Cóż, kapitan nie należał do osób, które lubią, jak przy pomocy jego zwierzaka kaleczy się kobiety, nawet tak... urokliwe, jak bosman Harkonnen. Gdy tylko Zoriana zabrała kocura w "bezpieczne" miejsce, Valentine ruszył w kierunku zwijającego się z bólu dzikusa. Zdaje się, że strzał w kolano wykluczył go z dalszego obmacywania piersi i stóp dowolnego członka załogi.
(
to miejsce prosi się o seksistowski żart, ale się powstrzymam; przypisek Fielusa)
Valentine złapał bezimiennego za ramię i siłą postawił go do pionu. Drugą ręką sięgnął do pasa i szybkim ruchem dobył Surji.
Pięknie wykończona, wypolerowana na najwyższy połysk katana zalśniła w promieniach słońca. Poza niewątpliwymi walorami estetycznymi w tym przypadku miała jeszcze kilka istotnych zastosowań - była chłodna, co z pewnością powinno przynieść dzikiemu ulgę, a jednocześnie na tyle śmiercionośna, by spacyfikować go, gdyby ewentualnie postanowił nadszarpnąć kapitańskie zdrowie.
Valentine dotknął płazem ostrza oparzenia na kolanie dzikiego fetyszysty, modląc się w duchu, by nie szarpnął się nagle i nie zmusił go do dokonania szczególnie niehigienicznego mordu.
-
Dobra, drodzy państwo.- Rzucił, zarzucając sobie jedną rękę nagiego na ramię, by wygodniej go prowadzić.-
Zabiorę go do Lukrecji, niech przebada mu głowę, a wy tymczasem sprawdźcie co jeszcze ucierpiało poza balonem. Zrobimy prowizorkę i postaramy się dolecieć do najbliższego portu, gdzie poszukamy możliwości taniej renowacji. A potem wracamy do zwykłej roboty. To, że rektorowi udało się zabić samego siebie, nie oznacza, że jesteśmy spłukani, albo bezrobotni. Madame Harkonnen, w mojej kajucie powinna chyba ocaleć apteczka, jeśli krwotok z dekoltu bardzo pani przeszkadza. Jeśli jej tam z jakichś względów nie będzie, Lukrecja na pewno ma bandaże, albo plastry.-