Któryś z kompanów zawołał kozaka, kiedy ten z furią w oczach biegł na spotkanie z przeciwnikami. Na szczęście kozak zdążył odskoczyć, zanim ktokolwiek otworzył ogień. Nie blokował nikomu pola widzenia ani też nie stał się przeszkodą dla pocisku. Na całe szczęście, wolał nie zarobić strzały w plecy, bo byłoby to iście niegodne zakończenie dnia.
Ostrzał był genialnym pomysłem, który w momencie uszczuplił grupę przeciwników. Wołodia nie spoglądał na kompanów i ich oponentów. Miał swój cel i to z nim się mierzył. Człek z mieczem wyglądał na szkolonego i zdyscyplinowanego. Wołodia nie czekał aż osobnik popisze się jakimś błyskawicznym cięciem i od razu natarł toporzyskiem. Potężny zamach poszedł z góry, zza pleców kozaka i gdyby trafił przeciwnika pewnie ściąłby go na dwie, równe połowy. Mąż jednak za czasu wyczytał intencje Kislevczyka i zdołał uskoczyć o krok w bok.
Sam nie pozostał dłużny. Jego miecz błyskawicznie świsnął w powietrzu poziomo, na wysokości jego piersi. Kozak był pochylony po wyprowadzonym zamachu, przez co stał się łatwym celem, ale na szczęście nie był tak powolny jak mogłoby się wydawać i również zdołał cudem uniknąć cięcia mieczem.
Wołodia przetoczył się w bok i w krótkiej chwili stanął na ugięte lekko nogi mierząc się wzrokiem z oponentem. Miał poważną twarz, drzewiec topora trzymał zaś pewnie i mocno gotując się na zadanie śmiercionośnego ciosu. Dwójka przeciwników, krótką chwilę badała się wzrokiem, lecz wiedzieli, że nie są na jakiej arenie i nikt tu nie będzie czekał. Wołodia pierwszy skoczył do ataku wyprowadzając cięcie skosem od dołu, co rzadko robi się toporem. Miał nadzieję, że zaskoczy przeciwnika i otworzy mu brzuch.
__________________ A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny! |