Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-05-2012, 17:38   #104
villentretenmerth
 
villentretenmerth's Avatar
 
Reputacja: 1 villentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znany

Słońce stało w zenicie, gdy przechodziłam przez opustoszone miasto. Nie byłam w nim od kiedy pojawiły się zgnilce. Żywiłam malutką nadzieje, że trupy opuściły miasto i podjęły exodus w lasy, tam gdzie mnie znalazły.
Niestety moje nadzieje okazały się płonne. Uciekłam. Uciekałam, a oni pojawiali się zewsząd, jakby urządziły na mnie pułapkę.
Nie podejrzewałabym ich jednak o to. Są zbyt głupi na to. Po prostu miałam pecha, Biegłam na oślep i przeciskałam się na oślep. Skończyłam w tym mieszkaniu. Zabarykadowałam drzwi i opadłam ze zmęczenia. Miałam ciężki jak platyna pistolet. Lecz zostało w nim mniej niż pół magazynka, a nie miałam następnego. Wolałam strzelić do siebie niż zmarnować amunicje na te "cosie".

Super! Obudziłam się, jeszcze żyję. Odgłosy zza szafy, chrobotanie i charczenie pokrzepiały na duchu, że nie jestem sama na tym świecie i że ktoś chce mnie uściskać.
Rozglądałam się w poszukiwaniach, na dobry początek znalazłam stary odtwarzacz video, telewizor i wierze hi-fi. Całkiem, całkiem, wygrzebałam co wydawało mi się przydatne i zapakowałam do torby.
Żołądek zaczął grać marsz… oby nie pogrzebowy. Przeszukiwałam szafy. Stary radziecki telewizor z gigantycznym teleskopowym ekranem. Pojawiło się światełko nadziei na wyjście z sytuacji. Trochę trudu kosztowało mnie wyciągnięcie go z szafy i przesunięcie w odpowiednie miejsce, ale miałam nadzieje, że się opłaci.
Nigdy nie byłam przy kości, ale od ostatnich tygodni… kiedy mój wojskowy bunkier napadły trupy. Bunkier był pułapką, z której nie można było uciec… wyglądałam bardziej rachitycznie niż kiedykolwiek.
Prześlizgnęłam się do łazienki. Wyrzuciłam na korytarz całą chemie. W kuchni podobnie. Znalazłam zupkę chińską. One nigdy się nie psują. Nie miałam złudzeń co do wody, więc z namaszczeniem sączyłam ją niczym królik.
Znalazłam radio-budzik. Super!
Wybebeszyłam radziecki telewizor. Myśli starożytnych technologii wystarczą, bym mogła skonstruować jakąś prymitywną mini-elektrownie. Na wiatr, wodę, cokolwiek. Fotodiody ze wszystkich urządzeń były zbyt małe, by się mogły przydać, ale i tak wzięłam je na wszelki wypadek, może się przydadzą do czegoś innego.
Meblana barykada powoli poczęła ustępować, albo trupy napierały większą grupą.

Brakuję mi wody, jedzenia, sprzętu i drogi ucieczki. Jakoś sobie poradzę, bywało gorzej.
Okno! Okno, z racji że było na piętrze nie otwierało się tak, że można było przez nie wypaść, czy w ogóle się przecisnąć, ale dla mnie to nie problem, jak kot może to i ja. Gorzej z gzymsem. Mogłam uciec w secesyjną kamienice.
Z tego co znalazłam w kuchni i łazience dało się zrobić niesamowitą maść na zaniedbane pięty, oraz coś co by mi pomogło się uratować.
Trupy sukcesywnie przełamywały moją ostatnią linie obrony, a ja modliłam się nad odkurzaczem. Był wystarczająco nowy, by mieć lekkie części, gdybym mogła zabrałabym go całego. Tak łatwo można by zrobić z niego tyle pożytecznych rzeczy.
Zabrałam tylko najważniejsze części. Teraz bez trudu będę mogła naładować ten przeklęty akumulator. Oczywiście jeśli uda mi się uzyskać odpowiednie natężenie, bez amperomierza i innych przydatnych ustrojstw fizyka jest dużo trudniejsza.
Skończyłam w idealnym momencie. Trupy, gdyby były mądrzejsze już przez zrobioną szczelinę wlazłyby do mieszkania. Wzięłam wiadro z chemiczną zupą. Wlazłam na meble, oblałam, zombie, meble i podłogę dookoła. Starczyło ledwie na przeprowadzenie wąskiej stróżki do okna. Obmacałam torbę. Wszystko jest.
Czas naglił, Serce mi waliło, Jeden z zombiaków już połowicznie wszedł do mieszkania, ułamki sekund decydowały o tym kiedy jego zgnita miednica trzaśnie i przedostanie się przez drzwi.

Oczywiście miałam w sobie tyle brawury, by nie umacniać barykady, wszystko byłoby piękne, gdybym tylko wiedziała jak….
Pobiegłam do kuchni. Ze zlewu, z którego wyrastały piękne owocniki jakiś brązowych grzybów. Jakbym się zastanowiła bym sobie przypomniała jak się nazywały, ale na to nie miałam czasu. Zabrałam dwa najsolidniej wyglądające pręty do piekarnika i pobiegłam w stronę okna. Zombiak, który się przedarł do pokoju zachwiał się z powodu miednicy.
Nie zrozumiałym jest jak mu się udaje ustać na nogach. Powinien się czołgać i na to liczyłam, ale jakimś cudem poruszał się na trzech kończynach, czy też wracał do pionu opierając się o meble. Zabrałam zlewkę z okna, kocim ruchem przecisnęłam się przez niesamowicie wąską szparę w oknie. Do dziś nie jestem w stanie pojąć jak to się mi udało, nie chce mi się wierzyć, że byłam w tedy aż tak wychudzona. Wylałam zlewkę chemicznej mieszaniny na wcześniej rozlaną stróżkę, która po chwili stanęła w płomieniach, szybko rozprzestrzeniała ogień po całym pokoju, podpalając zombie i powodując eksplozje telewizora. Aż nie chce się wierzyć ile w tych konstrukcjach jest ławo wybuchających substancji.
Zielony dym wydobywał się przez szparę w oknie na zmianę z niebieskim płomieniem. Może jakiś wojskowy patrol mnie zauważy, może… Trzymałam się wątłymi ramionami z całych sił ściany. Pod wpływem adrenaliny udało mi się zanurzyć pręty wystarczająco głęboko i silnie, przebijając otynkowanie i zanurzając się solidnie w ocieplenie budynku. Jedną stopą próbowałam wymacać parapet.
Tłoczące się trupy podpalały sąsiadów tak sprawnie, że cała ulica już dymiła a ja zaczęłam się krztusić.
Udało mi się podciągnąć. Pręty wytrzymały parę kilogramów nastoletniego, anoryktycznego ciała. Udało się mi uczepić parapetu piętra wyżej.
Wyciągnęłam skalpel i wycięłam, a raczej wydrapałam otwór w oknie, który pozwolił mi dopaść się klamki. Równie nieludzkim wężowym ruchem przecisnęłam się przez szparę i znalazłam się w mieszkaniu.
Nie miałam czasu na poszukiwania tak potrzebnej mi elektroniki. Musiałam uciekać, bo dym lub płonące trupy mnie zabiją. A pro po trupów, zombie jakieś starej babci siedziało na kanapie, jakby przez trzy lata swojego życia po życiu nic innego nie robiła, tylko oglądała familiadę i plebanie. Rzuciła się na mnie, nie byłam na to przygotowana, bo za trudno było zajrzeć przez okno, przy którym i tak i tak ślęczałam parę minut.
Walnęłam ją lampą stojącą obok uschłej paprotki. Uderzyłam potem w łydkę, a gdy zombiak stracił równowagę przecięłam skalpelem mu nerwy kręgosłupa tuż przy czaszce, gdzie jest najłatwiej.
Zastanowiłam się dwa razy, zanim go schowałam do innych narzędzi.
Bardziej niż zombie ludzi boje się zombie kotów takich babć jak ta. Nie miałabym szans z dwunastką małych szybkich i ostro zębnych abominacji jak one. Ciekawe czy takie w ogóle istnieją. Ta babcia nie miała, albo sama je zjadła.
Zabrałam z łazienki linkę do prania. Całkiem sporo.
Że nie pomyślałam, by zabrać ją ze sobą do miasta!? Z drugiej strony do czego miałaby mi się przydać?
Na razie nie wiem. Wzięłam dwa większe oddechy i obejrzałam akwarium. To co kiedyś było rybkami zmieniło się w grzyba o delikatnej i pięknej budowie o barwach niczym tęcza. Z uporem próbował wydostać się z akwarium.
W ogóle nie wiem skąd te trupy się wzięły, jaki jest mechanizm...
Opuszczenie mojej leśnej kryjówki było błędem.
Myśl! Myśl! Myśl! Dziewczyno.
Obserwowałam zgnilców za oknem. Cała gromadka, która po mnie przyszła już się zajęła ogniem.
Pozostało mi czekać aż wszystkie się spalą?
Uciec przez dach za pomocą linki? Trochę zajęło, nim zauważyłam, że nie muszę wcale iść na dach, by przedostać się na dach następnego budynku. Gdy wystawiłam głowę przez szparę w oknie, zauważyłam niestety, że okno wyżej jest zamknięte, czyli nie będę wstanie wejść ścianą na wyższe piętro. Na razie starałam się wykluczyć wysunięcie nosa na korytarz.
A dym gęstniał, z tym, że był już czarny a nie zielony.
Myśl!
Rozejrzałam się po mieszkaniu, choć ze ściśniętym gardłem obawiając się zombie-kotów. Nie miałam odwagi otworzyć zamkniętych drzwi. Nie znalazłam nic co by się przydało. Co najwyżej laptopa z rozładowaną baterią. Ale na co mi on. Myśl!
Wypatroszyłam truposze, a ściślej mówiąc to ją oskórowałam. Obwinęłam się jej skórą jak Bandamą i dopiero wtedy odważyłam się wyjść na klatkę schodową.
Miałam wariacki pomysł, że trupy w skórze swojego pobratymca mnie nie zauważą i ominą, ale nikogo nie było.
Do starych zwłok dołączyły nowe, „nie chwaląc się moja rączka to uczyniła”.
Na zewnątrz bloku też nie było „żywego” nieumarłego lub na tyle „żywego” by mi zagrozić. Szłam siląc się na spokojny krok. Bez schronienia, bez pomysłu jak przeżyć i jak przetrwać najbliższe 12 godzin.
 

Ostatnio edytowane przez villentretenmerth : 15-05-2012 o 18:41.
villentretenmerth jest offline