Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2012, 17:15   #113
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Listopad:
Bezszelestny upadek wszystkiego.
Bezlistne drzewa,
bezlitosne myśli.
Fragment wiersza „Anno Domini” Marii Pawilkowskiej - Jasnorzewskiej




PATRYK GAWRON


Wyszedł do budki, na rogu spożywczaka. Przestało padać, ale wszędzie pełno było wielkich kałuż.

Od strony Towarowej słyszał buczenie pociągu. Dudnienie metalowych kół na szynach było chyba jedynym dźwiękiem na dzielnicy. Wszystko inne zdawało się być wymarłe i ciche. Złowieszcze i na swój irracjonalny sposób przerażające.

Patryk miał tylko kilka drobnych monet, ale też lista telefonów do wykonania nie była długa. Dwa telefony, pod którymi spodziewał się zastać Hirka. Pod jednym – cisza. Pod drugim – automatyczna sekretarka kancelarii, w której pracował.

Potem kilka innych telefonów, aż w końcu – ostatnia moneta. Ponownie wykonał telefon do domu.

- Halo – zasapany męski głos na pewno nie należał do Bułki.

- Jest Hirek? – zapytał Gawron konkretnie.

- A kto mówi?

- Patryk. Jego kumpel.

- Słuchaj, Patryk – ton głosu mężczyzny był bardzo poważny. – Jestem jego współlokatorem. Mirek. Stało się coś strasznego. Hirek oberwał nożem od jakiś lumpów niedaleko „Miejsca”. Powiedziała mi o tym znajoma barmanka, bo trafił na niego jeden z bywalców lokalu. Jest teraz na OIOMie. – podał nazwę szpitala. – Kiepsko z nim. Stracił dużo krwi. Może nie dożyć do rana.

To było jak cios obuchem. Gawron zachwiał się.

- Halo, Patryk. Jesteś tam?!

Musiał milczeć przez chwilę, bo Mirek nawoływał go po drugiej stronie.

- Jestem.

- Zawiadom jego rodzinę, co. Ja nie mam z nią kontaktu. Dobra?

- Dobra – tyle jedynie zdążył wydusić z siebie Patryk nim z braku monet ich rozmowa została zakończona.




HIERONIM BUŁKA



Alkohol działał jak najcudowniejszy nektar. Pozwalał zapomnieć o szaleństwie, w jakim przebudził się Hieronim. O tych wszystkich rewelacjach, które opowiadał Zośce.

Wypite na szybko wina dokonały istnego spustoszenia w umyśle Bułki.

Pamiętał, że kłócił się z kimś w pijanym widzie. I nawet chyba dostał od tego kogoś po gębie.

Wydawało mu się, że wywalił się w jakiś krzakach a potem, na klęczkach, rzygał w nich żółcią i chyba krwią.

Potem była droga przez jakieś chaszcze i betonowe pustkowie.

Kilka razy upadła. ale za każdym razem jakimś cudem się podnosił.

Gdzieś zgubił Zośkę. A potem gdzieś zgubił siebie.

* * *

Obudził się wycieńczony i obolały gdzieś, w jakiś ruinach. W ustach czuł smak wymiocin i krwi. Czuł, że gębę mam opuchniętą. Stracił chyba kilka zębów, a na lewe oko nic nie widział. Konsekwencje burdy w pijackiej malignie.

Nie czuł głodu, tylko pragnienie. Śmierdział swoimi własnymi wydzielinami, ale smród ten mu nie przeszkadzał. Niewiele go obchodził. Niewiele rzeczy go teraz obchodziło.

- Hiro – gdzieś obok zachrzęściły szkło i żwir. – Hiro!

To była Zośka.

- Musimy spierdalać – powiedziała przerażona. – Skinheadzi przeszukują okolicę. Biją wszystkich bezdomnych, na jakich się napatoczą. Podnoś się, Hiro! Musimy spierdalać!



TERESA BUŁKA – CICHA, PATRYK GAWRON



Patryk wrócił do mieszkania powoli, z trudem wchodząc po schodach. Wszedł i skierował się prosto w stronę Teresy.

- Hirek jest w szpitalu – powiedział po prostu.

A potem opowiedział przyjaciółce, czego się dowiedział od sublokatora.

Teresa siedziała nieruchomo. Może przez proszki, może przez to, że podświadomie czuła, że coś złego się wydarzyło.

Nagle poczuła się bardzo zmęczona i bardzo stara. To wszystko prowadziło ich prostą drogę w stronę piekła, a oni nie mieli pojęcia, co zrobić z tym wszystkim. Bo czy ktokolwiek mógłby mieć jakiekolwiek pojęcie? Może Wanda miała rację? Może oni wszyscy już są martwi?

Bo jakie było inne wytłumaczenie tego, czego ostatnio doświadczali.

Po pierwszym szoku Teresa odzyskała swoją zimną krew.

- Jedziemy do szpitala – powiedziała i wstała sięgając po kurtkę.

Patryk pokiwał głową. Nie spodziewał się innej odpowiedzi.






BARBARA ZIELIŃSKA


Basia wróciła do mieszkania matki i ojczyma, gdzie nadal siedzieli jej bracia. To ją troszkę podniosło na duchu.

Matka nie była zadowolona, z tego, że opuściła szpital przed czasem, ale nie kłóciła się za bardzo, chociaż robiła wymówki i nie szczędziła przytyków, ani córce, ani synom. W końcu męska część Zielińskich podziękowała za gościnę i pojechała do swoich domów.

Zostali sami, bo konkubent matki był w pracy.

- Chcesz coś do jedzenia? – zapytała po krępującej chwili milczenia. – Dobrze się czujesz?

- Nie – pokręciła głową Barbara. – To znaczy, nie chcę jeść.

Zakręciło się jej lekko w głowie.

- I chyba się już położę – dodała.

Matka, o dziwo, zajęła się przygotowaniem jej pościeli i po jakimś czasie dziewczyna leżała już w pachnącym krochmalem i proszkiem do prania łóżku.

Była zmęczona, ale nie potrafiła zasnąć.

Co zamykała oczy wydawało jej się, że ktoś jest w pokoju, ale kiedy je otwierała widziała tylko doskonale sobie znane meble i ściany.

Aż do momentu, kiedy zorientowała się, że jednak nie wszystko jest takie, jak być powinno w jej pokoju.

Na jednej ze ścian, tuż koło drzwi pojawiły się dwa dziwne cienie, wyraźnie układając się w dwie postaci. Przypomniały dwie istoty, które zamiast twarzy miały jedynie czaszki, ubrane były w czarne szaty i składały ze sobą ręce tak, jakby przybijały „piątkę” po młodzieżowemu.

Basia zamarła w łóżku wstrzymując oddech. Bała się, że najdrobniejszy gest czy hałas zwróci na nią uwagę tych dwóch ... stworów.

- Poprzez krew i cierpienie przerwiesz łańcuch – wyraźnie usłyszała szept za swoją głową, ale nie starczyło jej odwagi, by się odwrócić.

- Znajdziesz nóż jego w rzeczach – szeptał ów głos. – Rozpoznasz go bez trudu. A jak znajdziesz owo ostrze użyj go przeciwko temu, kto chciał twej śmierci. Zabij, a wyzwolisz się z kręgu kłamstw. Nie wahaj się. Oni się nie zawahają.

Cienie na ścianie poruszyły się. Zafalowały i znikły, a ona leżała przerażona w swoim łóżku niezdolna do szybkiego wstania.





GRZEGORZ WICHROWICZ



Ciemność już go nie przerażała. Zorientował się w tym, kiedy szedł ciemnymi, mokrymi ulicami Miasta. W jakiś sposób zobojętniał na grozę, której ostatnio doświadczył. Jakby zbyt wiele strachu zamiast kolejnej fali lęków wzbudziło jedynie obojętność.

Znał te ulice doskonale. Wychował się na nich. Tutaj, pośród tych pachnących węglem i moralną pustką, kamienic. Pośród pijackich śpiewów i meliniarskich kłótni, gdzie nocą poza drącymi się kotami pijacy tłukli butelki i hałasowali bardziej niż zwierzaki.

Na przystanku czekał z kwadrans. Nie miał ochoty wydawać pieniędzy na taksówkę, a może zwyczajnie kusił los. Może podświadomie chciał już końca. Może obawa o guzy w mózgu oddaliła strach przed śmiercią. Bo jeśli miał raka, to żył i tak w pożyczonym czasie. Wiedział, że choroba jest nieuleczalna. Może tam, na Zachodzie potrafili ją wyleczyć, ale tutaj, w Polsce jego szanse spadały do zera. W konfrontacji z nowotworem demony i wszelkie nadprzyrodzone badziewie zdawało się być mało straszne.

W tramwaju był jednym z nielicznych pasażerów, podobnie w autobusie jadącym na osiedle, gdzie mieszkał. Do kolejnej betonowej pustyni, gdzie ludzi nie interesowali inni luzie. Gdzie każdy żył swoim własnym życiem i wszyscy udawali, że są szczęśliwi.

Do mieszkania dotarł bez problemu.

Zdjął kurtkę, kiedy zadzwonił telefon.

Wahał się tylko przez moment. Odebrał.

- Cześć. To ja – głos Gosi był dla niego najcudowniejszą muzyką. Grzesiek poczuł, że serce bije mu szybciej.

- Cześć.

- Słuchaj, Grzesiu – ton głosu jego dziewczyny nie pozostawał wątpliwości, co do jej stanu ducha. – Strasznie za tobą tęsknię. Czy mógłbyś przyjechać do mnie jutro? Potrzebuję cię.
 
Armiel jest offline