Zupełnie, jakbym była w opowiadaniu Edgara Allana Poe... Doris przemknęły przez głowę makabryczne skojarzenia, gdy wpadła do posiadłosci Hastingsów, uszargana rosą, z jasnymi włosami w nieładzie. Domostwo wyroslo przed nią swoją martwą bryłą - nie wiedziała, dokąd biec, nie wiedziała, kogo szukać- wpadłszy do środka, przemierzywszy jakies kilometry pokoi, gdzieś- jakimś cudem- trafiła na mężczyznę, który stał obok kominka. Zdenerwowana do granic, bez swojej zwykłej nonszalancji i dystansu, chwyciła go bezceremonialnie za ramię.
-
Egon! Chory lub ranny... Walter go niesie od strony altany... niech pan idzie! Pomoże! Lekarza!
Zupełnie przestraszonymi oczyma wpatrzyła się w nową postać- ociekającą wodą kobietę, która także wpadła do pokoju.
-
Panie Sterling! - krzyk Nurii naznaczony był lekką zadyszką -
jest mi Pan potrzebny. Proszę za mną - powiedziała nie zwracając uwagi na kobietę, która również była w pomieszczeniu.
Sterling spojrzał najpierw na Doris później na Nurię i nie wiedział co ze sobą zrobić.
-
Drogie panie … ekhm, proszę spokojnie wytłumaczyć o co chodzi - stwierdził wreszcie swoim najmilszym, terapeutycznym głosem.
Doris wpatrzyła się w Nurię, potrzasneła głową, jakby chciała się wyzwolić z koszmaru, potem puściła ramię Sterlinga, by w końcu wyrzucić z siebie głośne, soczyste przekleństwo. Poczuła ulgę.
-
Ten dom... to miejsce jest jakąś traumą... Na zewnątrz mój przyjaciel Walter niesie nieprzytomnego... mówi, że to Egon, młody dziedzic... może dość już dzisiaj trupów? Może ktoś nam pomoże?- jej głos zawibrował autentyczną, delikatną furią-
Może na przykład pan?- dźgnęła palcem w pierś Sterlinga.
Jej nozdrza rozszerzyły się, gdy oddychała, wpatrzyła się jeszcze na moment w Nurię.
-
Jeśli nie masz ważniejszej sprawy, niż ratowanie kogoś, możesz nam też pomóc? Jest tu jakiś cholerny lekarz??
Sterling zmarszczył brwi, wyławiając z potoku słów poetki, te naprawdę ważne.
-
Coś się stało Egonowi? - odruchowo sięgnął wewnętrznej kieszeni smokingu i wyczuł uspokajający kształt stetoskopu. Nosił ze sobą ten instrument już od czasów studiów, może w swojej obecnej pracy nie korzystał z niego tak często, jak podczas praktyk, ale wciąż czuł się lepiej mając go przy sobie. Zadał kolejne konkretne pytanie, oczekując równie konkretnej odpowiedzi od znerwicowanej panny Peel -
Gdzie?
-
Przyszedł do nas od strony tutejszego szpitala, nieopodal altany. Tam zasłabł i sir Walter Montague o ile go znam, próbuje go tutaj donieść... trzymał się za gardło i jedyne, co nam powiedział to imię, Elisabeth..- Odetchnęła głęboko, zdenerwowana do granic możliwości, na szczęście mężczyzna wydawał się autentycznie słuchać- P
roszę, niech pan wyjdzie im na spotkanie! Ja muszę tylko na chwilę zajrzeć do swego pokoju... zaraz do was zejdę...
Nie czekała dłużej. Rzuciła się biegiem w stronę pokoju, który dostała dla siebie. Obrazy wirowały. Słowa, twarze, imiona...latarenka, jezioro... krew... martwy mężczyzna...
-
Cholera... - przygryzła wargi, otwierając z rozmachem drzwi do swojej sypialni i rzucając się w stronę walizeczki z osobistymi rzeczami. Kolejno wypadały na łóżko i podłogę kosztowne pończochy, jedwabna bielizna, haleczka, jakaś biała koszula, szafirowe pudełko z biżuterią...
-
Pistolet... gdzie jest ten cholerny pistolet...
Nie miała ochoty paradować bezbronna po domu, w którym krąży szaleniec.
Szukała coraz bardziej zdenerwowana, wreszcie z okrzykiem furii, zdumienia i bezsilności opadła na łóżko, ukrywając twarz w dłoniach. To było prawdziwe szaleństwo... jakiś koszmar...
Pistoletu nie było.