Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-05-2012, 23:20   #12
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
We współpracy z baltazarem i Szarlejem…

Konrad od dawna czekał na tę rozmowę. Wiedział, że prędzej czy później spotka ukochaną. Wiedział, że będzie mógł zrzucić maskę tileańskiego gawędziarza i przemówić do jej rozsądku. Bez udawanego akcentu, bez skrytych zamiarów i obmyślanej z najdrobniejszych szczegółach historii. Dziś nadszedł ten dzień. Może była to wizja Nocy Wiedźm, ale liczyło się tu i teraz. To, że może ją usłyszeć...


Tankred i jego ukochana zniknęli zebranym ucztującym z oczu. W czasie, gdy inni oczekiwali na pojedynek, objadali się, pili i bawili własnym towarzystwem ta dwójka była sama. W ciemnym, cichym, służebnym pomieszczeniu oświetlonym tylko przez jedną latarnię. Uśmiech charakterystyczny dla Benwolio zniknął a pojawiła się kamienna powaga Konrada. Gdy jednak przyszła kolej na rozmowę z ukochaną emocje wzięły górę...

- Kochanie to ty? Katherina? - zapytał uszczęśliwiony głos w ciele Tankreda.

Kobieta uśmiechnęła się niepewnie. Konrad poczuł delikatną dłoń na policzku, poczuł ją i Tankred, każdy innej kobiety, każdy za nią poszedłby na koniec świata. Jeden z nich nawet to robił...

- Konrad... Nawet we śnie mnie nie opuszczasz. Nawet tutaj mnie bronisz.

- Muszę. Twój ojciec postawił na nogi wielu ludzi. Szukają nie tylko Ciebie, ale i mnie, kochana. Powiedz mi, gdzie jesteś? Muszę Cię znaleźć przed nimi. - powiedział mężczyzna bez akcentu sam dziwiąc się swojemu głosowi.

Katherina zabrała dłoń.

- Mój ojciec... Martwi się, kocha mnie, ale nie potrafi zrozumieć. Tak samo jak nie potrafiłby przyjąć do wiadomości naszego związku. Czemu miałby Ciebie szukać? Chyba nie... nie uciekłeś?

Ostatnie zdanie było nacechowane smutkiem i właściwie nie było pytaniem. Wiedziała co Konrad potrafił dla niej zrobić.

- To nie było rozsądne kochany. Mój ojciec jest potężny a może opacznie zrozumieć nasze zniknięcie w tym samym czasie.

- Przepraszam. Nie miałem czasu na myślenie. Na zastanawianie się. Zbyt wiele dla mnie znaczysz. Znajdę Cię nawet jeśli będę musiał przebyć cały kontynent. Powiedz kochana, gdzie jesteś? - zapytał z nadzieją na odpowiedź patrząc na nią i szukając jej dłoni swoją dłonią.

Poczuł smukłe palce w swoich silnych, nawykłych do miecza. Głos miała smutny.

- Daleko... Każdy z nas musi odbyć swoją pokutę, uzyskać rozgrzeszenie. Ponoć wszystkie grzechy mogą zostać wybaczone.

- Mogą. - mina na twarzy Tankreda wyrażała pełne zrozumienie. - Powiedz mi gdzie jesteś. Nie unikaj tej odpowiedzi. Przecież chcesz abyśmy byli razem, prawda? Ja tego pragnę ponad wszystko... - nie wiedziała o Konradzie wszystkiego. Nawet ona. Nie wiedziała, że wyraz zrozumienia był udawany. Bo on nie potrafił zrozumieć. Nie próbował. Musiał ją za wszelką cenę znaleźć.

Skrzywiła wargi, tak jakby coś ją gryzło. Konrad znał tą mimikę chociaż oglądał ją na innej twarzy.

- Ja... Nawet tutaj się gryzę, we śnie. Że Ciebie po prostu zostawiłam. Wybacz ukochany. Wybacz to co zrobiłam.

- Wybaczam. Tylko powiedz proszę gdzie jesteś. Komu chcesz powiedzieć jak nie mnie? Wyjaw mi to a znów będziemy razem. Jak wcześniej. Mam plan, który może mi umożliwić to o czym marzyłem od dawna. Będę mógł powiedzieć twemu ojcu. W końcu będziemy razem. Bez ukrywania się, bez wielkiej tajemnicy. Proszę, Katharino... - Konrad sam siebie ganił za to, że musiał ją okłamać. Po prostu musiał. Priorytetem było ją znaleźć. Później będzie myślał co dalej. Poświęci dla niej wszystko. Nawet życie...

- Ja... Nie mogę... Ale Ty jesteś snem... Nie Tan... Konrad. Nie moogę. Muszę Ciebie chronić. Siebie. Heinrich. Nie może zwyciężyć. Musi zginąć. Ja... Co ja mówię! Konrad, co się dzieje!

Głos jej się załamywał, zmieniał nie tyle barwę co bardziej intonację. Wpadała w histerię.

- Kochana. Uspokój się. - objął ją delikatnie. - Skup się proszę. Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś. Dasz radę? Powiedz proszę chociaż czy jesteś cała i zdrowa.

- Jestem. Chyba... Źle się ze mną dzieje. Ja nie radzę sobie sama z sobą.

Kobieta przycisnęła się do ramienia Konrada i zaczęła płakać. Jego sumienie gryzło go coraz bardziej. Czemu tego nie zobaczył na czas? Czemu nie pytał, gdy jeszcze mógł? Przecież ponoć był taki bystry. Nie myślał, że coś takiego może spotkać go i jego ukochaną. Objął ją mocniej. Pogłaskał po głowie nic nie mówiąc. Już o nic nie pytał. Nie naciskał.

- Z resztą nie ważne gdzie jesteś. Znajdę Cię mimo wszystko. W chwilach bezsilności i zwątpienia pamiętaj, że zawsze będę Cię kochał. I znajdę Cię. Wbrew wszystkiemu...

Przestała płakać i zesztywniała, spojrzała Konradowi prosto w oczy. Twarz Konstancji była piękna, domieszka krwi tileańskiej nadawała jej egzotyczny wygląd. Teraz twarz miała spuchniętą od płaczu. A oczy... Nie były ani Konstancji ani Kat. Były... Inne, złe, budzące instynktowny strach, zgrozę.

- Nie znajdziesz jej. - Głos miała schrypnięty, męski z śladem obcego akcentu. - A raczej już znalazłeś. Oboje tu zostaniecie. Przeżywając do końca tę noc. We dwoje. Czy nie tego chcesz przy... - I głos znowu się zmienił, tym razem z pewnością nie należał do człowieka, był metaliczny, zły. - Ależ znajdziesz ją. Jak opuścisz to miejsce. Szukaj kapłana i wiernych. Na wschód. Wtedy ją znajdziesz. Idź za nimi, do klasztoru Shaly. Tam ją odzyskasz. Odważysz się łotrzyku? - Zwiotczała, silne ramię Tankreda jednak wytrzymało jej ciężar. Była przytomna, ale słaba.

- Nie powinieneś, ale... Też Ciebie kocham. Jak to się skończy wyjedźmy. Gdzieś... Daleko. Sami. Zostawmy to wszystko. Proszę... - W słabym głosie usłyszał błaganie skrzywdzonej kobiety. Jego kobiety.

- Znajdę Cię. Choćby to była ostatnia rzecz, którą zrobię... Obiecuję. - wyszeptał jej do ucha po czym pocałował.

Czas było się zbierać. Nie chciał tego robić, ale nadeszła pora na pojedynek. Musiał to skończyć. Wracać stąd do siebie - czy wygrany czy przegrany - i odnaleźć swoją miłość. Tylko to było dla niego ważne...

***

Rycerz odczekał ile etykieta nakazywała… i przystąpił do dzieła. W końcu to ten rycerzyk w białej zbroi chciał bronić honoru żony a nie Bazyliszek. Właściwie to Tankred próbował ukrócić rogi jakie mu ta niewiasta przyprawiała po całej okolicy. Kurt uważał takie spory za bezsensowną stratę czasu… rzyci do obrobienia było na tym świecie aż nadto i szkoda było z tego tytułu przelewać juchę. Po pysku dać to jeszcze, ale żeby na ostre… Eh rycerskie obyczaje.

Tedy Kurt wykorzystując ciało czarnego rycerza niczym jakąś groteskową kukiełkę zaatakował. Wiedział, że przy swoim kunszcie szermierczym i sile kolosa mógł zakończyć ten pojedynek na swoją korzyść. Nie był jednak młodzikiem w gorącej wodzie kąpanym… Chciał wiedzieć z kim miał do czynienia… Zaatakował. Na pozór zajadle i zaciekle wyprowadzając serię potężnych cięć, które nie sposób było sparować na miecz… Tylko tarcza lub unik mogły tutaj dopomóc. Jednak unik w ciężkiej zbroi to zbyt wielki hazard i Tankred zdawał się to pojmować. Następnie Bazyliszek zakosztował ciosów przeciwnika… i tych mocniejszych i tych lżejszych. Kurt nie kłopotał fortuny zbędną robotą. Bronił się bez zbędnego ryzyka… i zupełnie niespodziewanie coś łupnęło mu w łeb niczym morgenstern. Chędożony krzywą kuśką Casamir… to jest jakaś macabre comoedis a oni są jeno kukiełkami. Ale co jeżeli morduje teraz swojego giermka? Zaatakował raz jeszcze, ale nie tak jak ostatnio odrzucając przeciwnika od siebie… nie tym razem chciał wejść w zwarcie. Klingi zakleszczyły się a rycerze siłowali się tarczami i wtedy wydyszał:

To ja Kurt Fleischer! Jeżeliś też jako i ja uwięziony w tej skorupie daj znać nim cię rozsiekam. - Co powiedziawszy trwał jeszcze chwilę w takowym zakleszczeniu, dając szansę przeciwnikowi jeno na słowną ripostę.

Wojownik skryty pod pancerzem z białej stali wirował unikając ataków Bazyliszka. Ciało Tankreda, sprawnego w boju, niemal odruchowo wyprowadzało ataki, parowało, przeskakiwało nad niskimi cięciami i odsuwało się przed tymi o małym zasięgu. Panicz musiał mieć bardzo waleczne serce albowiem wystarczyło, że Benwolio odsunął się gdzieś w dalszą część świadomości a ten od razu zaczął walkę wyrwanym z środka kręgu, wielkim, lśniącym mieczem. Klingi obu rycerzy przecinały powietrze ze świstem. Cicero czuł się niczym gapowicz w ciele wspaniałego wojownika, o których nie jeden raz miał okazję opowiadać. Może i tę wyprawę kiedyś barwnie i z werwą opisze?

Walka trwała w najlepsze a Benwolio robił wszystko aby nie przeszkadzać swojemu drugiemu “ja”. Tankred musiał być skupiony, pełen pasji i siły. Gawędziarz, szpieg w ciele szlachcica nie mógł dopuścić do przegranej swego nosiciela. Nie mógł, bo tym samym zmieniłby bieg historii. Historii bez zmian pięknej i heroicznej. W pewnym jednak momencie Benwolio skupił się na twarzy Bazyliszka. Emocje, które ta okazywała warto by kiedyś opisać. Niemal szydercza, wielka pewność siebie, siła charakteru, rządza krwi i chęć wygranej. Coś jednak w pewnym momencie się zmieniło. Gdy obaj wojownicy skuli się w stalowych uściskach Bazyliszek przemówił. I tego ani Benwolio ani Tankred się nie spodziewali.

- Mości Kurt? - odparł szybko, ale spokojnie głosem panicza tileańczyk. - Jam jest Benwolio Cicero. Od opowieści o kapitanie Mossino i jego kompanii. Również uwięziony. Co robimy, Panie Kurt? - zapytał Benwolio całą siłą woli wstrzymując gotowe do dalszego boju ciało Tankreda.

Kurt czuł wyraźną przewagę, jego doświadczenie i ciało Bazyliszka było istną maszyną do zabijania. Jego przeciwnik zaś... walczył bardzo nie równo, raz obrywał jakby nigdy miecza nie miał w dłoni a innym razem wywijał swoim wielkim mieczem jak rapierem a waląc z mocą krasnoludzkiego żółwia. Lewa ręka rycerza zdrętwiała od siły ciosów a tarcza niedługo miała pójść w drzazgi. Co prawda nie był ranny w przeciwieństwie do swego wroga, który krwawił już z kilku niegroźnych ran. Świetnie wykonany miecz Bazyliszka nie dość, że leżał świetnie w dłoni to potrafił przebić płytę.

Kurt coś tak czuł w kościach… przez głowę przewinęła się dziesiątka bardzo plugawych przekleństw, takich których nie powstydziłby się niejeden bosman. Mieli przesrane… i nawet nie wiedzieli jak bardzo.

Słuchaj mnie pięknisiu. - Wycedził dalej udając zmagania w walce. – Nie mamy pewności, czy śmierć któregoś z tych tępych rycerzyków pozwoli nam wrócić do naszego czasu, czy zatrzyma nas tutaj na zawsze. Nie ma co ryzykować w imię czci jakiejś dupodajki przyprawiającej rogi mężulkowi kiedy i z kim się da. Dlatego tą walkę trzeba zakończyć bez uszczerbku dla ciała twojego i mojego. Bo jak to mawiają w zdrowym ciele bezpieczny duch. - Następnie tonem nie znoszącym sprzeciwu powiedział jak uczynią. – Zewrzemy się jeszcze parę razy. Potem dasz się rozbroić i obalić. Ja w tym czasie doskoczę do ciebie i wrażę ci mizerykordię pod hełm… bo miecz jest zatruty i to zbyt niebezpieczne. A ty poprosisz o pardon… I obaj wyjdziemy z tego bez szwanku. To jak młodziku?

Benwolio chwilę się zastanawiał nad tym jak ma postąpić. Co prawda był w ciele potężnego wojownika, ale jego obecność w nim zbyt mocno angażowała w umiejętności walki Tankreda. Sam panicz może wygrałby z Bazyliszkiem, ale nie z drugim umysłem w czaszce i mając przeciwko sobie dodatkowego wojownika w postaci Kurta. Cicero nie wiedział czy może zaufać Fleischerowi. Ten niby był rycerzem, ale oni są tak różni jak przedstawiciele każdej z profesji w tym zgnębionym przez chaos świecie. Po jakimś czasie wahania gawędziarz zdecydował.

- Dobra. Tylko mnie nie zabij. Może kiedyś będzie z tego opowieść... - uśmiechnął się krzywo panicz rozpoczynając całą maskaradę.

Bazyliszek natarł. Szybko, silnie odpychając potężny miecz Tankreda tarczą i uderzył go mieczem, niby po rękach, ale “nie trafił” w nie a w rękojeść broni przeciwnika. Jego oponent straciwszy broń rzucił się do zwarcia, ale ani obaj rycerze ani bajarz nie byli szkoleni do jakichś zapasów. Co innego Kurt. Wypuścił swoją broń i grzmotną dłonią obleczoną w stal prosto w hełm przeciwnika. Cicero zobaczył mroczki przed oczami i padł. Nawet gdyby chciał nie dałby rady utrzymać ciała wyrywającego się do walki o swoją ukochaną i stanąć do walki z takim zabijaką jakiego miał przed sobą. Zobaczył błysk stali w wizjerze hełmu i przez chwilę zastanawiał się czy to nie był podstęp, czy Kurt nie chciał w ten sposób wyjść cało ze starcia. Ostry jak diabli szpic trójkątnego ostrza dotknął krtani rycerza-bajarza a ten poczuł jak z rany cieknie krew. Pchnięcie jednak nie nadeszło. Pokonując opór swego ciała krzyknął na tyle głośno by inni go usłyszeli.

- Łaski!

Krzyczenie z ostrzem przy gardle nie jest dobrym pomysłem i gdyby tylko Kurt nie miał tyle doświadczenia w trzymaniu przy czyimś gardle stali bajarz podzieliłby los Casamira.

Kurt stojąc z ostrzem przy gardle bardo rycerza nie mógł się nadziwić głupocie ludzkiej. Jak tutaj się dziwić, że wszyscy tak do tej swojej zguby zmierzają… przecież oni aż proszą się o nauczkę. Ot choćby ten młodzian, ledwo kilka godzin się znali a tu już mu zawierzył i na łaskę i niełaskę raubrittera się oddał. Ten wcześniej już przekalkulował wszystkie za i przeciw. Śmierć Tankreda bardzo wiele by mu pomagała… bo rycerzyk już by mu się nie pchał w nogi, a kto wie może i by jeszcze dzisiaj mógł jego żonkę poobracać w łożnicy. Minusem jednak było to, że Fleischer nie w ząb nie miał pomysłu na nic więcej jak uratowaniem skóry tego Bazyliszka. A jako, że ów przerośnięty rycerz z aparycją dorównywał gadzinie jakowejś tedy perspektywa uwięzienia w tym ciele nie była nic a nic przyjemna.

Lepiej żebym tego nie żałował, bardzie. - Powiedział cicho acz w głosie nie trudno było rozpoznać iż żywi spore nadzieje względem Tileańczyka. A rozczarowanie może być bolesne… Później odstępując już zakrzyknął teatralnie. – Znaj łaskę lepszego od siebie! Sprawa jak dla mnie jest zamknięta i jak ktokolwiek będzie chciał do niej jeszcze wracać to nie żywcem ze skóry każę obłupić!

Z czystej już ciekawości zerknął na sprawczynię całego zamieszania i stanowczo za długo się jej przypatrywał aby mogła mieć wątpliwości co do jego intencji.

Walka zakończyła się w zamierzonym przez dwójkę więźniów opowieści stylu. Co prawda Cicero przez moment wstrzymał oddech, gdy rycerz trzymał mu na krtani klingę. Co prawda nie był pewien czy dobrze zrobił. Co prawda po późniejszych słowach Fleischera zaczynał żałować. Jedno było pewne: Tej walki by nie wygrał. Nie mógł, nie potrafił a co więcej nie walczył w swojej sprawie. Jego zadaniem było przeżyć, odnaleźć ukochaną i być z nią. I nie ważne czy Kurt będzie czuł, że gawędziarz ma w stosunku do niego jakiś dług wdzięczności. To nie było teraz ważne. Poza tym co on mógłby od Benwolio chcieć? Aby mu pomóc w zakładaniu puszki? Znaczy zbroi płytowej... Przecież miał od tego giermka. A może był megalomanem jakowymś i chciał aby o nim opowieść ułożyć? Nie wiadomo. Tankred wstał powoli rozglądając się po obecnych bez słowa. Spojrzał na damę swego serca spuszczając głowę. Czuł, że ją zawiódł. Panicz musiał wybaczyć Benwolio za ten pakt. On musiał żyć. Nie ważne ilu szlachetnie urodzonych duma będzie musiała ucierpieć…

***

"Kurt Fleischer. Zabawny człowiek. Gdyby tylko wiedział kim jestem... Darowałby sobie pewnie te słowa i wpakował mi ostrze prosto w gardło. Słaby i łatwowierny? Nie. Dobry aktor? Owszem. Gdyby tylko wiedział... Mógłbym być kupcem, od którego kupiłby jabłka na targu. Mógłbym być kucharzem, który przyrządza mu jedzenie w tawernie. Mógłbym być też golibrodą, któremu zleciłby na gładko ogolić facjatę. Mógłbym, ale nie będę... Jestem na to za dobry. Zbyt miły i szybko przywiązujący się do ludzi. Kurt Fleischer też się przyda. Warto mieć go przy sobie. Benwolio może się go trzymać dopóki nie odwdzięczy się za uratowanie życia. Tak…”
 
Lechu jest offline