Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-05-2012, 22:57   #143
Buka
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon
3 Ches(Marzec)
poranek

pierwsza godzina bitwy

Rozjuszony Wulfram kładł pokotem przeciwnika za przeciwnikiem, torując sobie wraz ze Stooną, drogę ku Orczemu szamanowi. Ulice spływały już krwią, zabijani charczeli, ranni jęczeli, wnętrzności i nieskończone litry posoki zalegały na bruku, czyniąc go często dosyć śliskim... oj tak, Wulfram był w swoim żywiole. W samym środku bitewnego szaleństwa, wyżynając bez litości wrogów, nacierając na postawiony przed sobą cel.

Zielonoskóry sukinkot znajdował się już trzy metry przed jednookim... i nagle zniknął.Za to Wulframa otoczył nagle przedziwny wir, i rozległo się huczenie po jego zbroi. A wraz z łoskotem uderzanego pancerza pojawiła się i kolejna, zdając trwać wieczność, fala bólu. Ostrza, przedziwne ostrza, unoszące się samoistnie w powietrzu, i otaczające karczmarza ze wszystkich stron. Jak nic, kolejne, parszywe zagranie szamana, pojawiającego się całkiem w innym miejscu, oddalonym tym razem od wściekłego mężczyzny już o dobre dziesięć kroków. Orczy plugawiec schował się między własnymi oddziałami, jakby to mogło zapewnić jemu bezpieczeństwo... nie znał jeszcze Wulframa. A gdy już pozna, to tylko raz.

Jednooki, "Stary Wilk" ryknął z bólu i wściekłości. Teraz już zdecydowanie był gotowy na wszystko, byleby tylko dopaść sukinkota i pociąć go na plasterki. Najlepiej dosyć powoli... zanim jednak to miało nastąpić, mężczyzna miał nieco inny problem. Chwila, w której poznał bliżej efekty "Bariery z ostrzy", pozwoli Orkom go otoczyć. Najpierw więc trzeba było zająć się znowu szeregowymi zielonoskórymi, nim przyjdzie czas na deser.

Tuż obok Wulframa pojawiła się nagle zakapturzona postać owinięta płaszczem.Mężczyzna już pochwycił mocniej miecz, by załatwić kolejnego dziwoląga mającego czelność wchodzić jemu w paradę, nieznajomy jednak nagle wykonał dziwny gest dłonią, a pobliskie Orki zostały nagle pochwycone wystrzeliwującymi spod poł płaszcza mackami, które zaczęły zielonoskórym łamać kończyny i ich dusić.

- Droga wolna Wulframie... - Karczmarz, mimo bitewnego zgiełku, usłyszał wyjątkowo wyraźnie szept "mackowatego jegomościa", znającego jego imię.


Teraz jednak nie było czasu dochodzić szczegółowo kto, po co i jak, liczyła się bowiem każda chwila, a nieuwaga mogła owocować jakimś podstępnie wpakowanym żelastwem w plecach. Dodatkowo, Wulfram miał u swego boku wojowniczą Stoonę, która najwyraźniej również paliła się do ubicia szamana.

- Bierzemy go w dwa ognie! - Krzyknęła kobieta, rzucając się prosto na blokujące im drogę Orki.


~


Daritos wrócił na linię frontu, pokonując ponownie rzekę i dołączając do oddziałów w południowej części miasta. Zaklinacz miał pełne ręce(i to dosłownie) roboty, co chwilę posyłając natrętne względem jego osoby Orki i Gobliny w zaświaty. A zabici na jego konto z niemal każdą minutą stwarzali kolejny tuzin i kolejny... cholernego plugastwa, okupującego Silverymoon, wydawało się jednak nie mieć końca.

Żołnierze czynili swą powinność, tak również i postępował Zaklinacz, nagle zatrzymując się przy dwóch martwych ciałach Silverymoonczyków.

Jakiś mający pecha wojak, z połową już głowy, i ona... znajoma Daritosa, skołowana kobieta, którą uratował mniej niż kwadrans wcześniej. Leżała przy ścianie, oparta o nią plecami. Z pancerza, prosto z serca, wystawała strzała. Twarz zbrojnej była blada, spokojna, oczy zaś szeroko otwarte, wpatrujące się w dal. Zginęła, broniąc miasta, zginęła, chcąc być może zginąć. Zaklinacz w końcu pamiętał jej ostatnie słowa, jeszcze teraz brzmiało jemu w uszach, iż czasem życie nie ma już sensu. A może po prostu miała pecha.

Mimo, iż tkwiła tam bez ruchu, i mogło to się wydawać dziwne, a może nawet i nie na miejscu, lecz była nadal piękna. Kilka kosmyków wciąż jeszcze lekko powiewało na drobnym wietrzyku, a pełne usta kusiły do pocałunku. Kimkolwiek był Lanrir, powinien uznawać się za szczęśliwca. W tej zaś chwili, oboje znajdowali się już daleko stąd, być może tam zaznając spokoju i szczęścia, jakie im się należało.

Daritos dawno już go nie miał...

Z zadumy wyrwały go okrzyki żołnierzy, oraz widok dwóch z nich, wyrzucanych w powietrze z dosyć dużą siłą. Mężczyzna skupił wzrok na tamtym miejscu walk, między walczącymi ze sobą tłumami dostrzegając przeciwnika, który z całą pewnością był kim więcej, niż zwyczajowym Orkiem. Ba, sukinkot z całą pewnością był naprawdę kimś. Miał ze dwa metry, jeśli nie odrobinę więcej, był potężnie zbudowany, rogaty, posiadał dziwaczny, falisty miecz, oraz tarczę ze... smoczej głowy? Tarcza ze smoczej głowy, to by był dopiero niezły łup wojenny.




~


Ogromny stwór, pokonawszy mury Silverymoon, wkroczył do miasta. Za nim zaś wpadły niczym woda zalewająca okolicę Orki, po raz pierwszy od setek lat stawiając swe koślawe stopy wewnątrz miasta... Tarin znajdował się jakieś dwadzieścia, no może trzydzieści kroków od dziesięciometrowego monstrum, ryczącego wściekle po wcześniejszych, magicznych atakach.

Wzrok wielkoluda nie padł jednak bezpośrednio na Maga, lecz na kilka osób znajdujących się nieco bliżej wielkiego agresora, a starających się przed nim schować za pobliskim, piętrowym budynkiem. Wtedy też, stwór ryknął ponownie, tym razem jednak był to nieco inny, ryk, bardziej... głęboki. Z paszczy brzydactwa wystrzeliło "coś", co można było z całą pewnością zauważyć poprzez falujące powietrze, zupełnie jakby w miejscu przed jego pyskiem zrobiło się nagle wyjątkowo gorąco.

Nie były to jednak płomienie, a dziwna fala drżącego powietrza pomknęła prosto na zabudowanie, i rozdarła je nagle niczym zabawkę z pergaminu na strzępy, posyłając na wszystkie możliwe strony cegły, zaprawę, deski, belki... i ludzi. Z całą już pewnością co bardziej obeznany mógł śmiało stwierdzić, iż plugastwo, które wdarło się do Silverymoon, dysponowało jakimś cholernym rodzajem broni dźwiękowej.

Tarin przez drobny moment sam nie wiedział co dalej uczynić. Wiać... znaczy się, "przegrupować"? Czy może nadal walczyć z owym wielkoludem, licząc na chwalebne, choć być może znikome zwycięstwo. W końcu nie co dzień pojedynczy Mag pokonuje takie coś. Oj byłyby wiwaty, opiewanie jego imienia w balladach, jednak z drugiej strony mogła się znaleźć i mogiłka na cmentarzyku "Klejnotu Północy", czy chociażby, wspominany(zdawało się, iż już wieki temu) pomnik na jego cześć, tym razem jednak pośmiertny? Oj, możliwości było sporo, a fantazja w końcu duża...

I wtedy też Mag zauważył coś dosyć niezwykłego.

Jeden z wojaków, potraktowanych (jakkolwiek to dziwacznie brzmi) budynkiem, zdarł z siebie hełm, po czym próbował wstać, trzymając się za lewą rękę. Ta była najpewniej złamana... a jegomość pojękując z bólu, próbował ustać na chwiejnych nogach. Gdy część pancerza, mająca za zadanie osłaniać głowę, została rzucona bezpardonowo na bruk, Tarin zauważył, iż to nie "on", a "ona", dokładniej zaś, była to Kapłanka ze świątyni, którą miał okazję poznać poprzedniego dnia!.


Do miasta przez wyrwę w murze wdarły się Orcze oddziały, a na przeciw nim skoczyli z kolei Silverymoonczycy, stawiając im dzielnie czoła. Dziesięciometrowego stwora zaczęli kąsać łucznicy i kilku czarujących, czy to biegających po ulicach, czy unoszących się w powietrzu. Na stworze nie wywarło to jednak zbyt dużego wrażenia... i aż strach było pomyśleć, co mogło się stać, gdy użyje swego dziwacznego ataku dźwiękowego na szeregach znajdujących się tuż przed nim żołnierzy.


~


Vestigia walczyła niczym lwica. Nic innego w sumie jej nie pozostało, jeśli miała zamiar przeżyć dzisiejszy dzień. Zaatakowanie Orczego zaplecza powoli zaczynało coraz bardziej wyglądać na dosyć kiepski pomysł, bowiem nawet mimo pomocy Centaurów, przyszło im się zmierzyć z naprawdę licznym wrogiem. Dobitnym tego potwierdzeniem był fakt, iż oprócz zielonoskórych, zaplecza wojennego agresorów okupujących Silverymoon pilnowały również Hobgobliny. Te z kolei, były nad wyraz dobrze zorganizowane i zdyscyplinowane, walcząc niczym regularne oddziały, w przeciwieństwie do chociażby owych właśnie Orków, które po prostu zalewały swych przeciwników swoją liczebnością...

Wspólnie z Irielem tworzyli zgrany duet, twardo stawiający opór próbującym im się naprzykrzać wrogom. Wokół dwójki Tropicieli zalegał już tuzin ciał, otaczając kobietę i mężczyznę okręgiem. Wciąż jednak nadbiegali nowi, licząc na zakończenie żywota Elfki i jej towarzysza. Szczęk metalu, wrzaski, smród krwi, jęki. Powoli to wszystko zaczynało już nad wyraz mocno działać na umysł Vestigii, nieprzyzwyczajonej do podobnych wydarzeń. Coraz trudniej jej było wywijać mieczami nie tyle ze zmęczenia, co z powodu panujących wokół scen.

Jakiś Centaur otrzymał włócznię w bok, co skutecznie zmniejszyło jego bojowe możliwości. Po chwili po włóczni pojawił się topór tnący go po zadzie, do tego doszedł miecz, lała się krew, ponownie włócznia, strzała prosto w tors, upadek, ostrza masakrujące jego ciało... dzielny, ludzki Tropiciel, podstępem ugodzony korbaczem w plecy a następnie prosto w potylicę.

Odcinane dłonie, ręce, nogi, głowy. Wypruwane flaki, zalewająca trawę krew... szaleństwo.

I wtedy pojawił się wielki, czerwony smok, nadlatujący gdzieś ze wschodu. Jego ryk sparaliżował sporą część walczących, spoglądających jak jeden mąż na mknącego po niebie gada. Na całe szczęście - dla Elfki - nie zmierzał on jednak w ich kierunku, lecąc do zachodniej części bitwy względem Silverymoon, gdzie jego ognisty oddech zaczął dziesiątkować oddziały barbarzyńców i Krasnali.


Samej Vestii przeszedł przez plecy dreszcz, szybko jednak się ocknęła z niewielkiego stanu odrętwienia, ponownie stawiając czoła wrednym humanoidom.
- Jak tylko tu zawróci!!... - Wrzasnął Iriel, nie dokończył jednak, zmuszony zadać kolejny cios naprzykrzającemu się Orkowi. Elfka jednak i tak wiedziała o co chodziło, jeśli bowiem czerwona gadzina zwróciłaby się w ich stronę miała teoretycznie uciekać. Teoretycznie...

Coś w nią przyrżnęło z niezwykłym impetem, posyłając ją dobre dwa metry w bok.

Przez drobny moment, mniejszy niż uderzenie serca, wydawało się jej, iż lata, a odgłosy bitwy przycichły, zdając się toczyć gdzieś daleko, gdzieś obok niej, nie mając żadnego wpływu na jej istnienie. Uderzenie o twardą ziemię przywróciło ją jednak szybko do brutalnej rzeczywistości, podobnie jak ciężka łapa, której pazury rozorały jej udo. Leżąc na ziemi, spojrzała w paszczę wielkiego, Złowieszczego Wilka, dosiadanego przez Orka z włócznią. Jak nic, za chwilę odgryzie jej głowę, lub jeździec przebije jej pierś swym orężem.




~


Wspierający magią Uthgardzkich barbarzyńców Raetar, przesuwał się wraz z rozwydrzonymi siepaczami Kralgara we wschodnim kierunku, znacząc swoją drogę często wyjątkowo zmasakrowanymi truchłami Orków. Wielu z zielonoskórych uciekało z paniką w oczach jak najdalej od "Samotnika" i jego okropnej magii, wielu jednak nie dawało za wygraną, naiwnie(a może i dzielnie?) starając się powstrzymać Raetara. W każdym bądź razie, ogarnięci bitewnym szaleństwem, często kończyli niczym baranki idące na rzeź...

Sam wódz i Otikas znajdowali się całkiem niedaleko, również dzielnie walcząc. Kralgar za pomocą swego miecza, Uthgardzki szaman magią. A gdy pchnięto konia Kralgara, i ten padł śmiertelnie ranny na polu boju, wódz po prostu masakrował nadal wszelkie zielonoskóre tałatajstwo, poruszając się piechotą. W szerzeniu masakry pomagały jemu zdecydowanie prezenciki z Silverymoon, zwiększając możliwości bojowe, i tak już najwyraźniej doświadczonego w boju mężczyzny.


Wtedy też rozległ się na nieboskłonie ryk, a oczom walczących ukazał Czerwony Smok.

Dla Raetara nie był to pierwszy w życiu taki widok, i nie wywarł na nim zbyt wielkiego szoku, jednak buchający z paszczy ogień zdecydowanie przyczynił się już do pewnych konkretniejszych rozmyślań, dotyczących dalszej taktyki. Póki jednak co..

"Samotnik" ledwie na parę chwil spuścił z oczu Kralgara i Otikasa.

I to wystarczyło.

Gdy spojrzał ponownie w ich stronę, zacisnął mocniej usta. Wódz i szaman, stojący na przeciw siebie w bezpośredniej bliskości, pierwszy z dużą, czarną, i lekko dymiącą dziurą w swym torsie, drugi z wbitym w niego mieczem. Najwyraźniej doskoczyli sobie w końcu wzajemnie do gardeł, ciekawe tylko, który z nich zdecydował się na to pierwszy? Jednak, czy tak naprawdę było to w sumie ważne?


***


Krasnoludy z Mithrilowej Hali, wspierające siły Sojuszu Północy, oraz Uthgardzkich barbarzyńców na zachodzie, dosłownie kosiły Orcze oddziały. Wprawieni w boju brodacze, walcząc ze znienawidzonym wrogiem, zdawali się mieć wprost podwojone siły w owym starciu. Dowodzeni przez samego Bruenora Battlehammera, krok za krokiem zmierzali coraz bliżej i bliżej murów Silverymoon, zostawiając za sobą jedynie trupy.

Po około stu metrach zaścielonych pokonanymi zaczęło Krasnoludom ubywać jednak na szybkości. Zielonoskórzy, po otrząśnięciu się z pierwszej porażki, zaczęli w końcu stawiać zaciekły opór. Do tego wszystkiego pojawił się jeszcze cholerny, czerwony gad, jeszcze bardziej uprzykrzając życie synom i córom Moradina.


Na całe szczęście dla walczących, i z powodu udanej wyprawy, oddziały Krasnoludzkie niemal już połączyły się z siłami Uthgardzkimi, zmierzając ku nim "po skosie". Do tego również, z samego "klejnotu Północy" wzbił się w powietrze Srebrny Smok w towarzystwie dwóch osób, pędzący prosto na Czerwonego. Był co prawda o wiele mniejszy niż sam Czerwony Smok, jednak towarzystwo samego Ostroroga i osobistego, bezpośredniego zaangażowania w sprawę Alustriel mogło przechylić szansę na korzyść cywilizowanych przedstawicieli północy.











***

Komentarze jutro

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 09-05-2012 o 22:59.
Buka jest offline