Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-05-2012, 19:57   #141
 
motek339's Avatar
 
Reputacja: 1 motek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znany
Jeszcze zanim nastał ranek, Vestigię z zamyślenia wyrwało delikatne poszturchiwanie. Nadszedł czas wymarszu. Zwinęli sprawnie obozowisko i wyruszyli. Elfka ostatni raz spojrzała na polanę. Gdyby nie była świadkiem tego, że ktoś tam nocował, nigdy by się tego nie domyśliła. Nie pozostawili po sobie najmniejszego śladu. Jedynie lekko zgnieciona trawa świadczyła o ich obecności w tym miejscu.

Elfka obróciła się i poszła za pozostałymi. Jak co dzień rano zwróciła się w myślach do Corellona z prośbą o wsparcie i godne przeżycie tego, co los dla niej i jej przyjaciół przygotował. Zerknięcie w bok pokazało jej, że obok maszeruje Cob. Vestigia uśmiechnęła się do niego, na co odpowiedział tym samym. Położył jej dłoń na ramieniu, nie wypowiadając ani słowa. Nie było takiej potrzeby. Ich przyjaźń była tak głęboka, że słowa tylko by przeszkodziły w celebracji tej chwili. Idąc w nieznane, tropicielka rozmyślała o swoich przyjaciołach, o Cobie, Irielu, Adrielu i reszczie oddziału. Wspominała przygody, które razem przeżyli, rozmowy, które odbyli i plany, które każde z nich chciało zrealizować, zanim nadeszła wiadomość o bitwie. To wszystko dodało jej otuchy.

O świcie dotarli na miejsce. Widok obozowiska orków napełnił elfkę odrazą i determinacją w chęci zniesienia tej zarazy z powierzchni ziemi. Łucznicy ustawili się wzdłuż linii drzew, czekając na rozkaz do wystrzału. W powietrzu czuć było niepokój. Oczekiwanie zawsze było najgorsze.

W końcu padł rozkaz. Potem drugi i kilka kolejnych. Vestigia musiała przyznać, że bardzo ładnie przetrzebili wrogów. Sięgając po kolejną strzałę, elfka kątem oka zobaczyła swojego amanta. Uśmiechnęła się delikatnie samymi tylko kącikami ust. Widok półelfa podniósł Vestigię na duchu. Nie musiała już się zastanawiać, jak go po tym wszystkim znajdzie. Nie będzie błąkać się po całym Silverymoon w poszukiwaniu mężczyzny z dwiema fretkami. To by było jak poszukiwanie igły w stogu siana.

Elfka po raz ostatni naciągnęła cięciwę i wypuściła strzałę w kierunku nadbiegających stworów. Część z nich rozpoznawała, ale niektóre widziała pierwszy raz w życiu. Tyle dobrze, że na razie nie było śladów smoka. Nie patrząc na efekty, Vestigia obróciła się i miała zamiar popędzić za Irielem i resztą swojego oddziału. Grunt, to trzymać się razem. Wtedy też wydarzyło się coś dosyć niezwykłego. Między drzewami pojawiły się jakieś postacie, zachodząc leśne oddziały od tyłu. Elfka na moment poczuła gorąco w piersi, zdając sobie sprawę, iż wpadli w pułapkę.



Jednak nie!. To nie była pułapka, to były posiłki!. Z lasu zaczęła wybiegać cała masa Centaurów, gotowa by zmierzyć się z wrogimi siłami, i wesprzeć w potrzebie łuczników. Podobnie jak i Vestigia, wiele innych osób było wielce zdziwionych, szybko jednak podjęto zaważającą na dalszych wydarzeniach decyzję.
- Do boju! - Rozległy się głosy dowódców - Do boju!!. Pokonamy Orcze ścierwa!!.

Przyszło im więc zamienić łuki na oręż do walki wręcz?

Vestigia założyła łuk na ramię i dobyła szybko obu mieczy. Jeśli dotychczas nie była pewna czy cała ta walka ma sens, tak teraz wstąpiła w nią nowa siła. Przybycie nieoczekiwanych sprzymierzeńców wlało w jej serce nadzieję na zwycięstwo. Elfka ruszyła razem z resztą za centaurami na pole bitwy.
Wrogie oddziały zderzyły się ze sobą wśród huku metalu i wpadających na siebie z impetem ciał. Przodowały Centaury, nabijając przeciwników na swe włócznie i lance. Szybko jednak poszły w ruch miecze, topory, szable. oszczepy i tym podobne, mające na celu wyprucie flaków przeciwnikowi, narzędzia wojenne. Do tego wszystkiego skakały i potężne wilki, powalające pechowców na ziemię tuż przed zagryzieniem... zapanował typowy, bitewny chaos, pełen wrzasków, jęków i tryskającej juchy.

Jeszcze w biegu, pierwszego napotkanego Orka, uskakująca zręcznie w bok Vestigia cięła mieczem po nodze, nawet jednak się przy nim nie zatrzymując. Rozpędzony zielonoskóry przewalił się prosto na mordę, ciężko zraniony. Dobije go ktoś z tyłu... Elfka, nadal pędząc, uchyliła się przed toporem, wymijając następną paskudę, wciąż jednak parła do przodu, niemal jak każdy, torując sobie drogę we wrogich szeregach, by w końcu, musząc się już zatrzymać, rozpocząć masakrowanie...




Vestigia rozejrzała się uważnie. Z każdej strony miały miejsce potyczki. Tak dużo rannych, tak dużo krwi... Jej wzrok padł na Iriela, który pogrążony był w walce. Świadoma tego, że razem mają szansę przeżyć, elfka zgrabnie skoczyła w jego kierunku, chcąc, żeby nawzajem chronili swoje plecy.
Na drodze Elfki pojawił się - zamiast zwyczajowych Orków - nieco bardziej rosły przedstawiciel tej rasy, mający również niewielkie rogi. A tarcza z naciągniętą, przytwierdzoną do niej ludzką twarzą(!) wyglądała równie złowieszczo, co wielka, nabijana ćwiekami maczuga, którą trzymał w łapie. Ryknął w stronę Vestigii, rzucając się na nią z furią...

Na widok ekwipunku potwora, elfce zrobiło się niedobrze. Ogarnęła się szybko, wiedząc, że podobne widoki będzie jej dane zobaczyć pewnie jeszcze nie raz dzisiejszego dnia. “Co za głupie stworzenie” - zdążyła pomyśleć Vestigia, ustawiając swój długi miecz na drodze nadciągającego orka, chcąc wykorzystać jego pęd. Drugim zaatakowała przeciwnika z boku, próbując wbić mu go pod żebra.

Muskularny Ork wpadł na Vestigię, zbijając jednak swą tarczą wystawiony w przód miecz Tropicielki, najwyraźniej mając spore doświadczenie w walce. Wychodziło na to, iż Elfka trafiła na doświadczonego, i silnego przeciwnika... ona to jednak nadrabiała swoją zwinnością. Gdy zielonoskóry wpadkował się na nią tarczą, Vestigia wykonała obrót wokół własnej osi, uginając nieco nogi. Jednocześnie zadała cięcie krótkim mieczem, który ześlizgując się z owej cholernej tarczy, przeciął Orkowi prawą łydkę. Ten zaryczał z wściekłości, piekielnie szybka Elfka poprawiła zaś raz jeszcze, nim ten zdążył się do końca odwrócić, traktując w taki sam sposób jego drugą nogę.

Mniej mobilny jegomość nie dawał jednak za wygraną. Wściekły jak cholera wziął zamach maczugą, a Elfka, nie mogąc akurat w tej chwili uskoczyć, starała się jakoś sparować cios. Okazało się to dosyć nieciekawym pomysłem, efektem czego oberwała po prawej ręce. Drugi raz w wykonaniu Orka okazał się z kolei wyjątkowo kiepski, mięśniak bowiem odczuł ból jednej z nóg, efektem czego maczuga świsnęła daleko od ciała Tropicielki.

Elfka zaatakowała ponownie. Nisko i silnie. Jej miecze sprawiały wrażenie, jakby żyły własnym, niezależnym od siebie życiem. Jeden z nich został posłany po nogach przeciwnika, by, w ostatniej sekundzie, wykręceniem nadgarstka zostać posłanym w prawy bok. Drugim z nich tropicielka celowała w górną część jego ciała - głowa, szyja, cokolwiek - w szale bitewnym nie było miejsca na kunszt. Cała walka przypominała raczej pracę w rzeźni, aniżeli cokolwiek innego.

By dać ujścia adrenalinie, krążącej w jej żyłach, elfka krzyknęła triumfalnie gdy jej manewr przyniósł oczekiwany, a nawet lepszy, rezultat. Ork, nabierając się na sztuczkę kobiety, obniżył tarczę, chroniąc nogi, lecz całkowicie odsłaniając swoją górną połowę. Szybkie cięcie pozbawiło go lewego ucha i rozorało mu lewe ramię. Potwór odruchowo skierował swą prawą rękę do twarzy, co otworzyło drogę krótkiemu mieczowi do pod jego prawą pachę.

Elfka szybko wyszarpnęła broń w ciała przeciwnika. Widać było, że nie pozostało w orku zbyt wiele życia. Zamachnął maczugą i uderzył z całej siły. Osłabłe ciało potwora było zbyt wyczerpane, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla zwinnej Vestigii, która bez problemu sparowała ataki.

Tropicielka, sądząc, że to już koniec, cięła na odlew w przeciwnika. Ten jednak bronił się zaciekle, jakby wstąpiła w niego nowa siła. Na niewiele mu się to zdało. Nie mógł się osłonić przed takim nawałem cięć. Elfka nie była pewna, które z nich było śmiertelne.

Nie poświęcając pokonanemu ani chwili uwagi więcej, Vestigia ruszyła ponownie w stronę Iriela. Elf w międzyczasie troszkę się do niej przybliżył. Tropicielka lawirowała wśród walczących, zadając ciosy to tu, to tam. W końcu dotarła do dowódcy, który musiał się domyślić, co kobiecie chodzi po głowie, bo kiwnął z aprobatą głową i natychmiast obrócił się do niej plecami.

Razem walczyło im się świetnie. Żadne z nich nie musiało martwić się o tyły, gdy drugie ich pilnowało. Mogli się bardziej skupić na walce, co też uczynili. Pod ich silnymi ciosami zginęły dwa orki, a całe mrowie kolejnych czekało tylko na to, by zakończyć swój marny żywot…
 
__________________
"Daj człowiekowi ogień, będzie mu ciepło jeden dzień.
Wrzuć człowieka do ognia, będzie mu ciepło do końca życia"
Terry Pratchett :)
motek339 jest offline  
Stary 07-05-2012, 20:48   #142
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
bjęcia Morfeusza opuścił na długo przed świtem. W jego podziemnym legowisku każdemu oddechowi towarzyszył obłoczek pary. Ranek był chłodny, typowo wczesnowiosenny niosący z sobą bryzę zmian. Przeciągnął się, wywołując donośne chrupnięcia w całym ciele. Z każdym dniem robił się coraz starszy, daleko mu było do długowieczności elfów czy krasnoludów. Czuł już w kościach brak dawniejszej sprawności. Nie był tak szybki jak jeszcze kilka lat temu. Nadrabiał wyłącznie doświadczeniem i nabytą rozwagą. Był starym wilkiem. W ponurym nastroju opuścił ruiny swojego domu z mocnym postanowieniem że odbuduje go jeszcze piękniejszym. Niedbale zarzucony na plecy płaszcz odsłaniał rękojeść jego potężnego ostrza. Po krótkim lecz szybkim marszu dotarł do celu. Po obu stronach rzeki trwały przygotowania do zbliżającej się walki. Wspomagany przez Stoonę przywdział swój pancerz. Zwalistej postury wojownik zakuty od stóp po samą głowę prezentował się niczym magiczny golem. Uśmiechająca się kpiarsko twarz kontrastowała z ogólnym napięciem wśród zebranych zbrojnych.

- No Panie Shieldheart pora na wasze przemówienie. - mruknął wojak na ucho dowodzącemu oddziałem.
- Jakie znowu przemówienie? - Obruszył się dowódca, będąc wyjątkowo zdziwionym. No cóż, może to Wulfram coś pokiełbasił, oczekując iście epickich bitew...?

Wojak tylko wzruszył ramionami. Bezradność i nieudolność dowodzaących obroną wprawiała w zaskoczenie nawet jego. Widział już wiele, ale to co się działo w mieście przechodziło już ludzkie pojęcie. Przybierając mentorski ton rzekł:

- Ludzie ze strachu srają po gaciach. Jak padną pierwsze trupy dobrze by było żeby pamiętali o co walczą. Powinniście im o tym przypomnieć. - rzekł wlepiając jednyne oko w Shieldharta. Miał nadzieję że jego rada zdoła dotrzeć do zdrowego rozsądku ukrytego pod zwałami głupoty rozmówcy.
Wiedział że żołnierzom dobrze robi kilka słów zachęty przed bojem. Morale było poważnie osłabione, wiedzieli że wielu z nich nie ujrzy zachodu słońca. On nie miał zamiaru składać głowy pod orczymi ostrzami. Dobył ostrza z postanowieniem trzymania się na flance gdzie ścisk nie będzie utrudniał władania bronią. Walki miejskie miały to do siebie że ranni zazwyczaj konali pod ciężkimi buciorami walczących. Obejrzał się przez ramię na siostrę Leo. Instyktownie ufał jej.

- Na umówiony znak ruszamy. Czas wygonić te ścierwa z naszego miasta - Powiedział całkiem zwyczajowym tonem głosu Shieldheart, a słyszał go zapewne tylko najbliższy tuzin, może dwa. Wiadomość tą przekazywano sobie jednak coraz dalej i dalej, aż w końcu nawet najbardziej oddalony wojak wiedział, iż nadszedł już czas.

- W boju trzymaj się blisko mnie. - rzekł do Stoony jednooki. - Będziemy się osłaniać - dodał, w obawie że kobieta uzna jego słowa za nadopiekuńczość.
- Nie - Odparła szczerząc ząbki - To ty trzymaj się mnie...
- ”Co jak co ale drapieżność odziedziczyła po bracie.” - pomyślał Wulfram po czym pokiwał głową z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy, skrytej już za przyłbicą.

Wtedy też, gdzieś w mieście rozległy się jakieś świsty, wybuchy, i przytłumione okrzyki. Na rzece z kolei ponownie pojawił się “Księżycowy Most”, oraz wyrosły wprost z murów obu stron przystani, utworzone zapewne magią, toporne wersje stworzonych na szybko dodatkowych mostów.

- Za Silverymooon! - Krzyknął w końcu Shieldheart, i poderwały się miastowe oddziały, pędząc na drugą stronę pod osłoną łuczników, kuszników, oraz wszelakich magów...
- Trzymać się razem ludzie ! Zielonych starczy dla wszystkich ! - Darł się Wulfram. Nie było niczego gorszego niż wytrącenie z równowagi przez napierających z tyłu towarzyszy.

Stopy wojowników głucho zabębniły w biegu przez przeprawę. Orki zaś również nie próżnowały. Co śmielsze bestie wyszły im na przeciw chcąc powstrzymać kontratak. Uzbrojony w krótką włócznię zielonoskóry wyprowadził pchnięcie które jednooki sparował pozbawiając jednocześnie przeciwnika prawicy, nieco zwolnił chlaszcząc kolejnego po udzie odrąbując nogę nieco powyżej kolana i powalając wroga na plecy tylko po to by opancerzoną stopą wgnieść świński nos wprost w szarawą tkankę mózgu. Jego miecz przecinał zastawy i bloki druzgotał tarcze oraz penetrował pancerze niczym rozgrzany nóż masło. Skrupulatnie liczył też ilu wrogów położył trupem. Wychodziło na to że bitwa może przynieść przyzwoity profit. Widząc bezlitosny koniec swoich towarzyszy kilka orków chciało się cofnąć. Na chęciach się zakończyło. Cięty po plecach ork zakwilił niczym małe dziecko po czym nim jeszcze jego ciało upadło na bruk wyzionął ducha. Niczym nieokiełzany w swych zapędach sztorm parł nadal przed siebie znacząc swą trasę ścierwami wrogów. Tłoczące się bestie same niemal nastawiały się pod cios. Kolejne dwa padły nim którykolwiek z nich zorientował się w skali zagrożenia. On nie walczył. On zabijał. Do tego go stworzono i przyuczono.

- Piąty - wrzasnął z pod osłony hełmu mimo że nie było szans by ktokolwiek go usłyszał. Otaczało go istne szaleństwo wirujących w atakach i paradach ostrzy. Cała południowa część miasta zmieniła się pole bitwy. To był jego świat. Prostota rozkazów - zabij albo zgiń, doskonałe ostrze w dłoni i niezłamana wiara w własne siły sprawiały że czuł jak z każdą chwilą zbliża się do bitewnego szału. Nie istniały już inne wartości, istniała już tylko przyjemność z wysyłania orków wprost do czeluści piekieł. Śmiał się opętańczo, wyrażając bezbrzeżną radość. Stoona była tuż obok, szarpiąc za rękojeść topora który utknął w czerepie złośliwego kiełgęba.

Cały świat nagle zawirował. Ból w piersiach sprawiał że niemożliwym wyzwaniem stało się zaczerpnięcie oddechu. Dookoła ginęli ludzie siniejąc na wzór dorodnych borówek, po chwili zaś padając niczym marionetki o podciętych sznurkach. Po chwili było już po wszystkim mimo że nadal z trudnością przychodziło zaczerpnięcie powietrza. Przetrwał magiczny atak. Pałał żądzą mordu. Nieopodal ukontentowany szaman chichotał złośliwie. Chciał głowy tej kreatury. Ruszył więc warcząc na całe gardło z zamiarem szerzenia zagłady.

- Stój!! - Rozległ się nagle krzyk, a ktoś capnął Wulframa za pas, powstrzymując go przed dalszym maszerowaniem i szerzeniem zagłady. Stoona złapała karczmarza dokładnie w ostatniej chwili przed wybuchem, którego gorąco wojownik poczuł nawet przez przyłbicę.

Jeden z Silverymoonskich czarujących, widząc spory pogrom żołnierzy, cisnął w Orcze i Goblińskie tłumy “Kulę Ognia”, która pięknie eksplodowała wśród wrogich oddziałów kilkanaście metrów przed Wulframem. Po tym niszczycielskim zabiegu szanse ponownie się wyrównały...

Idący na czele Wulfram, wraz z nim Stoona, Shieldheart i reszta siepaczy, przesuwali się coraz dalej i dalej, znacząc przebyte metry krwią i trupami. Do wrogiego szamana jednookiemu pozostało jednak jeszcze kilka metrów, a na drodze pojawiło się dwóch rosłych zielonoskórych, będących z całą pewnością osobistą ochroną wrogiego im kiełgęba.



Pierwszy zielonoskóry, dzierżący dwa ząbkowane miecze, wyprzedził w biegu swego towarzysza pędzącego z toporzyskiem, skacząc z bojowym rykiem na Wulframa. Cios pierwszego miecza Stary Wilk sparował własnym orężem, jednak drugie ostrze Orka znalazło już drogę do ciała mężczyzny, raniąc go po barku...

Ryk który dobył się z gardła Wulframa nie był oznaką bólu. Był oznaką przepełniającej go wściekłości że przedstawiciel niższej rasy w swej głupocie chciał stawić mu czoła. Wkładając w ciosy całą swą siłę przeprowadził kontratak. Dwa, z trzech wyprowadzonych ciosów okazały się wyjątkowo druzgoczące w skutkach, raniąc poważnie Orka po lewej łapie i prawym biodrze. Wtedy jednak nadleciał drugi zielonoskóry, tnąc wielkim toporzyskiem i... Wulfram uskoczył w porę. Miał jednak przeciw sobie dwóch obeznanych w fachu Orków, nie jakieś tam zwykłe rozwrzeszczane marudy. Wulfram fuknął wyraźnie rozjuszony odroczeniem zgonu pierwszego z przeciwników. Pormrukując niczym niedźwiwedź kontynuował atak chcąc mieć obu orków w zasięgu wzroku. Jego główny cel nadal gdzieś tam knuł za plecami swych przybocznych. Kontra Wulframa była zabójcza w skutkach. Mężczyzna najpierw odrąbał “podwójnemu miecznikowi” lewe łapsko, a po chwili i prawe, zupełnie jakby była to kara za podniesienie ostrzy przeciw karczmarzowi. Kara straszliwa i widowiskowa. Wrzeszczący z bólu Ork wykrwawił się w ciągu ledwie paru chwil... Topornik zdołał jednak zablokować trzeci z serii ciosów mieczem styliskiem swej broni, odskoczył w tył, i wpakował topór w bok Wulframa. Mężczyzna oprócz potwornego bólu poczuł również krew zalewającą jego biodro, zauważając przy okazji, iż Orczy szaman kombinuje coś, znajdując się cały czas w bezpiecznym, oddalonym jeszcze od Wulframa miejscu. Upływ posoki jednak nie ochłodził zapału bojowego Wulframa. Wręcz przeciwnie. W jego świecie miarą sukcesu była krew - własna lub wrogów. Wrzasnął rozpalony złością w szale, chorobliwej gorączce czy też nieugaszonym pragnieniu mordu. Obracając swoje oblicze na drugiego z przeciwników ryknął złowieszczo :

- Ty świński ryju ! Urwę ci łeb i nasram w przełyk ! - wrzeszczał niczym opętany, przechodząc od gróźb do czynów.

Ork cofnął się o krok w tył, ściskając oburącz topór, a na gębie zielonoskórego pojawiła się dziwaczna mina. Można by powiedzieć, iż był to wyraz zaskoczenia i jakby lekkiego strachu, kto tam jednak znał się na mimice tych pieprzonych istot...
Nim ork otrząsnął się z strachu jednooki weteran wielu wojen natarł, bezlitośnie mierząc wprost w zielonego. Wufram ciął raz za razem, każdym druzgoczącym ciosem wycinając sobie niemal kawałek Orka, dodatkowo ranionego kwasem pochodzącym z miecza. Najpierw po łapie, następnie biodrze i nodze... poraniony zielonoskóry ledwie już zipiał, nagle odskakując od karczmarza i chcąc rzucić się do ucieczki. Wulfram zaś, pofukując z pod metalowych osłon, niczym dziwny wynalazek gnomów rozpędził się, szarżując. Kontrolę nad ciałem przejął instynkt. Ork nawet nie wiedział że ginie. Jego głowa oddzielona od ciała przez chwilę majestatycznie krążyła w powietrzu by po chwili zgodnie z prawami natury opaść w ślad za martwym ciałem. Ociekając krwią Wulfram skierował swe spojrzenie na szamana.

- Twoja kolej, krzywy ryju. - rzekł głosem zimnym niczym sam pocałunek śmierci.
 
Grytek1 jest offline  
Stary 09-05-2012, 22:57   #143
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon
3 Ches(Marzec)
poranek

pierwsza godzina bitwy

Rozjuszony Wulfram kładł pokotem przeciwnika za przeciwnikiem, torując sobie wraz ze Stooną, drogę ku Orczemu szamanowi. Ulice spływały już krwią, zabijani charczeli, ranni jęczeli, wnętrzności i nieskończone litry posoki zalegały na bruku, czyniąc go często dosyć śliskim... oj tak, Wulfram był w swoim żywiole. W samym środku bitewnego szaleństwa, wyżynając bez litości wrogów, nacierając na postawiony przed sobą cel.

Zielonoskóry sukinkot znajdował się już trzy metry przed jednookim... i nagle zniknął.Za to Wulframa otoczył nagle przedziwny wir, i rozległo się huczenie po jego zbroi. A wraz z łoskotem uderzanego pancerza pojawiła się i kolejna, zdając trwać wieczność, fala bólu. Ostrza, przedziwne ostrza, unoszące się samoistnie w powietrzu, i otaczające karczmarza ze wszystkich stron. Jak nic, kolejne, parszywe zagranie szamana, pojawiającego się całkiem w innym miejscu, oddalonym tym razem od wściekłego mężczyzny już o dobre dziesięć kroków. Orczy plugawiec schował się między własnymi oddziałami, jakby to mogło zapewnić jemu bezpieczeństwo... nie znał jeszcze Wulframa. A gdy już pozna, to tylko raz.

Jednooki, "Stary Wilk" ryknął z bólu i wściekłości. Teraz już zdecydowanie był gotowy na wszystko, byleby tylko dopaść sukinkota i pociąć go na plasterki. Najlepiej dosyć powoli... zanim jednak to miało nastąpić, mężczyzna miał nieco inny problem. Chwila, w której poznał bliżej efekty "Bariery z ostrzy", pozwoli Orkom go otoczyć. Najpierw więc trzeba było zająć się znowu szeregowymi zielonoskórymi, nim przyjdzie czas na deser.

Tuż obok Wulframa pojawiła się nagle zakapturzona postać owinięta płaszczem.Mężczyzna już pochwycił mocniej miecz, by załatwić kolejnego dziwoląga mającego czelność wchodzić jemu w paradę, nieznajomy jednak nagle wykonał dziwny gest dłonią, a pobliskie Orki zostały nagle pochwycone wystrzeliwującymi spod poł płaszcza mackami, które zaczęły zielonoskórym łamać kończyny i ich dusić.

- Droga wolna Wulframie... - Karczmarz, mimo bitewnego zgiełku, usłyszał wyjątkowo wyraźnie szept "mackowatego jegomościa", znającego jego imię.


Teraz jednak nie było czasu dochodzić szczegółowo kto, po co i jak, liczyła się bowiem każda chwila, a nieuwaga mogła owocować jakimś podstępnie wpakowanym żelastwem w plecach. Dodatkowo, Wulfram miał u swego boku wojowniczą Stoonę, która najwyraźniej również paliła się do ubicia szamana.

- Bierzemy go w dwa ognie! - Krzyknęła kobieta, rzucając się prosto na blokujące im drogę Orki.


~


Daritos wrócił na linię frontu, pokonując ponownie rzekę i dołączając do oddziałów w południowej części miasta. Zaklinacz miał pełne ręce(i to dosłownie) roboty, co chwilę posyłając natrętne względem jego osoby Orki i Gobliny w zaświaty. A zabici na jego konto z niemal każdą minutą stwarzali kolejny tuzin i kolejny... cholernego plugastwa, okupującego Silverymoon, wydawało się jednak nie mieć końca.

Żołnierze czynili swą powinność, tak również i postępował Zaklinacz, nagle zatrzymując się przy dwóch martwych ciałach Silverymoonczyków.

Jakiś mający pecha wojak, z połową już głowy, i ona... znajoma Daritosa, skołowana kobieta, którą uratował mniej niż kwadrans wcześniej. Leżała przy ścianie, oparta o nią plecami. Z pancerza, prosto z serca, wystawała strzała. Twarz zbrojnej była blada, spokojna, oczy zaś szeroko otwarte, wpatrujące się w dal. Zginęła, broniąc miasta, zginęła, chcąc być może zginąć. Zaklinacz w końcu pamiętał jej ostatnie słowa, jeszcze teraz brzmiało jemu w uszach, iż czasem życie nie ma już sensu. A może po prostu miała pecha.

Mimo, iż tkwiła tam bez ruchu, i mogło to się wydawać dziwne, a może nawet i nie na miejscu, lecz była nadal piękna. Kilka kosmyków wciąż jeszcze lekko powiewało na drobnym wietrzyku, a pełne usta kusiły do pocałunku. Kimkolwiek był Lanrir, powinien uznawać się za szczęśliwca. W tej zaś chwili, oboje znajdowali się już daleko stąd, być może tam zaznając spokoju i szczęścia, jakie im się należało.

Daritos dawno już go nie miał...

Z zadumy wyrwały go okrzyki żołnierzy, oraz widok dwóch z nich, wyrzucanych w powietrze z dosyć dużą siłą. Mężczyzna skupił wzrok na tamtym miejscu walk, między walczącymi ze sobą tłumami dostrzegając przeciwnika, który z całą pewnością był kim więcej, niż zwyczajowym Orkiem. Ba, sukinkot z całą pewnością był naprawdę kimś. Miał ze dwa metry, jeśli nie odrobinę więcej, był potężnie zbudowany, rogaty, posiadał dziwaczny, falisty miecz, oraz tarczę ze... smoczej głowy? Tarcza ze smoczej głowy, to by był dopiero niezły łup wojenny.




~


Ogromny stwór, pokonawszy mury Silverymoon, wkroczył do miasta. Za nim zaś wpadły niczym woda zalewająca okolicę Orki, po raz pierwszy od setek lat stawiając swe koślawe stopy wewnątrz miasta... Tarin znajdował się jakieś dwadzieścia, no może trzydzieści kroków od dziesięciometrowego monstrum, ryczącego wściekle po wcześniejszych, magicznych atakach.

Wzrok wielkoluda nie padł jednak bezpośrednio na Maga, lecz na kilka osób znajdujących się nieco bliżej wielkiego agresora, a starających się przed nim schować za pobliskim, piętrowym budynkiem. Wtedy też, stwór ryknął ponownie, tym razem jednak był to nieco inny, ryk, bardziej... głęboki. Z paszczy brzydactwa wystrzeliło "coś", co można było z całą pewnością zauważyć poprzez falujące powietrze, zupełnie jakby w miejscu przed jego pyskiem zrobiło się nagle wyjątkowo gorąco.

Nie były to jednak płomienie, a dziwna fala drżącego powietrza pomknęła prosto na zabudowanie, i rozdarła je nagle niczym zabawkę z pergaminu na strzępy, posyłając na wszystkie możliwe strony cegły, zaprawę, deski, belki... i ludzi. Z całą już pewnością co bardziej obeznany mógł śmiało stwierdzić, iż plugastwo, które wdarło się do Silverymoon, dysponowało jakimś cholernym rodzajem broni dźwiękowej.

Tarin przez drobny moment sam nie wiedział co dalej uczynić. Wiać... znaczy się, "przegrupować"? Czy może nadal walczyć z owym wielkoludem, licząc na chwalebne, choć być może znikome zwycięstwo. W końcu nie co dzień pojedynczy Mag pokonuje takie coś. Oj byłyby wiwaty, opiewanie jego imienia w balladach, jednak z drugiej strony mogła się znaleźć i mogiłka na cmentarzyku "Klejnotu Północy", czy chociażby, wspominany(zdawało się, iż już wieki temu) pomnik na jego cześć, tym razem jednak pośmiertny? Oj, możliwości było sporo, a fantazja w końcu duża...

I wtedy też Mag zauważył coś dosyć niezwykłego.

Jeden z wojaków, potraktowanych (jakkolwiek to dziwacznie brzmi) budynkiem, zdarł z siebie hełm, po czym próbował wstać, trzymając się za lewą rękę. Ta była najpewniej złamana... a jegomość pojękując z bólu, próbował ustać na chwiejnych nogach. Gdy część pancerza, mająca za zadanie osłaniać głowę, została rzucona bezpardonowo na bruk, Tarin zauważył, iż to nie "on", a "ona", dokładniej zaś, była to Kapłanka ze świątyni, którą miał okazję poznać poprzedniego dnia!.


Do miasta przez wyrwę w murze wdarły się Orcze oddziały, a na przeciw nim skoczyli z kolei Silverymoonczycy, stawiając im dzielnie czoła. Dziesięciometrowego stwora zaczęli kąsać łucznicy i kilku czarujących, czy to biegających po ulicach, czy unoszących się w powietrzu. Na stworze nie wywarło to jednak zbyt dużego wrażenia... i aż strach było pomyśleć, co mogło się stać, gdy użyje swego dziwacznego ataku dźwiękowego na szeregach znajdujących się tuż przed nim żołnierzy.


~


Vestigia walczyła niczym lwica. Nic innego w sumie jej nie pozostało, jeśli miała zamiar przeżyć dzisiejszy dzień. Zaatakowanie Orczego zaplecza powoli zaczynało coraz bardziej wyglądać na dosyć kiepski pomysł, bowiem nawet mimo pomocy Centaurów, przyszło im się zmierzyć z naprawdę licznym wrogiem. Dobitnym tego potwierdzeniem był fakt, iż oprócz zielonoskórych, zaplecza wojennego agresorów okupujących Silverymoon pilnowały również Hobgobliny. Te z kolei, były nad wyraz dobrze zorganizowane i zdyscyplinowane, walcząc niczym regularne oddziały, w przeciwieństwie do chociażby owych właśnie Orków, które po prostu zalewały swych przeciwników swoją liczebnością...

Wspólnie z Irielem tworzyli zgrany duet, twardo stawiający opór próbującym im się naprzykrzać wrogom. Wokół dwójki Tropicieli zalegał już tuzin ciał, otaczając kobietę i mężczyznę okręgiem. Wciąż jednak nadbiegali nowi, licząc na zakończenie żywota Elfki i jej towarzysza. Szczęk metalu, wrzaski, smród krwi, jęki. Powoli to wszystko zaczynało już nad wyraz mocno działać na umysł Vestigii, nieprzyzwyczajonej do podobnych wydarzeń. Coraz trudniej jej było wywijać mieczami nie tyle ze zmęczenia, co z powodu panujących wokół scen.

Jakiś Centaur otrzymał włócznię w bok, co skutecznie zmniejszyło jego bojowe możliwości. Po chwili po włóczni pojawił się topór tnący go po zadzie, do tego doszedł miecz, lała się krew, ponownie włócznia, strzała prosto w tors, upadek, ostrza masakrujące jego ciało... dzielny, ludzki Tropiciel, podstępem ugodzony korbaczem w plecy a następnie prosto w potylicę.

Odcinane dłonie, ręce, nogi, głowy. Wypruwane flaki, zalewająca trawę krew... szaleństwo.

I wtedy pojawił się wielki, czerwony smok, nadlatujący gdzieś ze wschodu. Jego ryk sparaliżował sporą część walczących, spoglądających jak jeden mąż na mknącego po niebie gada. Na całe szczęście - dla Elfki - nie zmierzał on jednak w ich kierunku, lecąc do zachodniej części bitwy względem Silverymoon, gdzie jego ognisty oddech zaczął dziesiątkować oddziały barbarzyńców i Krasnali.


Samej Vestii przeszedł przez plecy dreszcz, szybko jednak się ocknęła z niewielkiego stanu odrętwienia, ponownie stawiając czoła wrednym humanoidom.
- Jak tylko tu zawróci!!... - Wrzasnął Iriel, nie dokończył jednak, zmuszony zadać kolejny cios naprzykrzającemu się Orkowi. Elfka jednak i tak wiedziała o co chodziło, jeśli bowiem czerwona gadzina zwróciłaby się w ich stronę miała teoretycznie uciekać. Teoretycznie...

Coś w nią przyrżnęło z niezwykłym impetem, posyłając ją dobre dwa metry w bok.

Przez drobny moment, mniejszy niż uderzenie serca, wydawało się jej, iż lata, a odgłosy bitwy przycichły, zdając się toczyć gdzieś daleko, gdzieś obok niej, nie mając żadnego wpływu na jej istnienie. Uderzenie o twardą ziemię przywróciło ją jednak szybko do brutalnej rzeczywistości, podobnie jak ciężka łapa, której pazury rozorały jej udo. Leżąc na ziemi, spojrzała w paszczę wielkiego, Złowieszczego Wilka, dosiadanego przez Orka z włócznią. Jak nic, za chwilę odgryzie jej głowę, lub jeździec przebije jej pierś swym orężem.




~


Wspierający magią Uthgardzkich barbarzyńców Raetar, przesuwał się wraz z rozwydrzonymi siepaczami Kralgara we wschodnim kierunku, znacząc swoją drogę często wyjątkowo zmasakrowanymi truchłami Orków. Wielu z zielonoskórych uciekało z paniką w oczach jak najdalej od "Samotnika" i jego okropnej magii, wielu jednak nie dawało za wygraną, naiwnie(a może i dzielnie?) starając się powstrzymać Raetara. W każdym bądź razie, ogarnięci bitewnym szaleństwem, często kończyli niczym baranki idące na rzeź...

Sam wódz i Otikas znajdowali się całkiem niedaleko, również dzielnie walcząc. Kralgar za pomocą swego miecza, Uthgardzki szaman magią. A gdy pchnięto konia Kralgara, i ten padł śmiertelnie ranny na polu boju, wódz po prostu masakrował nadal wszelkie zielonoskóre tałatajstwo, poruszając się piechotą. W szerzeniu masakry pomagały jemu zdecydowanie prezenciki z Silverymoon, zwiększając możliwości bojowe, i tak już najwyraźniej doświadczonego w boju mężczyzny.


Wtedy też rozległ się na nieboskłonie ryk, a oczom walczących ukazał Czerwony Smok.

Dla Raetara nie był to pierwszy w życiu taki widok, i nie wywarł na nim zbyt wielkiego szoku, jednak buchający z paszczy ogień zdecydowanie przyczynił się już do pewnych konkretniejszych rozmyślań, dotyczących dalszej taktyki. Póki jednak co..

"Samotnik" ledwie na parę chwil spuścił z oczu Kralgara i Otikasa.

I to wystarczyło.

Gdy spojrzał ponownie w ich stronę, zacisnął mocniej usta. Wódz i szaman, stojący na przeciw siebie w bezpośredniej bliskości, pierwszy z dużą, czarną, i lekko dymiącą dziurą w swym torsie, drugi z wbitym w niego mieczem. Najwyraźniej doskoczyli sobie w końcu wzajemnie do gardeł, ciekawe tylko, który z nich zdecydował się na to pierwszy? Jednak, czy tak naprawdę było to w sumie ważne?


***


Krasnoludy z Mithrilowej Hali, wspierające siły Sojuszu Północy, oraz Uthgardzkich barbarzyńców na zachodzie, dosłownie kosiły Orcze oddziały. Wprawieni w boju brodacze, walcząc ze znienawidzonym wrogiem, zdawali się mieć wprost podwojone siły w owym starciu. Dowodzeni przez samego Bruenora Battlehammera, krok za krokiem zmierzali coraz bliżej i bliżej murów Silverymoon, zostawiając za sobą jedynie trupy.

Po około stu metrach zaścielonych pokonanymi zaczęło Krasnoludom ubywać jednak na szybkości. Zielonoskórzy, po otrząśnięciu się z pierwszej porażki, zaczęli w końcu stawiać zaciekły opór. Do tego wszystkiego pojawił się jeszcze cholerny, czerwony gad, jeszcze bardziej uprzykrzając życie synom i córom Moradina.


Na całe szczęście dla walczących, i z powodu udanej wyprawy, oddziały Krasnoludzkie niemal już połączyły się z siłami Uthgardzkimi, zmierzając ku nim "po skosie". Do tego również, z samego "klejnotu Północy" wzbił się w powietrze Srebrny Smok w towarzystwie dwóch osób, pędzący prosto na Czerwonego. Był co prawda o wiele mniejszy niż sam Czerwony Smok, jednak towarzystwo samego Ostroroga i osobistego, bezpośredniego zaangażowania w sprawę Alustriel mogło przechylić szansę na korzyść cywilizowanych przedstawicieli północy.











***

Komentarze jutro

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 09-05-2012 o 22:59.
Buka jest offline  
Stary 15-05-2012, 21:00   #144
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Można było wziąć nogi za pas, można było wziąć pod ramię kapłankę i ulotnić się, a można też było spróbować zapracować na sławę i chwałę i stawić czoła przerośniętemu ‘czemuś’, co przed momentem wdarło się do środka miasta, demolując przy okazji ładny kawałek muru.
- Arka petir! - zawołał, wyciągając dwa małe żelazne pręty, wskazując potwora i podążającego tuż za nim potężnie zbudowanego orka.
Olśniewająco biały, pulsujący energią łuk połączył oba cele.
Wyładowanie elektryczne przeszyło ciało monstrum, wywołując u niego ryk niezadowolenia. Rosły ork z kolei nie miał co ryczeć, zginął bowiem od razu, przemieniając się częściowo w dymiące truchło...
- Dinding api bulatan! - Rzucił kolejny czar.
Tak jak jeszcze niedawno poza murami, tak i teraz wśród atakujących wyrosła wysoka na sześć metrów ściana ognia. Tym razem miała jednak inny kształt. Nie tworzyła linii prostej, lecz okrąg, zamykający wejście do miasta i mieszczący w swym wnętrzu zarówno potwora, jak i kilkudziesięciu pchających się za nim napastników.
Ściana ognia odgrodziła co prawda wpadające do miasta Orki, oddzielając jednak przy okazji i chcących stawić im czoło wojakom Silverymoon. A że jeden czy drugi zielonoskóry... i żołnierz “Klejnotu Północy” został dotkliwie poparzony, na to Tarin nie mógł za bardzo poradzić.

Za to pierdzielony wielkolud - w przeciwieństwie do Orczych oddziałów - przeszedł spokojnie przez ową ognistą zaporę, nic sobie z niej nie robiąc!. Ponownie za to wściekły zaryczał, i...rozdeptał wrednie dwóch przypadkowych wojaków.
Skołowana Kapłanka stała z kolei tam, gdzie wcześniej, w osłupieniu wpatrując się w wielgachne monstrum, znajdujące się już z dziesięć kroków przed nią.

Złośliwe bydlę za nic miało sobie starania Tarina, mające na celu położenie go trupem. O ile jednak poczuł się nieco dotknięty błyskawicznym zaklęciem, jakim potraktował go mag, o tyle - w przeciwieństwie do pozostałych napastników - nie bał się ognia. I miał zamiar kontynuować swą szkodliwą dla Silverymoon działalność. Czy miał jakieś plany w stosunku do znanej Tarinowi kapłanki? Mag nie był pewny, ale nie miał zamiaru czekać, aż pomysły wielkoluda zaczną być realizowane. Wolał zaprezentować swoje.
- Hej, tu jestem! - zawołał, usiłując przyciągnąć uwagę przeciwnika.
- Ais bola! - Wypowiadając zaklęcie wskazał gigantycznego wojownika.
W jego dłoniach uformowała się niewielka, lśniąca zimnym błękitno-białym blaskiem kula, która rosnąc w oczach pomknęła w stronę wskazanego przez Tarina potwora.
- Elektric bola!
W ślad za poprzednią kulą w stronę potwora ruszyła kolejna, tym razem pulsująca elektrycznymi wyładowaniami.
Tarin natychmiast, tuż po rzuceniu zaklęć, ruszył w stronę rzeki. Miał nadzieję, że potwór, przepełniony chęcią zemsty, podąży za nim w miejsca, gdzie, zapewne, miałby mniejsze pole do popisu w radosnej działalności, polegającej na rujnowaniu zabudowań miejskich.

Wielki napastnik, siejący spustoszenie w Silverymoon, najpierw oberwał pięknie lodowym wyładowaniem, następnie zaś na deser jeszcze elektrycznym. To z całą pewnością zabolało skurczybyka, o czym świadczył jego potężny ryk, od którego aż zadzwoniło w uszach. Tarin zaś, nie czekając na ewentualne brawa, czy i wyrazy dezaprobaty potwora, rzucił się w długą, pędząc w stronę rzeki. A rozwścieczony stwór ruszył za nim...

Mag pokonał kilkanaście metrów, gdy nagle coś trzepnęło go od tyłu z niesamowitą siłą, a cały świat po raz kolejny zawirował. Tarin został odrzucony jeszcze dalej w przód, niż prowadziły go jego nogi, lecąc teraz w bezładzie wraz ze sporą ilością bruku. Mężczyzna miał tą nieprzyjemność poznać na własnej skórze broń dźwiękową, jaką dysponowała ta istota... Ból całego ciała, niemal zdawało się, jakby żywcem odzieranego ze skóry, do tego wszystkiego jeszcze dziwny pisk w uszach, odcinający od owych organów wszelkie bodźce otaczającej go rzeczywistości. Tarin, podnosząc się z ziemi, zdał sobie również sprawę, iż krwawi niemal z wszystkich otworów, jakie posiadał w głowie...

Tarin potrząsnął głową, chcąc się pozbyć szumu w uszach, potem, nie tracąc czasu na otarcie krwi poczęstował potwora kolejną porcją czarów.
- Membekukan Otiluk bola! - powiedział szybko, wyciągając z sakiewki małą, kryształową sferę.

Z dłoni Tarina wystrzeliła kolejna, jaśniejąca mocą kuleczka, mknąca prosto we wroga, roztrzaskując się na jego torsie. Stwór po raz kolejny zaryczał, a lód pokrył sporą część tułowia wielkoluda... którego ruchy nagle zwolniły, a nim samym zachwiało. Mag przypatrywał się, jak agresor opada ociężale na jedno kolano, będąc najwyraźniej już u kresu sił.

Tarin nie zamierzał ryzykować. Przynajmniej miał nadzieję, że to, co zrobi, zakończy definitywnie egzystencję wielgachnego potwora.
- Penyepaian! - powiedział, wskazując wielkoluda. Z palca Tarina wytrysnął zielonkawy promień, a niosąca śmierć energia popłynęła w stronę uwięzionego w lodzie stwora. Promień dosięgnął stwora, zamiast jednak przemienić go w kupkę popiołu, wniknął w jego ciało, a Tarin wstrzymał na chwiolę dech... wielkolud wydał zaś w końcu z siebie jęk, po czym runął mordą na bruk i znieruchomiał.

W końcu było po wszystkim.

- Dzięki ci, Tymoro! - powiedział Tarin, siadając na tym, co pozostało z bruku. Dotknął pierścienia, by z jego pomocą odzyskać chociażby troszkę sił. Może więcej, niż troszkę. Gdy tak zaś siedział nadal na bruku, dochodząc jakoś do siebie po walce, ujrzał... nadbiegającą do niego Kapłankę. Kobieta trzymała jedną rękę podkurczoną przy swym boku, najwyraźniej miała więc uszkodzoną kończynę. Będąc zaś już przy nim, krzyknęła:
- Czyś ty całkiem!!.... - Nie dokończyła jednak, spoglądając w jego twarz - To ty! - dodała, najwyraźniej rozpoznając Tarina. Zdrową ręką pochwyciła go pod pachą, pomagając wstać, po czym rozejrzała się po ulicy.
- Musimy się schować! - powiedziała, ciągnąc Tarina w jakąś boczną uliczkę, z dala od wzroku znajdujących się wciąż za ognistą ścianą Orków.
- Spodziewałaś się kogoś innego? - spytał. - Po co? - Tarin spojrzał na kapłankę. Nie miał ochoty nigdzie się ruszać. - Jak na razie się zatrzymali.
Mimo tych słów ruszył tam, gdzie go skierowała przewodniczka.
- Nie masz pod ręką jakiegoś czaru? - spytał, wskazując na jej rękę.
- A jaki konkretnie byś sobie życzył? - odpowiedziała z przekąsem, a w tym momencie na ulicę, gdzie przed chwilą stali, opadł deszcz strzał wystrzelonych najwyraźniej przez Orki...
- Celnie strzelają - mruknął Tarin, przenosząc wzrok ze strzał na kapłankę. - Dla mnie cokolwiek. Dla ciebie coś znacznie mocniejszego - odpowiedział na jej pytanie.
- Przy każdym naszym spotkaniu będziesz krwawił? - Spojrzała na niego niby poważnie, oglądając jego rany, następnie jednak się lekko uśmiechnęła. Rzuciła zaklęcie lecznicze i Tarin po chwili poczuł się odrobinę lepiej.
- Dzięki - odparł. - Tak się niekiedy zdarza, gdy się człowiek znajdzie w takim mieście jak Silverymoon. Zadbasz teraz o siebie? - spytał. - Mam wrażenie, że powinienem teraz wrócić do pracy. - Machnął ręką w stronę murów miejskich.
- Chwilowo na własne dolegliwości nic nie poradzę... - Wzruszyła ramionami, zaciskając od tego ruchu na moment usta. - Nie mam takiego zaklęcia. Odpowiedni zwój w świątyni leży...
- Może tam wrócisz?
- spytał. - Ten atak nieprędko się skończy, a ty się bardziej wszystkim przydasz cała i zdrowa. Zdążysz jeszcze wrócić - zapewnił ją.
- A kto cię znowu poskłada? - Kapłanka mrugnęła do niego. - No i ponoć ta kolacja... a ja wolałabym, żeby do niej jednak doszło... - Zrobiła bardzo wymowną minkę.
Tarin uśmiechnął się.
- To znaczy, że teraz będę się musiał zajmować i orkami, i tobą - powiedział półżartem. - Oczywiście każdym w całkiem inny sposób - dodał. - Idziemy zatem wspomóc tych, co tam się zmagają z napastnikami?
- Jeśli ci nadal w głowie wojaczka, to możemy
- przytaknęła, a Tarin zdał sobie sprawę, że nie znał jej imienia. Ba, on również kobiecie się jeszcze nie przedstawił... Postanowił jednak odłożyć to na później. Kto wie, czy w całym Silverymoon już nie mówi się o nim "poszukiwany żywy lub martwy".
- Panie przodem - powiedział. - Ale może nie w takich okolicznościach - dodał, zanim kapłanka zdążyła zrobić choćby krok.
- Hmmmpffff - uraczyła go genialną odpowiedzią, wydymając usta.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 15-05-2012 o 21:02.
Kerm jest offline  
Stary 15-05-2012, 21:37   #145
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Początkowo przechodzenie przez tłum nie sprawiało zaklinaczowi większych problemów, bo idąc od rzeki najpierw było zdecydowanie więcej żołnierzy z Silvermoon, niż orków. Schody zaczynały się dopiero później.
Niefortunnie okazało się, że kobieta o którą Daritos tak “dzielnie” walczył zginęła od jakiejś strzały. Pewnie była to śmierć dobra jak każda inna, zwłaszcza w walce za jej ukochanego Lanrira i za wolność swojego miasta.
Daritos uklęknął przy niej i dwoma palcami delikatnie zamknął jej powieki.
- Śpij spokojnie, mała księżniczko. - powiedział cicho. Przypomniał mu się pewien poemat, który zdarzyło mu się czytać. W nim ojciec pewnej małej dziewczynki tymi właśnie słowami żegnał się z córką, by we śnie przebić jej serce drewnianym kołkiem, po tym jak dowiedział się, że stała się wampirem. Nie chciał żeby cierpiała umierając, ale nie mógł też pozwolić żeby dorosła i siała terror wśród ludzi, jak to wampiry miewają w zwyczaju.

Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że strasznie dziwną metaforę sobie wybrał, żeby “pożegnać” się z wojowniczą kobietą. Westchnął ciężko. Złapał swoją laskę oburącz i wstał podpierając się o nią. Postanowił ją pomścić, tak jak wcześniej postanowił ją uratować. Rzucił na siebie całą sekwencję zaklęć: najpierw zabezpieczył się przed atakami przybierając na siebie magiczną zbroję, silniejszą od tej zazwyczaj używanej przez magów. Następnie zabezpieczył się również przed wrogim ostrzałem, żeby już żadna zagubiona strzała się w niego przypadkiem nie wbiła, zaś na koniec otoczył się pierścieniem błękitnego ognia, który mroził zamiast palić tych, którzy chcieliby go zaatakować.

Tak przygotowany, zaczął iść przez tłum niczym duża, niebieska świeczka, szukając godnego przeciwnika, by pomścić kobietę o nieznanym mu imieniu. Im dłużej o niej myślał, tym bardziej go wszystko denerwowało - zastanawiał się, co by było gdyby ją zatrzymał przy sobie na siłę. Może gdyby użył innych argumentów, nie skończyłoby się wrzaskiem “Potrzebuję miecz!” i strzałą w piersi.
W pewnym momencie stwierdził, że musi dać upust swojej złości. Dookoła niego byli sami orkowie, więc miał idealną ku temu okazję.
- Z drogi, skurwysyny! - ryknął i wywołał wybuch mrozu dookoła swojej osoby przez który wielu zielonoskórych poleciało na kilka metrów od niego. Tak, to było dobre uczucie.

Niedługo później znalazł upragniony, godny cel. Ta wielka tarcza ze smoczej głowy wyglądała co najmniej interesująco, Daritos był wielce ciekawy czy ma jakieś magiczne właściwości. Ciężko było mu ocenić na ile stać jego nowego przeciwnika, więc postanowił na początek wybadać jego możliwości prostą sugestią.
- Odrzuć, co trzymasz w rękach jak najdalej potrafisz. - rozkazał, rzucając zaklęcie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5pqsbVwCb4A[/MEDIA]

Wielgachne “coś” spojrzało w stronę Daritosa, następnie na przedmioty w swych łapach... poruszył zarówno mieczem jak i tarczą... po czym zarechotał, wbijając dziwaczne spojrzenie w Zaklinacza. Następnie rogacz ruszył pędem prosto na mężczyznę, roztrącając po drodze brutalnie Orków...
Nim Daritos zdołał zmielić przekleństwo pod nosem, mięśniak opierający się magii był już praktycznie przed nim, biorąc zamach mieczem. Ochronna bariera poparzyła delikwenta niesamowitym zimnem, ten jednak jedynie warknął przez zaciśnięte zęby. Jego miecz świsnął przecinając powietrze, a Zaklinacz okazał się zbyt wolny i nie zdążył odskoczyć przed zadanym razem. Ostrze brutalnie trafiło go w lewą rękę, trysnęła krew, a sam Daritos krzyknął, o małego smoka niemal tracąc ręki.

Zaklinacz zachwiał się potężnie, krew uderzyła mu nagle do głowy mieszając się z adrenaliną, kiedy patrzył jak wielki przeciwnik najpierw na niego szarżuje, a potem niemalże pozbawia go kończyny. Dobrze, że swój kij trzymał oburącz, bo pewnie wypuściłby go teraz z rąk.
Ktoś krzyknął - dopiero po chwili zorientował się, że to on sam. W oczach mu pociemniało, przez ułamek sekundy nie wiedział co się dzieje. Nie zdołałby rzucić w takim stanie kolejnego zaklęcia. Nikt by nie zdołał. Zrobił więc jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy w tak krótkim czasie - trzasnął laską o ziemię i wyzwolił z niej zaklęcie mające oczarować wielkie monstrum. Niewielki klejnot na czubku broni zaczął wirować - najpierw powoli, potem coraz szybciej...
Mięśniak stał przed Daritosem, pomrukując coś niezrozumiale, z ostrza kapała krew Zaklinacza, klejnot wirował, a wokół toczyły się walki. Oni zaś wpatrywali się w siebie z bliska, a każde kolejne uderzenie serca dawało rannemu mężczyźnie nadzieję, iż być może przeżyje jeszcze ten dzień...

Zaklinacz nie miał zamiaru sprawdzać jak długo czasu minie, zanim olbrzym zorientuje się w sytuacji. W ręce wciąż pulsował mu tępy ból i Daritos wątpił, by w najbliższym czasie zamierzał przestać, jednak teraz już przynajmniej mógł się skupić. Cofnął się o krok i wyciągnął z rękawa długą rzęsę, którą zawirował między palcami, wypowiadając przy tym kilka słów. Momentalnie zniknął i oddalił się w kierunku najbliższego budynku, a raczej uliczki między budynkami.
Dryblas z mieczem z kolei, jakby się ocknął z dziwnego stanu, po czym widząc brak przeciwnika, zaryczał wściekle, rozglądając się na boki. A że Daritosa jednak nie ujrzał, ryknął wnerwiony ponownie, po czym zajął się masakrowniem innej osoby...

Rad, że oddalił się od swojego przeciwnika, zaklinacz mógł zająć się teraz tym na czym znał się najlepiej - eliminowaniem na odległość. Musiał dobrze zaplanować kolejne działania, gdyż jego arsenał zaklęć szybko się kurczył. Powinien chyba też nie dopuścić, żeby ten mięśniak masakrował inne osoby, skoro to Daritos był jego przeciwnikiem. Chyba.
Znalazł nieopodal dorodną beczkę, której dotąd udało się pozostać w jednym kawałku. Stanął na niej, żeby mieć lepszy widok na sytuację i prawą ręką dotknął pierścienia na palcu lewej dłoni. Oczywiście nikt tego nie mógł widzieć, gdyż Daritos wciąż był niewidzialny, lecz zaklinacz wiedział że zdobienia na błyskotce zaczęły wirować i lekko świecić uwalniając swą moc podczas gdy Daritos rzucał zaklęcie przyzywające.

Po chwili między nim, a wielkim osiłkiem powietrze zaczęło wirować, iskry i małe wyładowania zwiastowały pojawienie się jakiejś istoty. W końcu zesłana została szara mgła z której wyłonił się wielki lew.


Bestia była wyjątkowo dorodna i to nie tylko dzięki temu, że była to złowieszcza odmiana lwa. Pierścień zaklinacza również maczał w tym swoje... palce.
- Bierz go! - rozkazał bestii, nie chcąc tracić czasu.

Lew skoczył na mięśniaka, kłapiąc paszczą i tnąc pazurami... i mimo, iż był wielki, i powinien siać śmierć, ledwie drasnął dwa razy rogatego sukinkota. Reszta ataków została zniweczona noszonym pancerzem, lub i tarczą... stwór za to przystąpił do kontry, tnąc szaleńczo mieczem.
Lew został zraniony trzykrotnie, w tym i raz dosyć mocno, prosto w bok(był krytyk). Wtedy też nagleciały “Magiczne pociski” raniąc rogatego, i wspomagając przyzwane zwierzę w walce... które ponownie zrobiło użytek ze swoich pazurów oraz paszczy, wszystko jednak zostało zablokowane smoczą tarczą.
Typ ryknął wpieniony z tego powodu, biorąc się ponownie za lwa... miecz chlastał zwierzę raz za razem, raniąc pomocnika Daritosa. I ponownie rogaty wpakował go w pewnym momencie we wrażliwe miejsce, raniąc dotkliwiej lwa(krytyk!), który padł w końcu martwy...

Rogate, humanoidalne bydlę rozglądnęło się po okolicy, Daritos jednak znajdował się pod działaniem czaru, będąc bezpiecznym przed wzrokiem mięśniaka. Ten więc powrócił znowu do masakrowania żołnierzy Silverymoon, dla odmiany tnąc jakiegoś ludzkiego nieszczęśnika z włócznią.

Zaklinaczowi przez chwilę serce stanęło w gardle, kiedy wydawało mu się że wielkolud jednak go dostrzegł. Jednak tamten posłusznie odwrócił wzrok i zajął się czym innym. Daritos postanowił, że nie będzie wysyłał więcej magicznych pocisków - zamiast tego spróbuje czegoś nieco mocniejszego, czym jednak musiał sam wycelować w potwora. Nie powinno jednak być z tym problemów - wystarczyło, że jego twór dotknie monstrum. Po chwili niewielka kula mrozu pomknęła w brutala. Mięśniak został trafiony dokładnie między łopatki - przypominało to rzucanie w niego śnieżkami w zimie. Ciekawe tylko ile śnieżek potrzeba, żeby go powalić.
Zaklinacz posyłał jedną kulę za drugą, żeby się przekonać. Kolejna kulka również dosięgnęła celu, wbijając się typowi w bok, i traktując jego ciało strasznym zimnem... następna już leciała prosto na niego... gdy rogacz zwrócił się w odpowiednią stronę, skąd nadlatywał pocisk, i ten wniknął nagle w jego tarczę!. Wzrok brutala zaczął uważnie lustrować uliczkę między budynkami...

~ Czas na zmianę pozycji. - stwierdził zaklinacz w myślach i wyszedł z uliczki, by znaleźć podobne miejsce "widokowe" po drugiej stronie walczących żołnierzy z orkami. Następnie czekał, żeby wielki rogacz stracił nim zainteresowanie i wrócił do masakrowania żołnierzy, żeby Daritos mógł wrócić do ostrzeliwania jego pleców. Jak zaplanował Zaklinacz, tak też się stało. Mięśniak w końcu znowu stracił nim zainteresowanie, zabijając za to kolejnego Silverymoonczyka, a sam Daritos w odpowiedniej chwili wpakował jemu ponownie lodowy pocisk w plecy, co oczywiście rozwścieczyło znowu rogatego.

Typ zaczął miotać się na wszystkie strony, wrzeszcząc coś w niezrozumiałym dla Zaklinacza narzeczu. Chwilę później, sięgnął do swojego pasa, wypijając jakiś eliksir, i rozglądając się znowu po ulicach...

Skoro strategia jest dobra i nieuchronnie prowadzi do zwycięstwa, to po co ją zmieniać? Tego Daritos nauczył się już dawno. Skoro osiłek pił już mikstury lecznicze, musiało to oznaczać że jest z nim źle. Przypomniał sobie jednak o tym, że jego udoskonalona niewidzialność nie działa zbyt długo i może niebawem się wyczerpać, a tego by nie chciał. Odnowił ją więc na sobie nowym zaklęciem i znów czekał, aż rogacz dojdzie do wniosku, że nie widzi swojego przeciwnika, żeby zaklinacz mógł znów go zmrozić. Mięśniak z kolei wychlał drugi eliksir ze swojego pasa, wciąż krążąc wzrokiem po okolicy...
Zaklinacz zaklął w myślach - ile on może mieć tych mikstur? Jak potężne są? Nie chciał ryzykować, że jego przeciwnik, tak skrupulatnie kąsany przez Daritosowe czary, wyleczy się do pełni zdrowia. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Jego pierścień znów zaczął wirować i tak wcześniej przy wojowniczej kobiecie, na środku drogi pojawił się wielki żywiołak ziemi. Zaklinacz miał nadzieję, że ten twór wytrzyma dłużej, niż lew i postanowił wspomagać go znów magicznymi pociskami - celowanie kulami mrozu i martwienie się, żeby nie trafić żywiołaka było zbyt ryzykowne.

Na ulicy pojawił się po chwili duży żywiołak ziemi, wyrastając jak jego poprzednik prosto z bruku. Elementarny stwór rzucił się z ochotą na wroga, rozpoczynając atak od biegu, przy którym zadrżała najbliższa okolica. Wielka piącha przywaliła rogatemu brutalowi, odrzucając go o dobre trzy metry w tył. Ten, oczywiście wściekły, skoczył z rykiem na żywiołaka, tnąc swym mieczem. Chlaśnięcie po nodze nie wywarło jednak na kamiennym stworze zbyt dużego wrażenia...

Wtedy też nadleciały “Magiczne pociski” raniąc twardego sukinkota, którym w końcu po raz pierwszy zachwiało. Ten zaś trzykrotnie, z pianą na gębie i nieustającym wrzaskiem, wyprowadził celne ciosy w żywiołaka, odłupując parę kamieni. Tuż po tym sam Elementarny kontrował dwa razy pięścią, rogaty zasłonił się jednak tarczą, nic sobie z tych ataków nie robiąc!.
Zaklinacz uznał, że najwyższa pora na wielki finał. Ruszył się ze swojej beczki i pomknął w kierunku walczących, omijając ich jednak ostrożnie, żeby nie oberwać zbłąkanym zamachem miecza, albo niecelnym trzaśnięciem kamienną łapą.
Chciał ustawić się w idealnej odległości od rogatego stwora tak, żeby jednocześnie zaklęciem nie przymrozić swojego przywołanego żywiołaka. Zanim jednak mu się to udało, walczący znów się starli. Miecz o falistym ostrzu trafiał żywiołaka po łapie, nodze, tułowiu, odłupując coraz więcej i więcej kamieni. Elementarny następnie kontrował dwoma ciosami pięści, które jednak zostały zablokowane cholerną tarczą mięśniaka. Daritos obserwując walkę, był niemal absolutnie pewien, iż owy cholerny rogacz był na jak najlepszej drodze do pokonania i owego żywiołaka...

Wtedy też Zaklinacz, znajdując się ledwie parę kroków za plecami upierdliwego najeźdźcy Silverymoon, zgodnie ze swym planem, zaczął skandować zaklęcie. Jego oczy zmieniły kolor na mroźny błękit całkowicie wypełniający jego gałki oczne. Wokół jego ramion, a następnie dłoni i kostura zebrała się smuga mroźnego powietrza - na początku rzadka, jednak z chwili na chwilę przybierała na intensytności. W końcu wypowiedział ostatnie słowo i grzmotnął kosturem o ziemię wyzwalając straszliwy, arktyczny mróz dookoła siebie.


Warstwa pogrubiającego się w mgnieniu oka lodu pojawiła się na ciele przeciwnika Daritosa, szczelnie otulając go swymi zabójczymi szponami. Po kilku chwilach było już po wszystkim, a delikwent po wydaniu z siebie przedśmiertelnego jęku, runął na bruk zmrożony na kość. Wreszcie wyczekiwane zwycięstwo!.

Zaklinacz oddychał ciężko. Czuł się, jakby wygrał całą wojnę, jednak wątpił, by na dłuższą metę ktokolwiek w okolicy dostrzegł jego sukces. Po walce adrenalina zaczęła go opuszczać - w oczach mu pociemniało, nogi zaczynały się pod nim uginać, a okaleczona ręka na powrót dawała o sobie znać.
Jednak Darito jeszcze nie skończył. Kostur w jego dłoni skurczył się tak bardzo, że przestał być widoczny, a zamiast niego pojawiła się kusza z nabitym bełtem, którego grot palił się niczym świeczka informując każdego dookoła o magii zaklętej w broni.

Podszedł do rogacza i nogą obrócił go na plecy, twarzą do siebie.
- To za Rachel. - powiedział z ponurą miną, wystrzeliwując bełt prosto w pierś potwora. Rachel. Tak postanowił nazwać nieznaną mu wojowniczą kobietę, która zginęła za swojego drogiego Lanrira.
Następnie znów wywołał swój kostur, przeszukał pokonanego wroga zabierając zwłaszcza jego tarczę i postanowił wrócić na drugą stronę rzeki. Jego arsenał zaklęć na ten dzień był już poważnie nadwyrężony i chciał znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłby odpocząć. Bo na kapłana i leczenie to miał raczej marne szanse.
 

Ostatnio edytowane przez Gettor : 16-05-2012 o 17:09.
Gettor jest offline  
Stary 22-05-2012, 18:02   #146
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Krzyki, szczęk metalu, krew, jęki konających. Stłoczone masy ludzi i nieludzi bez litości okładających się orężem.
Bitwy to chaos, bitwy to hałas, bitwy są nudne.
Raetar nie cenił wielkich bitew. Ta cała wrzawa może i z punktu widzenia strategów miała jakiś sens, ale dla Samotnika była jedną wielką burdą karczemną. Tylko że na większą skalę i zamiast zbierania zębów, po tej całej balandze będą zbierane trupy.
Wolał walki i taktykę partyzancką znane mu z Rashemenu.

Póki co jednak Samotnik był ukryty pod mackowatą postacią ten bajzel go nie dotyczył, dostrzegał jednocześnie wszystkie zagrożenia i reagował na nie na raz. Dusił i wysysał życie z każdego głupca który zbliżył się do niego. Zostawiał za sobą szlak śmierci dążąc do taborów wroga. I czyniąc oczywisty wyłom w obronie orków. Co też barbarzyńcy skwapliwie wykorzystywali.

Ale nie ich dzielni przywódcy, którzy właśnie zdecydowali się pozabijać. Skutecznie zresztą. Ich umysły gasły, ale nie za szybko.

Ich iskierki życia, nadal tkwiły w ciałach. Ich myśli nadal były słyszalne. Drażniły. Irytowały.
Samotnik przybrał ponownie postać ludzką już w obozie wroga. Był zmęczony. Ta sztuczka kosztowała go wiele.
Spojrzał za siebie i wykonał gest dłonią. Zabulgotała ziemia wystrzeliwując fontanną macek, zębów kości i organów wewnętrznych.
Z których to uformował się stwór zwany bralani.



Osłonięte płaszczem ciało prezentowało się lepiej, niż materia z której powstało.
"-Ruszaj uleczyć tych dwóch idiotów. Potem wracaj."- mruknął telepatycznie Raetar, a stwór zmieniwszy się w trąbę powietrzną pognał do umierających, Kralgara i szamana.
Samotnik zaś zajął się ciekawszą sprawą, czyli obozem.

Obóz napastników Silverymoon był zaś rozległy i... liczny osobowo. Oprócz zwyczajowych Orków, Złowieszczych Wilków, i różnorodnych, mniejszych lub większych pomagających im stworów, stacjonowały w nim również Hobgobliny. Te ostatnie z kolei były dosyć dobrze zorganizowane, co zauważył Raetar, obserwując toczące się w oddali boje między nimi, a jakimiś oddziałami na skraju pobliskiego lasu.

W samym obozie znajdowały się liczne namioty, prowizoryczne kuźnie, oraz stały różnorodne machiny oblężnicze, mając przynieść zagładę "Klejnotowi Północy". Było również i sporo wrogo nastawionych humanoidów, z tymi jednak radzili sobie całkiem dobrze Uthgardcy barbarzyńcy, jak i sam "Samotnik".

W kierunku Raetara wyskoczyły orki i gobliny oraz hobgobliny. Siły te nie były ani specjalnie liczne, ani groźne, ani zdyscyplinowane. Wszak najlepsi i najodważniejsi z zielonej rasy walczyli właśnie w toczącej się bitwie. W taborach zaś pozostały w większości ciury obozowe wszelakiego rodzaju.
I uznały Samotnika za łatwą zdobycz. Myliły się. Dłoń mag zmieniła się w smoczą paszczę i zionęła mgłą, która wywołała chaos. Część napastników zwiała od razu, część rzuciła się na swych sojuszników, część popadła w obłęd bełkocząc bez składu i sensu.
Nieliczni ruszyli na Raetara, lecz wszak za Samotnikiem podążali barbarzyńcy.
Rozgorzała się walka, w której to rapier maga kąsał boleśnie, a czasem nawet śmiertelnie przeciwników. Nie byli oni jednak nawet zagrożeniem. Ot zawadą na drodze Raetara.
W końcu dobrych wojów nie trzyma się podczas bitwy w taborze.
Nie była to więc walka, a rzeź... Jednostronna rzeź.
W pewnym jednak momencie...
- "Osoba zwąca się Kralgarem zabrania uleczenia rannego mężczyzny obok niego, oraz zbliżania się mnie do jego własnej osoby. Wyzwał mnie od suk Auril, i domaga się natychmiastowego widzenia Raetara" - Mężczyzna usłyszał poprzez telepatyczny przekaz.
"-Powiedz mu, że szamana zawsze może sobie ubić później. Choćby na publicznej egzekucji, na razie jest jednak zbyt potrzebny."-odparł telepatycznie Raeter, sięgając po porzucony sztandar, podpalając od ogniska i zbliżając się z nim do machin oblężniczych.-"A jak chce ze mną porozmawiać, to niech przyjdzie do obozu wroga. Nie jestem jego sługą."
- "Jest ciężko ranny, a uleczyć się nie chce dać, więc nigdzie nie przyjdzie" - odparła bralani.
"-Powiedz wprost im, że ty możesz ich uleczyć, ja nie. Jeśli chcą umierać, to ich problem. Ale niech nie zawracają mi głowy swymi kaprysami."-burknął w odpowiedzi Samotnik.
Był wściekły za zawracanie mu głowy drobnostkami. I był zbyt daleko by ruszać na wezwanie Kralgara, jakby był jego niańką. Ci dwaj mieli szansę podleczenia. Od nich samych zależało czy z niej skorzystają.

Sam mag, wziął w lewą dłoń szmatę na kiju robiącą za orczy sztandar i podpaliwszy ją ruszył w kierunku maszyn oblężniczych. Obecnie już zapomnianych. Wysokie wieże oblężnicze i balisty, potężne katapulty. Były dobrze widoczne z każdego miejsca. I o to chodziło. Nic tak nie niszczy morale wojsk, jak świadomość, że tabory zostały zdobyte.
Nic tka nie przyciąga uwagi jak płonące maszyny oblężnicze.


Nagle w przedramię "Samotnika" wbiły się ze świstem trzy dziwaczne niby-sztyleciki, przebijając rękaw zbroi łuskowej. Właściwie obręcze z ząbkami, a nie sztyleciki.


Pierwszy raz się Samotnik zetknął z takim upierdliwym draństwem jak te zabaweczki.
I choć rany nie były aż tak strasznie dotkliwe, polała się krew i pojawił ból.
Raniona ręka wypuściła płonący sztandar na ziemię, a sam mag z irytacją zacisnął zęby i począł wyjmować te dziwaczne przedmioty z ciała. Że też jeszcze komuś się chciało tu walczyć. Bolało, ale to jest wojna... nie mógł wiecznie wychodzić bez szwanku.

Zza jednej z machin oblężniczych wyszła naprawdę, naprawdę przedziwna Orczyca, którą z wielkim zaskoczeniem można i było nazwać atrakcyjną. Zza jej pleców wybiegły zaś cztery inne, zataczając wokół Raetara krąg. Gdy zaś już się zatrzymały, przybrały postawę niczym wytrawny "obijmorda", gotowy zmierzyć się z kimś na pięści.


Chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu mężczyzna został dosyć mocno zaskoczony sytuacją jaką napotkał na swej drodze.
- Uciekaj lub giń - Warknęła Orcza przywódczyni.


-W zasadzie drogie panie, to ja poradziłbym wam to samo. Obóz wpadnie w ręce barbarzyńców już wkrótce. Ucieczka byłaby z waszej strony mądrym posunięciem. Nie wiem co jest gorsze, śmierć z ich ręki czy niewola.- rzekł Samotnik przyglądając się kobietom i nic nie robiąc sobie z ich ataku. Sięgnął po rapier i gotów był użyć kolejnej sztuczki ze swego arsenału. Miał jednak nadzieję, że kobiety wykażą się rozsądkiem.

Jednak się nim nie wykazały...

Na krótki gwizd przywódczyni cztery Orcze samice skoczyły ze wszystkich stron na Raetara, to atakując kopniakami z wyskoku, to pięściami... i przyniosło to znikome efekty. Przed niektórymi ciosami Raetar zdążył się uchylić, inne zaś zostały zablokowane magią zbroi...

Samotnik wydał z siebie ryk wyciągając rapier, jego ciało błyskawicznie porosły twarde smocze łuski, a ruchy mimo zmęczenia odzyskały dawną prędkość. Rapier w jego dłoni świsnął, starając się dosięgnąć przeciwniczki, i wśród niesamowitego, wirującego ataku, zranił wszystkie cztery kobiety. Te jednak, sycząc z wściekłości, wyprowadziły całą nawałnicę ciosów, i dwa z nich dosięgły "Samotnika", mimo sporej ochrony magicznej. Raetar otrzymał kopa w plecy oraz od boku w kolano... przywódczyni zaś nadal stała spokojnie, przyglądając się poczynaniom swych zielonoskórych podopiecznych.
-Naprawdę nie wiecie kiedy się wycofać, co?- spytał mag po czym zafurkotały łuski jego zbroi, wystrzelił w powietrze unosząc się górę. A gdy był już poza zasięgiem swych przeciwniczek, dłoń jego zmieniła się w smoczą paszczę. A ta zionęła blado-fioletowymi oparami, obejmując dwie orczyce oraz ich przywódczynię.
Opary spowiły trzy kobiety... a gdy się w końcu już rozwiały, jedna z Mniszek nagle... zaczęła uciekać. Pozostałe z kolei - łącznie z dowodzącą - warknęły na Raetara.
-Moja wyrozumiałość się kończy.-rzekł unoszący się w powietrzu Samotnik.-Macie szansę przeżyć. Radzę wziąć przykład z koleżanki i dać nogę za pas.

Mniszki jednak nadal uparcie dążyły do uprzykrzenia życia Raetarowi, a i co za tym szło, zapewne i do własnej eksterminacji... jedna z nich rozbiegła się, po czym wyskoczyła w górę, rzucając w stronę mężczyzny jakąż linę. Ta z kolei - najwyraźniej magiczna - wystrzeliła prosto do "Samotnika", oplątując błyskawicznie mężczyznę, i unieruchamiając przy okazji jego ręce wzdłuż ciała. Dwie pozostałe pochwyciły znajdujący się blisko ziemi koniec owej liny, po czym zaczęły ściągać Raetara w dół, niczym podczas jakiegoś przedziwnego połowu, w którym Ratear grał rolę rybki. Przywódczyni zaś spokojnie obserwowała poczynania swych podopiecznych z z założoną rękę na rękę...

-Doprawdy. Naprawdę sądzicie, że potrzebuję rąk do waszej eksterminacji?-westchnął retorycznie.
Po stopami mniszek zabulgotała ziemia, wylewając ze swych czeluści mackowatą organiczną breję, pełną oczu, kłów i wnętrzności. Po chwili z tej materii uformowała się istota będąca wielkim potwornym skorpionem, z żądłem pełnym jadu.


-Zabij je.- wtrącił czarownik opierając się ściąganiu w dół. I bestia zaatakowała mniszki trzymające linę.

Wielgachny skorpion rzucił się z wyrwą na Mniszki, kłapiąc złowieszczo swymi szczypcami... i pochwycił jedną i drugą kończyną po jednej Orczej kobiecie. Te wrzasnęły, zgniatane w pasie z potworną siłą, a przeciwniczka Raetara w lewych szczypcach skorpiona aż kaszlnęła krwią, wyjątkowo mocno zraniona(był krytyk!). I ta właśnie, której wypłynęła strużka posoki z ust, została użądlona prosto w tors, dziwnie wiotczejąc w objęciach potwora...

Trzecia z nich zaczęła okładać skorpiona, ten jednak niewiele sobie z tego robił. Dowodząca z kolei zielonoskórymi ruszyła pędem by pomóc, traktując skorpiona z wyskoku. Raetar z kolei, mimo iż nadal oplątany magiczną liną, nie był już przynajmniej "na smyczy".

Dzięki temu odsunął się od pola walki, nadal unosząc się skrępowany. Niemniej zaatakował choć w sposób nietypowy.
W umyśle orczycy rozległ się krzyk.-"Za tobą!"
Mający na celu zdekoncentrowanie orczycy i ułatwienie zadania pseudonaturalnej bestii, która zaatakowała żądłem z wyjątkową precyzją. Zaś Samotnik próbował się wyzwolić z krępującej go liny, nadal lewitując nad polem walki.

Skorpion wypuścił ze swych szczypiec wcześniej już poranioną i ukłutą żądłem Mniszkę, a ta upadła na ziemię. Drugą zaś nadal trzymał, choć ta wśród desperackiego wysiłku powoli owe szczypce rozwierała... trzecia nadal okładała skorpiona, tym razem całą nawałnicą ciosów. Sam stwór z kolei ugodził przywódczynię Orczych kobiet swym zatrutym żądłem.
Kobieta jęknęła, zraniona, po czym się zatoczyła... W tym też czasie Raetar próbował uwolnić się z oplątującej go liny, wszelkie jednak wysiłki fizyczne spełzły na niczym.

Przywódczyni Mniszek rzuciła wtedy jakąś fiolką prosto w pysk skorpiona, a gdy ta wybuchła i pojawiła się dziwna, żółta chmurka dymu, skorpion zaczął się wyjątkowo dziko miotać.

Unosząc się w powietrzu czarownik ustawił tak, by trafić tylko przywódczynię orczych mniszek.
Po czym jego dłoń zmieniła się w smoczą paszczę, a ta wystrzeliła zogniskowaną falą dźwięku.
Przywódczyni zielonoskórych próbowała uskoczyć w bok, jednak była o ciut zbyt wolna... wyraźnie zauważalna fala dźwięku przecinająca powietrze, postrzępiła jej prawą nogę, co owocowało stekiem przekleństw w Orczym narzeczu.

Pochwycona przez skorpiona Orcza kobieta w końcu uwolniła się ze szczypiec stwora, a kolejna Mniszka pochwyciła podtrutą towarzyszkę, po czym zarzuciła ją sobie na plecy. Widząc to wszystko, i smakując samej ran na swym ciele, zielonoskóra przywódczyni gwizdnęła w nieco innej tonacji, a wtedy wszystkie jej podopieczne zaczęły umykać z pola walki. Ona sama zaś spojrzała na Raetara.
- Jeszcze się kiedyś policzymy! - Krzyknęła, po czym sama zaczęła wyjątkowo szybko uciekać.
-Módl się do swych orczych bogów, by nigdy nie stanąć mi na drodze głupia kobieto!- wrzasnął głośno Samotnik, mentalnie nakazując skorpionowi, by ten przeciął krępującą go linę.
Szczypce dokonały tego dzieła. A sam mag wylądował na grzebiecie stwora, by wpierw podpalić wieże oblężnicze, a potem... przeszukać namioty w poszukiwaniu łupów, jakimi były dokumenty, mapy i wszystko co mogło wyjaśnić powody tej inwazji. I jej sukcesy.
Na pewno wśród tych namiotów i jurt, znajdował się choć jeden przybytek służący do narad „generałów” tej armii.
O Kralgarze i szamanie... Samotnik już zapomniał. Bo i spełnili swoją rolę w tym przedstawieniu, a kapryśny i zadufany w sobie wódz barbarzyńców działał Raetarowi na nerwy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 23-05-2012 o 13:04.
abishai jest offline  
Stary 23-05-2012, 12:38   #147
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
śród ogarniętych bitewnym szaleństwem uliczek, unosiła się symfonia wojny. Wrzaski ludzi pozbawionych kończyn, ostatnie tchnienia umierających oraz wszechobecny łoskot śpiewającej w powietrzy stali. Wszystko to łączyło się w potężne unisono które wydawało się być dalekie od końca. Ciało, wyćwiczone przez lata walk reagowało samodzielnie, tnąc i parując. Otrzymane rany zdawały się jedynie wprowadzać go w głębszy bitewny trans. Magia szamana zatrzymała go tylko na chwilę. Tajemniczy nieznajomy, o dziwnej fizjonomii szybko umożliwił wojownikowi powrót do dzieła zniszczenia. Za Wulframem pozostawał szlak poszatkowanych ciał. Posoka tryskająca radośnie wokoło sprawiała że czuł się niczym Pan Śmierci. Brakowało mu jedynie współbraci u boku i ich wojennych pieśni. Uciętym czerepem orka-strażnika cisnął w szeregi zielonoskórych. Samemu nacierając tuż za plugawym pociskiem. W całym tym bitewnym zamieszaniu nie zapominał tylko o jednej ważnej sprawie - liczeniu usieczonych wrogów. Złoto i jego możliwości lubił prawie tak samo jak swój prawdziwy fach.

Ryknął wyzywająco pędząc na swoich wrogów, ufny w siłę własnego ramienia i wytrzymałość pancerza. Rozbijając szeregi wroga czuł jednak gdzieś w środku że nic nie jest tak jak dawniej. Został sam zostawiając w odmętach przeszłości ciała poległych - zarówno wrogów jak i przyjaciół. Był ojcem, dziwnej bądź co bądź, ale jednak rodziny. Mimo podeszłego wieku dopiero teraz zrozumiał co powinno być w życiu najważniejsze.
- Za mną - krzyknął zachęcając żołnierzy i Stoonę do kolejnego wysiłku, popierając słowa przykładem. Niczym rozjuszony byk rzucił się taranem wprost ku pozycjom szamana.

Wulfram wbił się we wrogie oddziały z niesamowitą siłą. Pierwszemu delikwentowi na swej drodze odciął łapsko, nie przejmując się już po tym ciosie dalszym losem Orka, wciąż brnąc i brnąc do przodu. Sparował wrogi topór, kolejnemu przeciwnikowi odrąbał nogę, sam w końcu otrzymał pchnięcie włócznią w bok, odpłacił jednak pięknym za nadobne, tnąc niemal na dwie połowy pionowo następnego zielonoskórego. Drogę jednookiego wojownika znaczyła krew, odrąbane członki, i ryki wrogów. On zaś zmierzał w obranym sobie celu, niczym jakiś niepowstrzymany wytwór samych piekieł, niosąc śmierć...
Stoona radziła sobie równie dobrze, posyłając co chwilę jakiegoś kiełzęba do krainy wiecznych łowów, Planu Letargu, czy jakiego tam cholerstwa owe Orki po śmierci zmierzały. Oboje, torując drogę pozostałym obrońcom Silverymoon, zmierzali prosto do zielonoskórego szamana.

I gdy już byli ledwie o pięć kroków od niego, nagle na ulicy zatańczył dziwaczny, żywy okręg ognia, który wystrzelił w górę, po czym uformował się nieco przypominając humanoidalne kształty.




Pięciometrowy Żywiołak ognia zagrodził im drogę do perfidnie rechoczącego szamana. Stoona puściła bardzo soczystą wiązankę, a Wulfram zgrzytnął zębami. Nie zdążyli więc na czas, nim cholerny zielonoskóry uformował kolejne zaklęcie...
- To kto kogo?! - Wrzasnęła Stoona, czekając na decyzję Wulframa.
- Biorę szamana, odciągnij te bydle ! - odkrzyknął, obserwując magiczną istotę z pod przymrużonej od żaru powieki.

Jak “Stary Wilk” powiedział, tak też uczynił, ruszając w dalszą drogę prosto ku wrednemu zielonoskóremu czarującemu, a wojownicza kobieta z toporem zajęła się ognistym dryblasem.

Wulfram ponownie się rozbiegł, po czym wykonał zamaszyste cięcie swym wielkim mieczem trafiając na jakąś cholerną barierę ochronną!!. Jednak... nie tak do końca spudłował. Co prawda miecz wyraźnie natrafił na opór, to choć spowolniony, dosięgnął nieco celu. Efekt był i może dość mizerny, ot ledwie draśnięcie szamana w rękę, jednak strach zielonoskórego pojawiający się na jego gębie, dobitnie świadczył o tym, iż ten się tego nie spodziewał.

Podobnie, jak Wulfram nie spodziewał się wystrzelonej prosto w jego twarz energii, która po przejściu bez najmniejszych problemów przez przyłbicę, spowodowała, iż jednooki miał wrażenie, jakby jego głowa chciała wybuchnąć od środka.

Zaskoczony niespodziewanym bólem zatoczył się bok parując odruchowo klingą potencjalny cios w kark. Nawyki bitewne takie jak ten, niejednokrotnie ratowały życie. Tym razem jednak okazały się zbyteczną ostrożnością. Po chwili ciało wróciło do pełni sprawności, wypierając chwilowe odrętwienie po gwałtownym magicznym ataku. Rozwścieczony poprzednim niepowodzeniem zaatakował jeszcze raz. Pałał żądzą krwi niczym barbarzyńscy berserkerzy lecz pełną doświadczonego opanowania i odpowiednio ukierunkowaną.
Miecz chlasnął szamana po jednej i drugiej łapie, na końcu zaś i po torsie. Polała się krew, zasyczał palący kwas, a Ork jęknął z bólu. Zielonoskóry po tych razach wyglądał naprawdę kiepsko, będąc najwyraźniej u kresu zdrowia. Wulfram operował swym mieczem bowiem z iście morderczą skutecznością...
Szaman cofnął się w tył, po czym rzucił jakieś zaklęcie, dotykając swego zakrwawionego torsu. Wtedy też jego rany zaczęły się goić, a on sam zaczął coś warczeć do jednookiego wojaka, ten jednak Orczego narzecza nie rozumiał.
- Możemy się dogadać! - Odezwał się w końcu w znanej już Wulframowi mowie.

- Na nic płacze, na nic jęki, zaraz zginiesz z mojej ręki.- Maniakalnym tonem nieobliczalnego szaleńca zarymował Savage będąc najwyraźniej w jakiejś formie bitewnego transu. - Wulframa można wynająć, lecz nie można kupić. - dodał już jakby nieco bardziej przytomnie, lecz nadal nieswoim głosem.
- Jeśli ja zginę, zginiesz i ty - Dłoń szamana pokryła się nagle złowieszczą, czarną energią - Musisz podejść, żeby mnie zabić, a wtedy wystarczy, że cię dotknę... - Ork wyszczerzył wrednie kły.
- Nie lękam się śmierci... - rzekł tnąc ze świstem powietrze. - ...jestem śmiercią, tańczę z nią, karmię się nią, pieszczę ją. GIŃ ! - zakończył wyprowadzając cios.
Miecz Wulframa opadł na szamański tors, rozpłatając go wśród fontanny krwi. To jednak przeciwnika nie zabiło, a nie przynajmniej natychmiastowo, Orczy czarujący miał więc jeszcze czas, by dotknąć karczmarza. Mroczna energia wtargnęła w ciało jednookiego, czyniąc w nim znaczne spustoszenie, jednak wbrew pozorom nie zabijając.

Szaman upadł na jedno kolano, zalany czarną posoką i o krok od śmierci...

Zimno, ogarniające członki, świadczyło jak niewielki krok dzielił go od śmierci. Mógł dołączyć do reszty swoich dawnych towarzyszy broni, którzy spoczywali w płytkich grobach wzdłuż całego Faerunu. Musiał żyć, choć pokusa odejścia była silna. Sięgnął do wzmacnianej sakiewki zwisającej niedaleko od pasa z mieczem, wydobywając maleńki flakonik, którego zawartość gładko spłynęła do gardła mimo nieprzyjemnego smaku.
- Będziesz cierpiał - Wychrypiał nagle szaman a jego dłoń wystrzeliła ku Wulframowi, łapiąc go za kostkę u nogi - Ty i wszyscy twoi bliscy...
- Jam jest śmiercią, i śmierć jest mną ! - Warknął groźnie do klęczącego przeciwnika.
- Powiedz swoim bogom że wysłał cię do nich Wulfram Savage. - dodał unosząc oburącz miecz do ciosu, a po chwili Orczy łeb został odcięty od reszty ciała.

Stoona zaś walczyła cały czas z ognistym stworem, i nie szło jej tak całkiem dobrze. Była już w wielu miejscach poparzona, a żywiołak wciąż jeszcze ostro szalał...

Mocno już zmęczony wojownik przygotował się do kolejnego ataku. Nienawidził magii. Napełniała go odrazą do czaromiotów i ich tworów. Uniósł miecz do góry w “posta di falcone” gotów by znów walczyć. Wiedział że to będzie długi dzień.
 
Grytek1 jest offline  
Stary 12-06-2012, 22:33   #148
 
motek339's Avatar
 
Reputacja: 1 motek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znanymotek339 nie jest za bardzo znany
Krew, poodcinane kończyny, krew, wyprute flaki, krew, wszechobecna śmierć oraz zagłada i jeszcze trochę krwi. Żelazne mury, którymi Vestigia otoczyła swój umysł, by nie dopuszczać do siebie tego widoku, zaczęły opadać. Gdzie nie spojrzała, tam ścielił się trup. To odbierało jej siły do dalszej walki. Ale nie mogła się poddać – nie chciała skończyć tak jak ci, którym się nie poszczęściło. Pragnęła znów zobaczyć swoich przyjaciół, swoją rodzinę. Tylko ta myśl pozwalała jej nie upuścić mieczy.

Wtedy na horyzoncie pojawił się smok. Elfka nie spodziewała się, że bydle będzie tak wielkie. Nigdy wcześniej żadnego nie widziała i teraz dotarł do niej w pełni sens wcześniejszych słów dowódcy, że gadzina jednym zionięciem potrafi zabić mnóstwo istnień. Kobieta wpatrywała się w bestię zafascynowana. Była jednocześnie tak piękna i tak przerażająca. Na chwilę świat wokół niej przestał mieć znaczenie. W zaistniałych okolicznościach był to błąd, który sporo ją kosztował…

Nie wiedziała gdzie jest, co się wokół niej dzieje i dlaczego, na bogów, leci. Na swój sposób uczucie to było przyjemne i Vestigia chciała, by trwało jak najdłużej.


Uderzenie w ziemię i ból w udzie momentalnie przywrócił jej trzeźwość myślenia. Nad sobą zobaczyła najbrzydszą mordę, jaką widziała w ostatnim czasie. Elfka wiedziała, że ten koszmar będzie się jej śnił po nocach. Troszkę niżej i bliżej jej twarzy, znajdował się ociekający śliną pysk wilka. Ze zręcznością godną swej rasy, tropicielka zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy - spróbowała ciąć bestię po głowie i skoczyć na równe nogi, by móc lepiej odpierać ciosy przeciwnika. Elfka chlasnęła wilka mieczem po pysku, jednocześnie turlając się w bok. Cios, jaki otrzymało złowieszcze zwierzę, umożliwił Vestigii wykorzystanie tej chwili, by wstać szybko na nogi. Na kontrę wilka długo czekać nie trzeba było i w stronę tropicielki wystrzeliła jego paszcza. Vestigia obroniła się jednak przed tym ugryzieniem tworząc blokadę ze swych mieczy, skrzyżowanych przed sobą. W tym też czasie jeździec postanowił pchnąć elfkę włócznią... Nigdy jednak do tego nie doszło. Oto bowiem nagle został zmieciony ze swojego siodła. Iriel skoczył na niego, zwierając się, i oczywiście upadając wspólnie na ziemię.

Mając jednego przeciwnika z głowy, Vestigia zajęła się wilkiem. To stworzenie było istną obrazą dla normalnych mieszkańców lasu. Wszystko w nim wskazywało na to, że jest złe. Bez żalu ponownie podniosła miecze i zaatakowała bestię. Elfka z morderczą gracją rozpoczęła taniec wokół rosłego wilka, siekąc go ostrzami swych mieczy. Pierwyszym ciosem po łapie, podobnie jak i drugim, niemal ją odcinającym. Kolejny raz zadany długim mieczem również okazał się wyjątkowo celny, uszkadzając dla odmiany drugą łapę zwierzęcia. Następnie krótkim mieczem znowu po tej pierwszej, rannej już kończynie, odcinając ją całkowicie, a gdy broczący z ran i wyjący głośno wilk ledwie już zipiał, tropicielka unikając jego kłapiącej paszczy zadała ostateczny cios, wbijając krótki miecz głęboko w cielsko przeciwnika.

Vestigia, stojąc z ociekającymi wilczą juchą ostrzami, spojrzała na kotłującego się na ziemi z jeźdźcem Iriela. Mężczyzna najwyraźniej miał przednią zabawę...

-Dobrze się bawisz? - spytała retorycznie, wiedząc, że i tak Iriel jej nie usłyszy, po czym włączyła się do kotłowaniny, próbując odtrącić orka z czułych objęć dowódcy patrolu, co też w końcu jej się udało, kopniakiem odsyłając byłego jeźdźca z dala od Iriela. Ten, z warknięciem wstając z ziemi, sięgnął po krótki miecz przy pasie.
- Uparte bydlę - skomentował to zachowanie mężczyzna.

-Co nie? Jakby nie mógł się położyć i umrzeć. Zaoszczędziłby nam kłopotów... - odparła Vestigia, doskakując do “problemu” i atakując go bronią. Elfka rozpoczęła więc kolejne szatkowanie wroga, który padł po pięciu ciosach martwy na trawę. A wtedy...

- Ładnie to tak się wtryniać? - zbeształ ją Iriel.
-Wybacz. Ratowanie cię przed orkami weszło mi w nawyk - odpowiedziała uśmiechając się szelmowsko. - Po wszystkim poddam się zasłużonej karze.

Tropicielka ponownie zajęła pozycję za plecami elfa. Mając chwilę na złapanie oddechu spróbowała ocenić, kto wygrywa ich część bitwy. I choć trudno było to jednoznacznie stwierdzić, wydawało się, jakby Leśne Oddziały do spółki z centaurami uzyskały przewagę... choć od strony orczych obozów nadciągały już kolejne kłopoty w postaci nadbiegających, licznych hobgoblinów. Początkowa ulga, jaką odczuła kobieta na myśl o zwycięstwie i odcięciu się od okropieństw bitwy, została zastąpiona przez ponurą rezygnację. Jeszcze trochę będą musieli się pomęczyć, ale przynajmniej oczyszczą świat z rzeszy tych potworów.

-Zaraz nadbiegną kolejne kreatury - ostrzegła Iriela, który stał obrócony tyłem do nich.

Elfka skupiła się, wyszeptała słowa zaklęcia i w tłumie biegnących hobgoblinów pojawiło się stworzenie podobne do robaka z płonącym czubkiem na miejscu głowy.


Thoqqua od razu wziął się do roboty, siejąc postrach wśród stworów. Tymczasem Vestigia przygotowała się na odparcie kolejnych ataków.

Gdzieś w oddali tropicielka zauważyła wśród walczących, pomiędzy machinami wojennymi orków, jakiegoś lewitującego parę metrów nad ziemią mężczyznę, który został nagle oplątany liną. Najwyraźniej z kimś tam walczył, a skoro nie był zielonoskórym, pewnie należał do obrońców Silverymoon. Chociaż, kto tam wie... w tamtym miejscu po chwili pojawił się również wielgachny skorpion, najpewniej wytwór magiczny. Elfka nie przejęła się jednak tym widokiem. Sama miała wystarczająco swoich kłopotów, by przejmować się głupcem, który sam pchał się w paszczę lwa. Zrobiło jej się tylko trochę smutno na myśl, że kolejny obrońca najprawdopodobniej zginął.

Thoqqua w tym czasie podpalał wiele hobgoblinów, siejąc w ich szeregach spore zamieszanie. Humanoidów było jednak naprawdę wiele i ognisty stworek zaczął wkrótce zbierać od nich razy... a Vestigia wraz z Irielem i pozostałymi sojusznikami musieli się przygotować na kolejną falę przeciwników.

Tuż przed tym, jak zaczęła się kolejna część walki, tropicielka wyszeptała kilka słów, uczyniła delikatny ruch dłońmi i poczuła jak jej skóra twardnieje.




  • Użyte czary: Przyzwanie sojusznika natury III, Korowa skóra
 
__________________
"Daj człowiekowi ogień, będzie mu ciepło jeden dzień.
Wrzuć człowieka do ognia, będzie mu ciepło do końca życia"
Terry Pratchett :)
motek339 jest offline  
Stary 14-07-2012, 03:48   #149
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon i okolice
3 Ches(Marzec)
południe

trzecia godzina bitwy


Walka z wielkim bydlakiem, mającym czelność wedrzeć się przez mury do wewnątrz "Klejnotu Północy" była wyczerpująca. Tarin wraz z towarzyszącą jemu Kapłanką zużyli naprawdę wiele czarów, nim oboje zrozumieli w końcu, co z dobrodziejstw magii nie działa na delikwenta, a co z kolei go dotkliwie rani. W końcu jednak ponoć człek całe życie się uczy.

Zarówno Mag, jak i kobieta byli pokiereszowani, on po wystawieniu na dźwiękowy atak potwora, ona po machnięciu łapą, która rozwaliła w dużym stopniu kolejny budynek, po raz już drugi obsypując dzielną niewiastę gruzem. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś z nich został trafiony bezpośrednio takim łapskiem...


Uskakując więc na boki, kąsali wielkoluda raz za razem, zaczynając w coraz większym stopniu uzyskiwać zamierzony efekt. I to właśnie on, Tarin Harvell, po wystrzeleniu kolejnego pocisku w samą gębę owej poczwary, zakończył jej plugawy żywot. A finał był dosyć widowiskowy, ugodzony bowiem śmiertelnie stwór, wydał z siebie ryk słyszany w całym Silverymoon i jego okolicach, a zraniona gęba wystrzeliła iskrami na dobre pięć metrów. Sam kolos runął zaś w końcu bezwładnie na plecy, przy okazji niszcząc kolejny budynek. Od wszystkiego aż zatrzęsła się ziemia.

Pokonanie jednej poczwary oczywiście nie oznaczało zażegnania niebezpieczeństwa, z czego Tarin oczywiście zdawał sobie jak najbardziej sprawę. Gdy opadł więc bitewny kurz, mężczyzna przetarł twarz, i nieco złorzecząc na poranione, i obolałe ciało, spojrzał najpierw na swoją towarzyszkę, a następnie na wyrwę w murze, gdzie wciąż trwała kotłowanina między obiema stronami konfliktu, uszczuplających swe siły na naprawdę różnorodne - choć zawsze brutalne - sposoby.

- To co, panie Mag? - Spytała - Lejemy dalej, czy może już się wycofujemy?


~


Wulfram brodził już prawie po kolana w truchłach wrogów. Niemal cały pokryty juchą pokonanych, z ociekającym krwią mieczem, wyglądem przypominał jakiegoś stwora rodem z samych Czeluści Piekielnych. Jednak on był z krwi i kości, on odczuwał ból i zmęczenie, rany zadane jego ciału. Niemal całe swe życie poświęcił brutalnej wojaczce, i w obecnym momencie nie miał zamiaru bynajmniej go porzucić. Szaman i jego podopieczni zostali pokonani, jednak stwór jakiego przyzwał, wciąż istniał, stanowiąc zagrożenie.

Jak można pokonać coś, co jest stworzone z ognia, i zdolne podpalić samym swym dotykiem niejedną materię?

Można jeśli posiada się magiczny miecz.

Odpowiednią krzepę, doświadczenie i zdrowie.

Jeśli posiada się pomocników.

A Wulfram miał wszystko z wcześniej wymienionych.

Zwyczajny metal stopiłby się już od samego zadania ciosu Żywiołakowi Ognia, oręż wilka posiadał jednak znaczną moc. Jednooki karczmarz, z towarzyszącą jemu Stooną stawiał się więc dzielnie płonącemu jegomościowi, zyskując z czasem i przewagę. Stwór spalił kilku przypadkowych wojaków, poparzył i Wulframa i Stoonę, w końcu jednak sam padł pod razami zadanymi mieczem i toporem. Upadł na bok, a jego blask zgasł w chwili śmierci, by w końcu zniknąć całkowicie, pozostawiając wychodzących zwycięsko z tej potyczki na osmolonym bruku.




~


Po pokonaniu wyjątkowo wrednego przeciwnika Daritos wycofał się(a jak) z pola bitwy, udając się na powrót na stronę Silverymoon wciąż trzymaną przez obrońców. Tam następnie przyzwał sobie pozawymiarową siedzibę, w której czym prędzej zniknął, liżąc rany po starciu, oraz przyglądając się uważniej zdobyczy wojennej. A było czemu się przyglądać, w końcu nie co dzień ma się w garści tarczę ze smoczego łba.

Nawet jeśli należała ona do jakiegoś zawszonego Orka, to i tak była dosyć niezwykłym przedmiotem. Emanowała bowiem tak mocną aurą magiczną, iż Zaklinaczowi skupiającemu się nad przedmiotem na moment zakręciło się w głowie. Tarcza owa była bowiem bez dwóch zdań nasączona mocami, i to nie byle jakimi. Problem jednak polegał na tym, iż Daritos nie potrafił się posługiwać pawężem w walce, który tylko by mężczyźnie w niej zawadzał. By używać z odpowiednim skutkiem "Sztuki" jaką posiadał od urodzenia, potrzebował do powołania jej obie dłonie, wykonując w końcu nimi zawiłe gesty, urzeczywistniające owe moce. Jednak, jak to się mówi, "a nóż widelec"...

Moc ochronna, moc odpychająca, do tego i jeszcze coś zakłócające prawidłowe funkcjonowanie Splotu. Czyżby Daritosowi wpadła w łapki naprawdę porządna zdobycz?


~


Obozowisko najeźdźców Silverymoon przemierzał dosyć niezwykły jeździec. Raetar, dosiadając wielkiego skorpiona, siał chaos i zniszczenie w szeregach wrogów, zakańczając żywot naprzykrzających się jemu humanoidów, niszcząc wieże oblężnicze, katapulty i namioty. Przed jednym z nich jednak się zatrzymał, początkowo nie puszczając go jeszcze z dymem. Na owym namiocie bowiem był zatknięty jakiś koślawy proporzec, co jak nic oznaczało, iż musi to być polowa siedziba kogoś ważniejszego.


Przypuszczenia "Samotnika" okazały się po chwili słuszne, i po szybkim zatłuczeniu dwóch Hobgoblinów pilnujących wejścia, mężczyzna wszedł najspokojniej w świecie do środka. Po zlustrowaniu wnętrza jego wzrok zatrzymał się na stole zagraconym papierami. Raetar znalazł, czego szukał, zwijając pobieżnie przeglądane mapy oraz zapiski na pergaminach. Może i armia Orków i sprzymierzonych z nimi bestii wszelakiej maści była prymitywna i dzika, jednak i nawet w takich siłach ktoś stojący na czele musiał znać się choć odrobinę na strategii i mieć chociażby kapkę przysłowiowego oleju w głowie. Kto wie, może cała ta wielka, niespodziewana inwazja jest wyjaśniona na owych kilku zwojach jakie wpadły jemu w ręce?

Namiot był urządzony wewnątrz nawet schludnie. Stojak na pancerz i broń, leżanka z koców i futer, skrzynia(zawierająca jedynie nieprzydatne, zwyczajowe przedmioty, jak chociażby puste pergaminy), do tego parę gruszek na tacy i flaszka wina...


Teraz jednak nie było czasu na dokładne studiowanie miejsca czy i zdobyczy, wystarczy bowiem chwila nieuwagi, i nawet najlepszy Mag może skończyć ze sztyletem w plecach, na wszystko więc przyjdzie odpowiedni czas... Raetar opuścił więc namiot, zabierając również dwa dziwne stemple leżące na stole wraz z mapami, a następnie puścił z dymem miejsce które przed chwilą odwiedził.

Później zaś, kontynuował wcześniejsze zajęcie, exterminując napotykanych po drodze nieprzyjaciół.


~


Elfka sama nie wiedziała, jak długo już znajdowała się w stanie wojennego szaleństwa. Co jednak się dziwić w chwili, gdy liczy się jedynie zachowanie własnego żywota, poprzedzone siekaniem na plasterki czyhających właśnie na jej życie przeciwników. Wraz z towarzyszem Vestigia rąbała systematycznie to z prawej, to z lewej, nie rozróżniając już za bardzo, czy to Ork, Hobgoblin, czy i jakiś wilk...

Krew, wnętrzności, krzyki, szczęk oręża.

Delikatna, zielonooka kobieta pokryta własną krwią i wrogów, zatraciła się w bitewnym szaleństwie, obserwując rozgrywające się sceny niczym jakiś widz, spoglądający na wszystko jej własnymi oczami. Odruchowe, niemal naturalne śmignięcia mieczy, rozpruwane ciała, tryskająca posoka, a ona w samym środku tego szaleństwa, jednocześnie jednak zupełnie jakby gdzieś daleko, nieobecna, z dala od tego wszystkiego, nie słysząc otaczających ją ryków.

To było dzikie, to było najbardziej niezwykłym, brutalnym, i wręcz odrażającym przeżyciem, jakiego do tej pory poznała. Jednocześnie jednak... czuła się tak dziwnie, tak jakby na właściwym miejscu. Kiedyś przecież w końcu musiała się zmierzyć z przeznaczeniem w trakcie poważniejszej jatki, udowodnić sobie, choćby ponownie i Irielowi i całemu światu, iż nie jest byle wypachniała Elfką, co to tylko z bezpiecznej odległości potrafi co najwyżej w chwili potrzeby porazić kogoś z łuku.

Nie.

Ona, Vestigia, córa Arivalda, potrafiła o wiele więcej!


~


Saebrineth nie miała łatwego życia. Już od samych lat młodości... ale moment, my nie o tym. Elfka wraz z towarzyszącym jej Larsenem dwoili się i troili walcząc z Orczym Chempionem. Mięśniak okazał się bowiem wyjątkowo oporny na zatłuczenie przez ową dwójkę, prezentując im doskonałe umiejętności szermiercze. Wychodziło więc na to, iż nawet wśród takich prymitywów jak zielonoskórzy, znajdował się ktoś, potrafiący sprawnie wywijać klingą.

Larsen z broczącym krwią ramieniem, a Saebrineth z rozciętym udem, wciąż krążyli wokół równie pokiereszowanego Orka. Bełty z kuszy wbite i w jego tarczę i cielsko, ślady na skórze po ostrzach, a on wciąż trzymał się na nogach, stanowiąc dla nich spore zagrożenie.

W końcu jednak uległ, nie potrafiąc już znieść tak licznych ciosów.


Po otrzymaniu kolejnego bełtu w plecy, Orka zaatakował Larsen, pakując jemu sztylety w ciało. Ten moment wykorzystała i Saebrineth, odrzucając kuszę, a chwytając za szablę. Ostateczny cios, zadany głęboko w bok Kiełgęba, kosztował już Elfkę niemal ostatnie siły. Ciężko oddychając, przy rzężeniu zdychającego wroga, zastanawiała się, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać, nim sama polegnie w owej bitwie...


***


Czerwony Smok starł się już bezpośrednio z Błękitnym, a w ruch poszły ostre pazury i zębiska. Pierwszy z gadów zdecydowanie górował nad drugim osobnikiem, i niechybnie by go zabił, gdyby nie pomoc Ostroroga i Alustriel. Arcymagowie przywołali potężną magię, której rozbłysk na niebie widoczny był na kilka kilometrów wokół Silverymoon.

Ciężko poraniony, dymiący czerwony został wykończony przez mniejszego od siebie osobnika, ginąc w przestworzach z przegryzionym gardłem, a cielsko uderzające w ziemię zatłukło jeszcze przy okazji kilku Orków...

~

Brodate oddziały wyrżnęły sobie drogę wśród zielonoskórych, wbijając się w końcu w wielu miejscach w ich szeregi klinem, odcinającym liczebne sfory od reszty swych plugawych pobratymców. Ziemie Srebrnych Marchii spłynęły tego dnia nieskończoną ilością posoki, przechylając szalę zwycięstwa ku bardziej cywilizowanym mieszkańcom owego regionu.

Zbrojna ciżba, zwąca się dumnie armią Everlund połączyła się wkrótce z brnącymi po zielonych trupach Krasnoludami, i choć byli mocno niezorganizowani, rozwrzeszczani, i mało efektywni, i oni przyczynili się do klęski oblegającej miasto armii. Rozpoczął się efekt domina, doprowadzający do załamania kolejnych i kolejnych szeregów Kiełgęb i ich pobratymców, rzucających się już w końcu do ucieczki, byle z dala od magii Faeruńczyków, toporów brodaczy, i niezwykle zdeterminowanych ludzi walczących całym sercem o sens istnienia w tym kącie świata.



***


Zwycięstwo!


Radosne okrzyki, fanfary, coraz bardziej i bardziej cichnący szczęk żelastwa i dzikich wrzasków.

To... to było dziwne. I to dla wielu. Odgłosy bitwy raptownie zamilkły, a wojenne wrzaski ustały. Wielu stało przez chwilę zdziwionych, jakby nie mogąc uwierzyć, iż był to już naprawdę koniec śmiertelnego zmagania z najeźdźcą. Tak było jednak naprawdę, tego właśnie dokonali, własnym poświęceniem, krzepą i krwią.

Niespodziewanie rozległy się nawet radosne śpiewy.

***


Daritos, po opuszczeniu swojej magicznej kryjówki, został niemal natychmiast "porwany" przez sojuszników, unoszących go w górę, i wiwatujących między innymi na jego cześć. Jak widać, wielu wojaków zdołało przeżyć walkę po drugiej stronie mostu, będąc świadkami jego wcześniejszych dokonań, teraz więc radowano się również i z jego osiągnięć. W końcu nie ma to jak "Mag" po właściwej stronie, wspomagający żołnierzy śmiercionośnymi dla przeciwnika zaklęciami...

~

Sprawa miała się podobnie z Tarinem, którego rozentuzjazmowany tłum oddzielił od towarzyszki biorącej udział w pogromie giganta mającego czelność wdarcia się do samego Silverymoon. Noszono więc go, telepiąc mężczyzną co nie miara, w sumie jednak był to dosyć miły gest, którego Tarin raczej się nie spodziewał. Bardziej bowiem przypuszczał, iż gdy już wojenne zamieszanie ucichnie, ktoś zacznie mieć do niego pretensje odnoście pewnego zajścia z gwardzistami.

~

Do Wulframa zbliżyła się Stoona, trzymając się za krwawiący bok.
- Całkiem nieźle machasz tym mieczykiem - Odezwała się do niego zadziornym tonem, a widząc spojrzenie mężczyzny spoczywające na kawałku włóczni wbitej w jej ciało, machnęła tylko niedbale dłonią.
- Jeszcze żyję, więc topora nie dostaniesz! - Uśmiechnęła się nieco wrednie.

- Hurrrraaa!! - Ryknął jakiś żołdak Wulframowi niemal w ucho, trzaskając go zakutą w metal dłonią po ramieniu. A nie trzeba chyba wspominać, iż karczmarza bolał właściwie każdy skrawek ciała...

~

- A więc przeżyliśmy - Blady Iriel oparł się ociężale o swój miecz, spoglądając na równie bladą Vestigię. Wokół nich rozciągało się straszne pobojowisko, usłane tuzinami tuzinów trupów i jęczących rannych. Wszystko zaś zbroczone krwią, poznaczone wnętrznościami, członkami, a miejscami nawet parujące. Widok był naprawdę dosyć straszny.

Niedobitki Orków uciekały, a zwycięzcy ochłonąwszy z bitewnego szału zaczęli odczuwać własne rany. Podobnie było i z pokrwawioną Vestigią, która ledwie co trzymała się na nogach.

~

Larsen gwizdnął pokonanemu zielonoskóremu wisior oraz parę drobiazgów przy pasie, po czym dał nogę, nawet nie racząc się z Saebrith pożegnać. Została więc na pobojowisku sama niczym palec, nie mając przy sobie ani jednej znajomej duszy. A w tej chwili nawet by jej się to bardzo przydało, była bowiem w dosyć podłym nastroju, spoglądając na masakrę, jaka się przed nią rozciągała.

Elfka była jednak dosyć twarda, zacisnęła więc zęby, po czym zajęła się łupieniem utłuczonego chempiona, nie zwracając uwagi na wszechobecny smród, trupy, i zawodzenie rannych. Wiele tego nie było, jednak mogło okazać się wartościowe: całkiem porządny miecz, sztylet z kamieniem w rękojeści, oraz dosyć dziwaczna obręcz z przedramienia pokonanego Orka.

~

Raetar pokonywał pole wygranej bitwy prawie że... majestatycznie. Niczym jakiś niewzruszony heros, wojak, czy i władca, rozdzierającym niejedno serce widokiem, dosiadał po raz kolejny przyzwanego magią nietypowego wierzchowca, opuszczając wojenne zaplecze pokonanej armii. Zdobył kilka ciekawostek, które zamierzał jak najszybciej przebadać w jakimś spokojnym miejscu, mając nadzieję na uzyskanie odpowiedzi na kilka istotnych pytań.

Samym Kralgarem, jego przydupasem-szamanem, czy i całą bandą barbarzyńców przestał już kompletnie się przejmować. Nie byli oni już "Samotnikowi" do niczego potrzebni, więc pozostawił ich własnemu losowi, zmierzając spokojnie ku murom Silverymoon, chłonąc widoki prezentujące się jemu po bitwie.












***
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 15-07-2012 o 03:34.
Buka jest offline  
Stary 02-08-2012, 18:26   #150
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Tłumy wiwatujące na murach i na ulicach. Oddziały zbierające rannych i poległych kamratów. Humanoidalne sępy obdzierające trupy ze wszystkiego co było wartościowe...
Jadący na nietypowym wierzchowcu Raetar obserwował te wydarzenia z obojętną wyniosłością.
Walki pod murami Silverymoon i tocząca się bitwa nie były czymś co wzbudzało ekscytację maga... więc nic dziwnego, że ich zakończenie ledwie zauważył. Przez pole bitwy przeszedł wszak jak pstrąg płynący w górę rzeki. Przecinał wrogie wojska niczym ryba przecinająca nurt. A to że przy okazji otworzył przejście na tyły wroga z którego skwapliwie skorzystali barbarzyńcy zachodząc orki od “zadu”, ledwie raczył zauważyć.
Po prawdzie Samotnik nigdy nie czuł się graczem zespołowym. A tym bardziej nie czuł potrzeby lojalności, dla bandy tępych dzikusów których sprowadził do Silverymoon.
Ich intrygi godne sembijskich dzieciaków były zabawne, ale pozbawione realnych postaw.
A już szczytem bezczelności było zachowanie ich wodza...
Pan Czarciej Wieży nie był i nie zamierzał być popychadłem barbarzyńskiego osiłka czy też jego kacyka.

Podążał drogami miasta kierując się ku siedzibie tutejszych władców, by opowiedzieć o tym co znalazł i zdobył. I przypomnieć o ich powinnościach względem najemników.
Ulice bliżej Wysokiego Pałacu były wyludnione, a straż w samej twierdzy nieliczna.
Wszak większość toczyła boje na murach i wśród ulic miasta.
By nie robić niepotrzebnej sensacji, Samotnik nie wzywał więc kolejnych skorpionów tylko ostatnie metry przebył pieszo.

Nie został przyjęty przez władców miasta, tylko przez wysokiego, marszałko-szambelano-sekretarzo... Właściwie to Raetar nie zawracał sobie głowy zapamiętaniem jego imienia czy też funkcji bądź tytułu.
Ów człek był ubranym w bogaty strój urzędnikiem, a może szlachetką?


Zadufany w sobie i pełen pychy protekcjonalnie poinformował że najjaśniejsza i najwspanialsza...bla bla bla... lady Alustriel i jej doradcy omawiają ważne sprawy. I że może spytać się ponownie za kilka godzin.
Raetar podczas całej tej przemowy zaciskał i otwierał pięści coraz bardziej gotując się z gniewu. W końcu wyprostował rękę i w gadatliwego urzędnika strzelił fioletową błyskawicą. Trafiony nią mężczyzna zataczał się niczym pijany zając, więc walnięcie go pięścią w twarz i posłanie na podłogę nie stanowiło problemu.
Samotnik stanął stopą na piersi szlachcica i czekał przez chwilę, aż ten dojdzie do siebie.
- Co ? Co?! Co ty sobie myślisz?!- wściekłość mieszała się ze strachem w jego głosie.- Zaraz zawołam straże...- śmiech, pogardliwy śmiech maga przeciął jego wypowiedź niczym miecz.- I co one zrobią? Co mogą mi zrobić? Zabiłem dziś dziesiątki orków. Paru halabardników nie zrobi mi wielkiej różnicy.
-Aresztują.-
wyjąkał zaskoczony sytuacją urzędnik.
-Aresztują? Doprawdy?- słowa zdawały się kpiną w ustach maga sięgającego po topór.-Zabawny koncept. Myślisz, że zdążą zanim cię ukatrupię? Chcesz się przekonać?
Urzędnik próbował coś wydukać ze ściśniętego strachem gardła. A Raetar cisnął toporem, który z impetem wbił się tuż obok głowy mężczyzny.
-Poznaj Brunę. Ona wyjaśni ci co masz robić. I jaki dług zaciągnęło miasto wobec mnie i reszty osób, które ratowały wasze tyłki i ten grajdołek przed zniszczeniem.- rzekł zimnym głosem Samotnik, a Bruna odezwała się.-Eeeechmmm... dzień dobry?
Zaś sam mag ruszył w kierunku okna mówiąc.- Zaaa... trzy godziny, sprawy mają być załatwione. Za trzy godziny wrócę i odnajdę cię, jeśli nie będą.
Podszedł do okna, ocenił odległość. Pierzaste łuski na jego zbroi zafurkotały. Na ile jeszcze starczy mocy?
Wyfrunął przez okna, przez chwilę unosząc się w powietrzu, po czym coraz szybciej opadał w dół. Metr na ziemią magia zbroi wyczerpała się na dziś. Na szczęście dopiero, gdy był metr nad ziemią.
Raetar udał się do pobliskiego parku, których to w Silverymoon było wiele. Mniejsze lub większe obszary zieleni splatały się z budowlami tworząc harmonijną całość.
Wybrał jeden z tych na uboczu. Bardziej dziki i zaniedbany.


Bardziej... opuszczony.
Tu się przyczaił i tu zajął się oglądaniem zdobyczy. Kilka magicznych zwojów odrzucił na bok. Były mało znaczącą zdobyczą. I niewiele wartą dla Samotnika.
Mapy były ciekawsze. Szczegółowe i dokładne mapy zarówno Srebrnych Krain, jak i Silverymoon nie pasowały do orków. A jednak znalazł je w orczym namiocie.
Tuziny pism z rozkazami, napisanych we wspólnym i podpisane “Żelazna Wieża” lub “H”. Raetar kojarzył jakąś żelazną organizację, ale... Ale nie była to Żelazna Wieża, a Żelazny Tron. I jeszcze dwa dziwne przyciski do pieczętowania listów.
Informacje ciekawe dla Raetara, ale jeszcze bardziej ciekawsze dla jego mocodawców. Ci jednak byli zajęci na tyle by posłać do niego aroganckiego marszałko-szambelano-cośtam.
Samotnik nie widział więc powodu spieszenia się do nich ze zdobytymi informacjami. Zamiast tego wolał rozkoszować się pobytem na łonie ujarzmionej przez ogrodników natury. A do Wysokiego Pałacu wstąpi wieczorem... może... o ile nie zapomni.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172