrzonych osobników, liczących na łup wojenny, zawodowi wojacy, konnica, zbieranina awanturników wszelakich ras i profesji... robili jednak wrażenie. A ponoć siła w kupie, i taką dewizą najwyraźniej się podpierano, pędząc na złamanie karku prosto na Orki.

Co wcale nie oznaczało, iż Saebrineth również pędziła na samym przedzie. Elfka, nieco się ociągając, pozwoliła, by wyprzedziło ją naprawdę sporo sił sprzymierzeńców, w końcu ona sama ani nie nadawała się, ani za bardzo nie miała ochoty by znaleźć się w samym środku mas wybebeszających sobie wnętrzności. Nie chodziło o sam fakt, iż się zaciągnęła, i musiała wykonać, co mniej więcej od niej oczekiwano, ani również, o tak banalną sprawę jak honor i poczucie obowiązku na polu bitwy. Ona najzwyczajniej w świcie, już od dosyć dawna, doszła po prostu do wniosku, iż znalazła się w złym miejscu i w złym czasie. Cóż bowiem znaczą jej umiejętności na polu bitwy...

Nie było jednak już czasu na użalanie się nad sobą, czy i powątpiewanie we własną osobę.


Rozbrzmiał huk pierwszych ścierających się ze sobą szeregów, szczęk metalu uderzającego o metal, ryki walczących, zabijanych i rannych, rozpoczął się zwyczajowy, brutalny chaos walczących ze sobą, przeciwnych stron. Krew płynęła obficie, rannych często po prostu tratowano,śmierć zbierała spore żniwo.

Niemal instynktownie, wraz z Larsenem, nie odstępującym jej na krok, niespodziewanie świetnie się w walce uzupełniali. Mężczyzna wiązał
przeciwników walką wręcz swym rapierem, ona z kolei strzelała do zmagającego się przeciwnika. Tym oto sposobem, póki co, zdołali już załatwić pięciu zielonoskórych.

I wtedy też, po owym piątym trupie, ujrzeli wśród wrogich sił wyróżniającego się na tle innych Orków, zielonoskórego, mogącego być kimś na kształt dowódcy. A pamiętając wcześniejszą rozmowę przy ognisku... Orczy siłacz w tym czasie zmiótł jakiegoś żołnierza swym toporem, wykazując się sporą znajomością brutalnej wojaczki. Był więc raczej ciężkim orzechem do zgryzienia, jednak mógł posiadać na sobie dosyć interesujące fanty, a w końcu o to im w tym całym burdelu chodziło?




~


- Przygotować się... - Padały rozkazy dowódców - Jeszcze nie... jeszcze nie... ognia! - Wykrzyczeli, i zwalniano cięciwy łuków, a morze
pocisków najpierw wzniosło się ku niebiosom, a następnie opadło, niosąc zgubę Orczym siłom. Mimo, iż padało, wiele z podpalonych strzał wzniecało mniejsze lub większe źródła ognia, trafiając czy to w namiot, czy w jakieś drewniane konstrukcje.

Vestigia, stojąc w równym szeregu niemal dwóch setek podobnych sobie, wypuszczała salwę za salwą, zasypując zaplecze wojenne zielonoskórych. Oddaleni o prawie sto kroków wrogowie padali jak muchy, zaskoczeni kompletnie tym atakiem nadchodzącym z linii drzew Srebrnego Lasu.


Piąta salwa, szósta, siódma... zielonoskórzy zdołali się w końcu jednak jakoś otrząsnąć, i schować kto za czym mógł. Następne wystrzelone przez "leśników" strzały nie przyniosły więc już tak efektownych wyników jak poprzednie. Do tego wszystkiego, w obozie Orków zapanowało również spore poruszenie, zupełnie jakby organizowano odpowiedź na poczynania "leśników".

- Wycofać się! - Wydano kolejny rozkaz - Wycofać się za drzewa!.

Ledwie minęły trzy uderzenia serca od momentu padnięcia tych słów, a już tym razem w stronę "dzieci lasów" ze świstem zmierzały strzały, zasypując okoliczny teren. Kilku Tropicielom nie udało się w porę schronić za drzewami... Vestigia, odczekawszy stosowną chwilę, i po usłyszeniu kilku charakterystycznych "tok! tok! tok!" w drzewo za którym się schowała, zza niego wyjrzała.

Od strony Orczych obozów pędziły już ku nim wrogie siły...


- Jeszcze jedna salwa! - Krzyknął niespodziewanie Iriel - Jeszcze jedna i uciekamy!. No dalej!!.

Wyskoczyli więc zza drzew, ponownie robiąc użytek z łuków. Wtedy też Elfka zauważyła niedaleko siebie Frubena. Mężczyzna więc był tu faktycznie z nimi. To ją nieco uspokoiło... A wprost na nich nadciągali już rozwrzeszczani zielonoskórzy, pędziły dziwaczne bestie i złowieszcze wilki, rozmiarami przewyższające rosłe konie.








***

Komentarze jeszcze dziś

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 29-04-2012 o 19:13.
Buka jest offline  
Stary 01-05-2012, 01:59   #138
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Przybywając do Silverymoon, Daniros liczył na jakąś rozrywkę, która odciągnie jego myśli od nudnych obowiązków Nadwornego Czarodzieja z Everlund. Liczył na jakiś turniej magiczny, które zdażały się od czasu do czasu, lub w ostateczności na pojedynek z innym czarodziejem. Ostatnim razem zyskał w ten sposób chowańca, więc ciekaw był co by wynikło z drugiego takiego spotkania.
Jednak zamiast tego trafił w sam środek oblężenia miasta. Patrzył na początek krwawej wojny w której niewinni cierpią, a mężowie giną za swoje rodziny.

Jednym słowem zabawa była przednia i końca jej nie było widać. Czarownik nie narzekał. Póki stał na nogach, siał dookoła zniszczenie i nie wykrwawiał się na śmierć, nie miał na co.
Jednak widok bohatersko broniącej się kobiety w zbroi wyrwał go z jego “bitewnego transu”.
- Dama w opresji, widzę... - mruknął pod nosem i skrzywił się lekko widząc, jak wojowniczka chwieje się od kolejnego ciosu.
- No, trzeba wyrównać szanse. Zagramy w refleks, kurwie syny! - zakrzyczał, po czym podwinął rękawy i wycelował seryjnym strumieniem wyjątkowo mocnego mrozu w przeciwnika najbliżej kobiety, po to by zaklęcie powędrowało od niego we wszystkie orki i gobliny dookoła niej.
Biała błyskawica wystrzeliła z dłoni mężczyzny pędząc prosto na wrogie siły, otaczające zbrojną kobietę i jej rannego towarzysza. Pierwszym celem tego magicznego ataku stał się rosły Ork, któremu wyładowanie przeszyło na wylot tors, mrożąc przy okazji nieszczęśnika na śmierć. Padł z mocno pokrytym lodem ciałem na bruk, a sama błyskawica po wystrzeleniu z jego pleców dopadła następnego przeciwnika, czyniąc z nim podobnie. I następnym, i następnym i następnym... piętnaście trupów padło martwych, zapewniając osaczonej i rannemu chwilę wytchnienia.
Pozostałe Orki lub Gobliny spojrzały początkowo ze strachem, szybko on jednak przerodził się we wściekłość. W stronę Daritosa rzuciło się kilku przeciwników, a oprócz nich poleciało i parę bełtów, strzał, i nawet jeden oszczep... wszystie pociski spudłowały, oprócz jednej strzały, która ugodziła mężczyznę w prawy bark.
Kobieta w tym czasie pochwyciła rannego za kołnierz, po czym zaczęła mozolnie przeć w stronę rzeki, z dala od przeciwników... a na pomoc zarówno jej, jak i Daritosowi rzucili się już żołnierze.
Czarownik był zdecydowanie zadowolony z efektów swojego zaklęcia. Ponad tuzin trupów za jednym zamachem, to chyba jego nowy rekord. A nie, jednak miał lepszy wynik... kiedyś...
Jednak teraz musiał skupić się na szarżujących wrogach.
- Panowie do mnie? - zakpił przygotowując kolejne zaklęcie. Tym razem nic szczególnie wyszukanego, zwłaszcza że żołnierze byli już w drodze - prosta niewidzialność, żeby zniknąć i zejść walczącym z drogi.
Wojacy Silverymoon starli się z Orkami i Goblinami, przejmując inicjatywę po Daritosie, kobieta wraz z rannym wciąż się wycofywała w stronę siwowłosego... i nagle jakiś wojak wpadł z impetem na niewidzialnego Zaklinacza, efektem czego, obaj po zderzeniu wyłożyli się na bruku...
Daritos, złorzecząc pod nosem, podnosił się na powrót na nogi, gdy zobaczył, jak zbrojna otrzymuje strzałę prosto w plecy, jak pada z krzykiem tonącym w innych wrzaskach, w huku metalu i eksplozji... jeszcze jednak żyła, z twarzą wykrzywioną bólem, próbując ponownie wstać. A ranny pozostawiony bez opieki, otrzymał śmiertelny cios Orczym toporem, rozpoławiającym jego głowę. Ona była następna, jeszcze jeden oddech, może dwa, i będzie po niej...

No dobrze, pomysł z niewidzialnością był na dłuższą metę głupi. Ale jak zaklinacz zaczynał kogoś ochraniać to nie zamierzał teraz patrzeć jak ten ktoś ginie. Miał nowe zadanie na ten dzień - nie dopuścić, żeby kobieta zginęła. To kwestia zasad, takie wyzwanie dla niego samego. W ramach samodoskonalenia.
Poza tym była bardzo ładna.
Zrzucił z siebie zaklęcie niewidzialności, żeby uniknąć więcej nieprzyjemnych przypadków i praktycznie na klęczkach wydukał zaklęcie.
Ziemia się zatrzęsła, a ulica zaczęła wybrzuszać. Bruk pękał, rósł, wznosił się coraz wyżej i wyżej, i w końcu jakby niezwykły, uliczny bąbel uległ rozpryśnięciu, ukazując okolicznym gapiom co krył wewnątrz... między Daritosem a kobietą pojawił się duży żywiołak ziemi.


~ Ochraniaj ją za wszelką cenę! ~ polecił mu w myślach zaklinacz.
Stwór stworzony z kamienia i piachu spojrzał najpierw na Zaklinacza, a następnie na wskazaną osobę. Rozegło się głośne zgrzytanie kamieni, zupełnie jakby żywiołak przytaknął swemu stwórcy... po czym ruszył wyjątkowo szybko we wskazane miejsce, swym biegiem wprawiając najbliższą okolicę w lekkie drżenie. Drżały i Orki i Gobliny na ten widok, a pechowiec, chcący zakończyć żywot rannej kobiety, stał z toporem uniesionym nad głowę, zastygając w pozycji. Na widok nadciągającego żywiołaka zaczął drzeć się wyjątkowo głośno, i była to ostatnia rzecz, jaką w swym plugawym życiu uczynił. Pięciometrowy, kamienny stwór trzasnął z rozbiegu nogą zielonoskórego, zupełnie jakby grał w pewną grę... efektem czego, część Orczego ścierwa została wkomponowana w kamienną nogę, a druga w ścianę pobliskiego budynku. Następnie żywiołak stanął rozkrokiem nad zbrojną, rozglądając się wyraźnie na boki, gotowy zmieść każdego następnego delikwenta, mającego czelność nastawać na zdrowie kobiety.
- Raaaaaaaa! - Zaryczały wściekłe Orki i Gobliny, strzelając do kamiennego stwora z łuków i kusz, pociski jednak po prostu się od niego odbijały... w tym też czasie, żołnierze związali już na dobre walką agresorów Silverymoon, spychając ich nawet o kilkanaście metrów w tył. Nikt jednak z wojaków “Klejnotu Północy” również nie miał zamiaru zbliżyć się do krwawiącej zbrojnej...

- Jest! - zaklinacz zakrzyknął pod nosem, po czym zakodował sobie w głowie że na przyszłość przeciw orkom i goblinom najlepiej stosować strach. Podszedł do wojowniczki i jej martwego już towarzysza.
- Przykro mi z jego powodu. - powiedział. - Jemu już nie pomogę, ale tobie jak najbardziej.
Zakasał rękawy i wymówił podobną formułkę, jak przed chwilą. Tym razem jednak ziemia się nie zatrzęsła, ani nie wybrzuszała. Zamiast tego pojawiła się lekka mgiełka, która szybko zgęstniała i przybrała postać wysokiego mężczyzny o egzotycznym wyglądzie i władczym wyrazie twarzy. Bralani.
- Ulecz ją. - polecił przyzwanemu tworowi, po czym zwrócił się do żywiołaka ziemi. - A ty... idź niszczyć orków. I postrasz ich przy okazji.
Niebianin uklęknął nad kobietą, kładąc jej dłoń na ramieniu. W ciało poszkodowanej wniknęła jasna energia... a jednocześnie druga dłoń Bralani brutalnie wyrwała kobiecie strzałę z pleców. Ta oczywiście jęknęła tak potraktowana, po czym zaczęła coś mamrotać pod nosem...
- Lanrir... gdzie Lanrir... - Powtarzała.

W tym czasie żywiołak ruszył ulicami w dalszy bój, zgniatając na miazgę wiele Orków, a za nim parli dzielnie obrońcy miasta.
- Zabieraj ją staąd! - Daritos usłyszał nagle krzyk z przestworzy. Darła się do niego jakaś unosząca kilka metrów nad ziemią rudowłosa kobieta, strzelająca właśnie w zielonoskrórych serię “Magicznych pocisków”...

Zaklinacz przymróżył oczy na jej widok. Jego umysł odpłynął na chwilę zastanawiając się po co ta kobieta lewituje. Żeby być ruchomym celem dla strzelców?
Jego myśli jednak szybko wróciły na ziemię.
- Tak, tak chyba będzie lepiej. - powiedział dając znak przywołanemu niebianinowi, żeby wziął zbrojną na ramiona, po czym obydwaj oddalili się od lini frontu. Zwykle nie słuchał poleceń od dziwnych osób, ale i tak zamierzał zrobić jak radziła mu rudowłosa. Postanowił chociaż spróbować poszukać jakiegoś kapłana.

Zaklinacz wraz z kobietą pokonali rzekę, przechodząc do północnej części miasta, gdzie powinni być względnie bezpieczni, z dala już od walk i towarzyszącemu jej szaleństwu. Kobieta, mocno zdezorientowana, pozwoliła się prowadzić bez najmniejszych problemów. Spoczęli więc oboje za jednym z budynków, chronieni przez niego również i przed chociażby zabłąkanymi strzałami... zbrojna z kolei, spojrzała w końcu na Daritosa szklącymi się oczami.
- Lanrir nie żyje prawda? - Szepnęła, i po jej policzkach spłynęły łzy, ona sama z kolei przytknęła w poczuciu bezsilności czoło do ściany,


- Przykro mi, zginął zanim zdołałem do was dotrzeć. - odpowidział zaklinacz. - Jeszcze chwila a i dla ciebie byłoby za późno.
- Bez niego... życie... i tak... nie ma... już sensu... - Wymamrotała.
- Nie mów tak. - twarz zaklinacza spoważniała. - Zawsze jest sens żyć. Nie po to cię ratowałem, żebyś teraz takie pierdoły wygadywała. Lanrir wiedział w co się pakował idąc na tą walkę. Nie chciałby, żebyś tak bezsensownie go opłakiwała. Lepiej go pomścić, zwłaszcza że wróg jest wciąż u bram.
Spojrzała na niego, przygryzając nerwowo wargę. Głęboko odetchnęła, choć wyraźnie w tym oddechu było słychać drżenie głosu.
- Potrzebuję miecz - Szepnęła, po czym zamrugała dziwnie oczami - Potrzebuję miecz! - Krzyknęła, i puściła się gdzieś pędem, całkowicie ignorując Zaklinacza...

Można było śmiało powiedzieć, że efekt przerastał oczekiwania. Kilkakrotnie nawet. Zaklinacz jeszcze przez chwilę stał z otwartymi ustami gotowymi, by jeszcze coś powiedzieć, po czym je zamknął i wstał.
Kobieta była naprawdę szybka i zdeterminowana, bo już nigdzie jej nie widział. To dopiero się nazywa perswazja...
Daniros westchnął i podszedł do mostu łączącego walczącą i niewalczącą część miasta. Przystanął przy innym budynku po tej bezpieczniejszej części i przyglądał się wydarzeniom po drugiej stronie oceniając, czy warto się tam znowu pchać. Wypatrywał też owej zbrojnej, co miecza potrzebowała. W jakiś nieokreślony sposób czuł się za nią odpowiedzialny.

Zauważył ją dopiero po dłuższej chwili, gdy samotnie przebiegała z mieczem w dłoni przez jeden z prowizorycznych mostów, łączących oba brzegi, utworzonych za pomocą magii z “rozrośniętych” murów nabrzeżnych, a gdy kobieta była już po drugiej stronie, Zaklinacz szybko stracił ją z oczu wśród walczących tłumów...

Westchnął. Szukanie jej teraz w tym tłumie byłoby mniej niż zabawne, Daritos już wolałby szukanie białego królika w czasie śnieżycy. Jakoś tak sądził, że miałby z nim większe szanse.
Postanowił wrócić na front, jednak teraz szukał nowego wyzwania dla siebie - jakiegoś orka wyjątkowo dużego, którego zabicie podłamałoby morale innych zielonoskórych, lub może szamana. Im szybciej się to skończy, tym szybciej tłum się rozbiegnie i będzie mógł poszukać kobiety poza wirem walki.
 
Gettor jest offline  
Stary 03-05-2012, 19:00   #139
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wbrew pierwszym wrażeniom “Zielony Dąb” był gospodą, w której panowała przyjazna atmosfera, o klienta dbano, zaś obsługa bynajmniej nie była ‘zielona’. Zaserwowana Tarinowi kolacja była smaczna, naczynia (i kelnerka) czyste, zaś pokój wysprzątany, z umytym oknem i wygodnym łożem.
Okazało się co prawda, że Tarin nie pojął różnych niuansów, tkwiących w sformułowaniu ‘pełna obsługa’... Cycata służąca, która okazjonalnie pełniła również funkcję łaziebnej, była nieco zaskoczona, gdy gość zrezygnował z jej towarzystwa w nocy, co - jak się okazało - wchodziło w skład oferty i wliczone było w cenę (nie licząc ewentualnych upominków za odpowiednią jakość tej akurat usługi). Tym razem jednak nad przyjemności ważniejszy był odpoczynek i regeneracja sił, dlatego też Tarin poprosił tylko o doprowadzenie swych rzeczy do porządku, w którym to pojęciu mieściło się między innymi usunięcie widocznych tu i ówdzie plam krwi tudzież zacerowanie dwóch czy trzech dziur. Oczywiście na ciut uszkodzoną zbroję służąca poradzić nic nie mogła.
W myśl oczywistej zasady “Klient płaci...” mag nie miał zamiaru informować nikogo o powodach takiej czy innej decyzji, Podobnie jak nie uznał za konieczne wspomnieć, że w mgnieniu oka wymieniłby służącą na mniej cycatą, zgrabną półelfią tropicielkę, z którą całkiem przyjemnie baraszkowało się w kąpieli. Alistiane miała różdżkę leczenia, miała więc zdecydowaną przewagę nad służącą, zwłaszcza w takich okolicznościach. No i tropicielka mogłaby rankiem zanieść tajemniczy kamyczek wprost do rąk Ostroroga. Oczywiście Tarin mógłby zrobić dokładnie to samo, ale obawiał się zbyt gorącego przyjęcia, jakie by go mogło spotkać zanim ewentualne nieporozumienia zostałyby do końca wyjaśnione.

Noc minęła spokojnie - nikt nie hałasował na korytarzu ani pod oknem, nikt się nie włamał, strażnicy nie szukali zbiegłego wielokrotnego mordercy. Tarin nie dość, że mógł się ze spokojem ubrać, to jeszcze zjadł śniadanie i otrzymał wskazówki, jak dotrzeć do najbliższego maga.
- Ale go pewnie nie będzie - uprzedziła uczynna służąca.
Wykrakała. Zamknięte na głucho na kilka zamków (magicznych) i kłódek (takoż) drzwi świadczyły o tym, że właściciel miał ciekawsze zajęcia, niż czekanie na potencjalnych klientów, o których w oblężonym Silverymoon było dość trudno. Jego strata, a pech Tarina. Ale co było robić. Można było tylko zacząć realizować ciąg dalszy planu.

Plan, w zarysach ogólnych, zakładał opuszczenie miasta i (z bezpiecznej odległości) skontaktowanie się z paroma osobami, w tym z kuzynką tudzież władcami miasta. Wyrazy wdzięczności przekazane przez na odległość w zupełności by mu wystarczyły, a nawet wiedział, co napisałby w piśmie do Alustriel (ewentualnie Ostroroga).
Na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności...
Ta... to by było nawet całkiem zgodne z prawdą.
W opuszczeniu miasta przeszkadzała jedna rzecz - pierścień orków, miasto owo otaczający i z całą pewnością niezbyt pozytywnie nastawiony do idei wypuszczenia kogokolwiek. Pozostawało zatem czekać, aż we wspomnianym pierścieniu zrobią się jakieś luki, lub - co byłoby jeszcze lepsze - oblężenie zostanie całkiem zlikwidowane. W ogólnie panującym zamieszaniu raczej nikt nie zwracałby uwagi na jedną osobę, opuszczającą nieco sfatygowane miejsce.
Jeśli komuś zależało na pospiechu, to w swych planach powinien uwzględnić dopomożenie szczęściu i przyczynienie się do szybszego oczyszczenia miasta. To znaczy pozbycia się orków. Jeden, nawet najbardziej bojowy mag, wszystkiego nie załatwi, lecz te kilka setek wrogów mógłby wysłać na tamten świat. A ziarnko do ziarnka...
W tym celu, rzecz jasna, należało ruszyć w stronę murów i powalczyć. Oczywiście mogliby znaleźć się tacy, złośliwych zawsze jest co niemiara, którzy doszliby do jedynego słusznego wniosku, iż na murach (lub pod murami) łatwiej znaleźć kapłana, który zechciałby wspomóc rannego obrońcę, ale coś takiego nawet nie przyszło Tarinowi do głowy.

Ruszył w stronę murów. Po chwili, niezbyt długiej, zrównał się z idącym w tę samą stronę oddziałem. Jak się wnet okazało, była to kompania spieszonych strzelców konnych, wchodząca ongiś w skład sił zwiadowczych Silverymoon. Obecnie siły zwiadowcze do niczego nie były potrzebne, zatem zwiadowców rozdzielono, poszczególne oddziały kierując na najbardziej zagrożone odcinki obrony. Na jakiej podstawie określano, któreż to odcinki będą szczególnie dręczone przez napastników, tego zdaje się nikt nie wiedział, ale opinia pozostawała niezmienna.

Obecność maga podczas bitwy ma swoje zalety, ale ma i wady. Siła ogniowa, jeśli można to tak określić, osoby władającej magią może w zdecydowany sposób przyczynić się do skuteczności zwalczania przeciwników. Problem polega jednak na tym, że przeciwnicy wiedzą o tym równie dobrze i wszelkimi sposobami starają się takiego maga wyeliminować. Co, jak wiadomo, stwarza pewne zagrożenie dla osób magowi towarzyszących. Każdy plus ma swego minusa, jak powiadają niektórzy.
Zwiadowcom pojęcie ryzyka było znane, skalkulowali jednak zapewne ewentualne zyski i straty i słowa nie powiedzieli, gdy Tarin stanął obok nich na murach otaczających miasto i spojrzał na otaczających miasto wrogów. A było na co popatrzeć.
Orczego paskudztwa ciągną się szeregi. Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi - mógłby rzec poeta. Tarin nigdy nie czuł pociągu do składania wyrazów w rymowane dzieła, ale widok docenić potrafił, nawet jeśli był mało przyjazny.
Skąd się tego tyle wzięło, pomyślał, widząc szeregi posuwających się ku murom zielonoskórych wymachujących najrozmaitszym orężem, strzelających z łuków, targających długachne drabiny i ciągnących lub pchających najrozmaitsze machiny oblężnicze. Ładny kawałek lasu musieli wyciąć.
- Dinding api - powiedział Tarin. Kawałeczek fosforu rozsypał się w jego palcach, zaś na drodze atakujących wyrosła wysoka na dobre sześć metrów i długa na ponad osiemdziesiąt ściana ognia. Wrzaski podpalanych orków dobiegły aż do murów, podobnie jak niesiony wiatrem smród palących się ciał.
Stojący obok Tarina zwiadowcy krzyknęli radośnie, a zaraz potem schowali się za blankami, by uniknąć prawdziwego deszczu strzał, posłanych w stronę maga przez oblegających.
Tarin nie miał zamiaru zamienić się w jeża, więc postąpił w ten sam sposób co jego sąsiedzi, a gdy tylko ostrzał na moment się zmniejszył, ponownie spojrzał na pole walki.
- Awan maut! - krzyknął, a przez tłum nacierających ruszyły żółto-zielone kłęby oparów, pozostawiając na swej trasie leżące bez ruchu kolejne orki. Niewiele było takich, którym udało się ujść swemu losowi, bowiem zabójcza chmura nie na damo nosi swoją nazwę.
- Peluru ajab! - Tarin wskazał wyróżniającego się ozdobą głowy orka. Pięć błękitnych pocisków czystej energii wytrysnęło z jego palców, by po niezbyt długim locie zakończyć swe istnienie na klatce piersiowej celu, który zdołał zrobić jeszcze jeden krok i zwalił się na ziemię.
- Czarów ci u nas dostatek - mruknął Tarin. - Celów też...
Kolejnym była znajdująca się o ponad sto metrów od niego potężna wieża oblężnicza, ciągnięta z trudem przez kilkudziesięciu orków. Odległość nie stanowiła dostatecznej ochrony przed świecącą kulką wielkości grochu, która rozbiła się na drewnianej konstrukcji jakiś metr nad ziemią. Efekt był niewspółmierny do wielkości kulki - żarłoczne płomienie rzuciły się na wyschnięte deski, pochłaniając je z zadziwiającą szybkością. Otaczające płonącą beluardę trupy, tudzież wrzeszczące orki, usiłujące zdusić płomienie, były oczywistym dowodem na to, że oberwało się nie tylko machinie oblężniczej.

Potężne uderzenie wstrząsnęło murem, niczym cios zadany głazem wystrzelonym z katapulty. Tym razem jednak okazało się, że do walki włączyła się żywa machina oblężnicza - potwór liczący nie mniej niż dziesięć metrów wzrostu, który z zapałem zabrał się do kruszenia murów. Kolejny wstrząs... Tarin, szykujący kolejny czar, z trudem ustał na nogach. Nie na wiele mu się to zdało - kolejne uderzenie rozwaliło kawał muru i posłało maga (tudzież paru sąsiadujących z nim obrońców) kilka metrów w dół. Jeszcze w locie mógł widzieć efekt swego czaru - lśniąca bielą błyskawica trafiła giganta, chociaż ten usiłował się przed nią ochronić odbijając dłonią. Co, oczywiście niewiele mu dało...

Lot był krótki, a lądowania twarde, chociaż Tarin wylądował na ciałach dwóch obywateli Silverymoon, którzy mieli pecha i znaleźli się na ziemi przed nim. Podniósł się z pewnym trudem, do czego zachęcił go widok potwora, poszerzającego otwór w murze.
- Pecutan - powiedział, uruchamiając magiczną moc swoich butów. Gdyby musiał uciekać, to odrobina dodatkowej szybkości zdecydowanie by mu się przydała.
- Asid bola - rzucił kolejna zaklęcie.
W stronę giganta pomknęło kilka niewielkich, paskudnie wyglądających kul, które niemal jednocześnie rozbiły się na klatce piersiowej stwora. Ten nie zaprzestał swoich usiłowań, by dostać się do środka, nic sobie nie robiąc ze strzał, które kierowali w niego obrońcy. Podobnie jak nic sobie nie zrobił z rzuconego przez Tarina zaklęcia.
- Na tyłek Beshaby! - zaklął mag, widząc skutki swego czaru. Kto inny, jak nie Panna Zagłady, mógł mu zamącić w głowie do tego stopnia, że użył kwasu, zamiast - jak poprzednio - lodu. Lepiej wszak stosować sprawdzone metody.
Sięgnął do sakiewki i wyciągnął cztery żołędzie, jakże mizernie wyglądające w porównaniu z gigantycznym stworem.
- Benih berapi! - powiedział, rzucając żołędziami w potwora. Czar zadziałał i cztery ogniste bomby eksplodowały w zetknięciu z ciałem przeciwnika. To się zdecydowanie wielkoludowi nie spodobało. Ryknął wściekle, przenosząc swe zainteresowanie z muru na człowieczka, który ośmielił się sprawić mu ból.
Tarin, profilaktycznie, przygotował się do błyskawicznego odwrotu.
 
Kerm jest offline  
Stary 03-05-2012, 23:05   #140
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Na tą walkę wybrał rapier. Od dawna nie korzystał z tego typu broni. Ostatnio bowiem rzadko walczył na pierwszej linii wybierając zdecydowanie walkę. Kilka gwałtownych pchnięć, niemalże taneczny ruch ciała. Nie były to jego ruchy, ani nawyki. Korzystał z mocy i doświadczeń bytu znacznie starszego od samego i zapewne najlepszego szermierza jaki istniał.
Co prawda mógłby wzmocnić Paimon innym okruchem, ale potrzebował innej mocy do kontroli dwóch węży Kralgara i Otikasa. I kobiecy chichot, który towarzyszył mu przez ostatnie dni, znów rozbrzmiewał w jego głowie.- "Wiedziałam, że mnie nie opuścisz."
No cóż... Przynajmniej nie był to chichot Zinn.

Dostał konia. Co prawda, przybył tu na wierzchowcu, ale ten niespecjalnie nadawał się do szarż. Poza tym przygotowując zestaw mocy, Samotnik zrezygnował niechętnie co prawda, z umiejętności jazdy konnej. Niestety, coś za coś.


Szarża barbarzyńców.


Dwie bandy mięśniaków zwarły się w boju. Krew polała się po polu bitwy. Ryki orków zmieszały się z krzykami barbarzyńców.



Walka była krwawa i chaotyczna. Nikt tu nie dowodził. Wszyscy, łącznie z Kralgarem, walczyli rzucając się na najbliższych wrogów. Taktyka nie miała ni dla barbarzyńców, ni dla orków znaczenia. Ważna była śmierć i chwała...

Raetar był wśród walczących. Z pomocą Zceryll czuł chaos myśli wokół siebie, "widział" dziesiątki umysłów pełnych gniewu i furii. Umysłów skupionych na walce. Wyczuwał położenie Kralgara i Otikasa, dwa nieco bystrzejsze umysły wypełnione gniewem.

A sam Reatar tanecznym krokiem niemalże przemieszczał się przez pole bitwy. Jego rapier niczym stalowa błyskawica, zdawało się wbijać w każde ciało dookoła. A druga dłoń co jakiś czas zmieniała się w smoczą paszczę raniąc wrogów to ogniem, to kwasem, to piorunami.
Kierował się wprost w szeregi wroga, nie przejmując się tym. Był szybki i zwinny, był niemal nietykalny... a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy głosy w głowie Samotnika zlewały się w jeden chór żądny krwi.
Ostrze wbijało się w kolejne ciała, pozbawiając je życia... Samotnik stracił już rachubę, ile zostawił ich za sobą.

Stożek ognia przeciął jego drogę zmuszając do gwałtownego zatrzymania się. Raetar spojrzał na stwora który ośmielił się z nim zadrzeć. Przysunął rapier do swej twarzy w szermierczym wyzwaniu, po czym jego lewa dłoń zmieniła się nagle w smoczą paszczę. Łeb smoka spojrzał szyderczo i z paszczy wystrzeliły płomienie. Czy to było w stanie powstrzymać stwora, który sam zionął ogniem? Wielkolud na moment zniknął między płomieniami, którymi uraczył go "Samotnik", a gdy magiczny atak został zakończony... spalony i poczerniony osobnik z odłażącą i pokrytą bąblami skórą zachwiał się na moment, wydał jednak po chwili z siebie ryk wściekłości, i skoczył na "Samotnika" biorąc zamach jedną ze swych wielkich, kamiennych pięści... Raetar jednak odskoczył w porę w bok, efektem czego piącha przywaliła jedynie w ziemię, wzbijając nieco kurzu.
Strumień ognia z paszczy spaślaka skutecznie zniechęcał do walki bezpośredniej. Samotnik poruszając zwinnie okrążał ranną bestię. By po chwili skupić w dłoni pulsującą energię. Po czym posłał bestii w pysk promień szaleństwa. Stworem wstrząsnęło, gdy promień trafił go prosto w gębę, po czym warcząc zastygł w miejscu, lekko się kołysząc na boki...
Szermierczy, niemalże podręcznikowi cios, pchnięcie dobre do pojedynków a nie na wojnę.
Atak rapiera Raetar niewiele jednak się zdał przeciw twardej skórze bestii. No cóż... Mag wsunął rapier do pochwy. I sięgnął po drugi oręż. Miecz który miał przy pasie. Doskoczył do przeciwnika skupiając się by zadać tym egzemplarzem broni bardziej morderczy cios. Tym razem w jego ruchach ręki z ostrzem nie było takiej gracji fechtmistrza, a więcej siermiężnej siekaniny wojaka.
Raetar wziął zamach mieczem, po czym ciął nieruchome bydlę po brzuchu, nie wykazując w obecnej chwili jakiejkolwiek litości. W końcu mężczyzna sam dobrze wiedział, że i od przeciwnika by ani krzty jej nie zaznał... ostrze rozpłatało bebech stwora (był krytyk!) uwalniając cuchnącą zawartość wnętrza wraz z wytryskującą posoką. Dymiący z gęby stwór wydał z siebie przeciągłe charknięcie, po czym padł martwy na bok, z wypadającymi na trawę flakami.
Mag przyglądał się z wątpliwym zainteresowaniem dziełu swego miecza, w rzeczywistości sprawdzając okolicę w poszukiwaniu dwóch dzielnych barbarzyniątek, Kralgara i Otikasa. Chciał się upewnić, czy są z dala od siebie i nie próbują nawzajem wsadzić sobie miecza w plecy... bądź inną część ciała.
Miał jedna inne problemy na głowie. Został bowiem osaczony. Póki walczył z dziwnym ogrem, pewne zwycięstwa swego faworyta orki nie ośmielały się wtrącić do pojedynku.
Ale teraz ogr był martwy, a Raetar osaczały dziesiątki zielonoskórych.

Samotnika to nie zmartwiło, ale zmusiło do czegoś. Przez chwilę wydało się że jego ciało pożera sfera ciemności wyłaniająca się z jego wnętrza.
A gdy orki przybliżyły się bardziej do Raetara, z kuli wystrzeliły macki.


Dziesiątki macek, chwytało zaskoczonych orków i oplatało je. Pochwycone orki wyły przez chwilę z bólu, gdy ich ciało wysychało na wiór tracąc siły witalne na korzyść lewitującego tuż nad ziemią kłębowiska macek. Orki znajdujące się najbliżej stwora porażała rozpacz wywołana samym jego widokiem. Sfery zbudowanej z macek... i tylko nich. Żadnych oczu, uszu, żadnych witalnych organów które dałoby się ugodzić. Z trudem się bronili przed bestią, której macki dosięgały każdego orczego wojownika znajdującego się w pobliżu, zapewniając mu szybką i bolesną śmierć.
A sam mackowaty siewca spustoszenia podążał w wprost na tabory armii oblegającej miasto pozostawiając za sobą ślad w postaci zmumifikowanych zwłok orczych wojowników. I wywołując panikę w szeregach wroga.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 03-05-2012 o 23:09.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172