Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-06-2012, 19:38   #119
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Spotkanie okazało się nie być tak pomocne, jakby tego chciał. Nie uzyskali właściwie żadnych odpowiedzi, tylko więcej pytań i danych, ale to zawsze coś. Tak naprawdę, to właśnie od jutrzejszego spotkania z "egzorcystą" oczekiwał czegoś konkretnego. Bo obecnie największym ich problemem była nieznajomość sił z którymi mieli do czynienia. Nie wiedzieli, do czego są zdolni, chociaż zakładali, że do wszystkiego, nie wiedzieli, jaki może być ich cel i dlaczego wybrali akurat ich. Nie mogli nawet określić, czy te tajemnicze siły mają ambicje i cele w ludzkim pojęciu tych słów. W końcu samo ich pochodzenie nie miało najpewniej wiele wspólnego ze światem ludzi, możliwe więc, że sam ich tok rozumowania był nie do ogarnięcia przez przeciętnego człowieka. To tak, jakby człowiek próbował odgadnąć, dlaczego Bóg stworzył Świat- można stawiać wiele hipotez, ale tak naprawdę jak sposób myślenia istoty wszechmocnej i wszechwiedzącej, zdolnej stworzyć i zmieść w pył TO WSZYSTKO jedną myślą, może zostać odgadnięty przez jedno z jego dzieł? I to tak wadliwe, omylne i kruche jak człowiek...
Jaka była więc szansa, że ten cały Karol będzie wiedział coś więcej, że będzie w stanie coś zaradzić? Cóż, skoro ojciec Koliński zdecydował się skierować Grześka właśnie do niego, może nie byli jedynymi, którym przydarzyły się takie rzeczy? Może podobne przypadki badane były przez duchownych, przez egzorcystów, i zdołali oni znaleźć sposób żeby sobie z tym radzić, choćby po części?
Na samo wspomnienie księdza Jana Wichrowicz skrzywił się. Już przy pierwszej wizycie na plebanii czuł się nieco nieswojo, ale ta cała prezencja Kolińskiego, to co i jak mówił, i jeszcze ta złowroga aura... Wystraszył Grześka do tego stopnia, że ten chwilami zaczynał się zastanawiać, czy faktycznie jest on tak bezradny w tej sytuacji, za jakiego chce uchodzić.

Gdy zorientował się, że latarnie wzdłuż całej ulicy nie palą się, a chodnik tylko gdzieniegdzie rozjaśniało światło padające z okien nielicznych mieszkań, przypomniał sobie, co mówiła Bułka. "Uciekać i szukać miejsca pozbawionego światła". Ciemność zawsze kojarzyła się ludziom z niebezpieczeństwem, ze złymi mocami. Skoro tak, to czemu ma ona zbawić ich przed tym, co ich goni? Jeśli zapewni im bezpieczeństwo, to czy nie oznacza, że to oni są tymi złymi? Może faktycznie mają coś na sumieniach... Tylko w jaki sposób mogli nabroić i nie mieć tego świadomości? Zrobili coś, co z ich perspektywy było dobre, konieczne, uzasadnione w jakikolwiek sposób, ale w gruncie rzeczy- nie, raczej dla ich prześladowców- było to grzechem na tyle ciężkim, że zasłużyli na męki i okrutną śmierć. Jakie to grzechy? Tu, w ramach odpowiedzi, Grzesiek z bezsilnym uśmieszkiem na twarzy wyszeptał cicho: Jak człowiek może pojąć logikę Boga?
Nieważne, jak bardzo by się starał, nie zrozumie, dlaczego. Nie teraz, nie sam.

- Filozof?
- zagadał mężczyzna siedzący przed nim w trzęsącym, zatrważająco nieszczelnym autobusie.
- Słucham?
Nieznajomy usiadł na fotelu bokiem i odwrócił się do Wichrowicza przodem. Widać było, że ma nadzieję na dłuższą rozmowę.
- Jest pan filozofem?- Mina muzyka nadal wyrażała skrajne niezrozumienie, mężczyzna dodał więc, już z mniejszym entuzjazmem.- Słyszałem, co pan mówił. O Bogu, jak człowiek może zrozumieć jego yyy, logikę.
- Nie, nie jestem filozofem. Tak tylko, myślę sobie...
- Ja wiem, też czasem myślę tak, o niczym, i o wszystkim. Ale wie pan co teraz myślę? Człowiek został stworzony na podobieństwo Boga, no nie? I myślę, że skoro jest taki sam, jak on, to może zrozumieć, jak Bóg myśli. Jego logikę, znaczy się.

Przez moment Grzesiek chciał to przemilczeć, przytaknął nawet "rozmówcy" na odczepnego i odwrócił głowę w stronę szyby, poczuł jednak, że mężczyzna wciąż na niego patrzy, jakby czekając na odpowiedź. Uznał, że krótka pogawędka mu nie zaszkodzi.
- Jeśli Bóg byłby tak dokładny i stworzył nas swoimi dokładnymi kopiami, to, tak jak on, potrafilibyśmy tworzyć całe światy w mgnieniu oka.
- Raczej w siedem dni
- poprawił mężczyzna, kiwając jednak głową z uznaniem.- Ale rozumiem, do czego pan zmierza. No tak, musimy być trochę słabsi od niego.
- Sześć dni, skoro już musimy być tak dokładni. Siódmego odpoczywał. Ale nie w tym rzecz. Przecież to tylko symbolika.
- Wyraz twarzy nieznajomego jednoznacznie wskazywał, że nie do końca zgadza się on z ostatnim stwierdzeniem.- Przecież nie było tam nikogo, kto mógłby spisać, ile dni zajęło Bogu tworzenie ziemi i całej reszty. To autor biblii tak sobie ustalił, czy tam jakiś współtwórca religii chrześcijańskiej, który...
- Był przecież Bóg
- uśmiechnął się, wręcz kpiąco, pasażer. - Bóg to wszystko spisał, żeby ludzie, których później stworzył, wiedzieli.

Jego tok rozumowania był zatrważająco prosty i naiwny. I pewnie dlatego Grzesiek nie wziął go nawet pod uwagę. Ale przecież to mogła być prawda. Jeśli ktoś wierzy w Boga wszechmogącego, a Grzesiek wierzył, to dlaczego miałby nie wierzyć, że to on jest bezpośrednim autorem Biblii? A przynajmniej, jej pierwszych rozdziałów, spisywaniem reszty zajęli się wybrani przez niego i namaszczeni Duchem Świętym ludzie. To takie proste, dlaczego miałby nie zająć się tym sam? To by jednak oznaczało, że naprawdę aż sześć dni zajęło mu stworzenie Świata. Dlaczego tak długo, skoro jest wszechmogący i wszechwiedzący? Czyżby nie był aż tak niewyobrażalnie oddalony od człowieka? Czyżby jego moc również podlegała, niewielkim ale jednak, ograniczeniom?

- Widzę, że dałem panu do myślenia, co?- Mężczyzna wstał, autobus zatrzymał się.- Niech pan tylko nie zarwie nocki przez te filozoficzne rozmyślania- rzucił jeszcze wychodząc w mrok ulicy.

Czy wszystko musi mieć zawsze jakieś zawiłe rozwiązanie? Jeśli nie, to czemu właśnie takiego zawsze szukamy, czemu nie możemy uznać wyższości tego prostego, może i naiwnego, ale jednak sensownego rozwiązania? Przecież i tak nigdy nie dojdę prawdy, pomyślał gorzko. Wielu przede mną próbowało i wielu po mnie spróbuje. I to wszystko z góry skazane na niepowodzenie.

Wichrowicz wysiadł na następnym przystanku i niecałe pięć minut później zamykał już drzwi mieszkania na cztery spusty, co zrobił tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia. Zdawał sobie sprawę, że jeśli to COŚ przyjdzie po niego, zamki w drzwiach go nie ochronią, a nie najlepszy nastrój tylko wzmacniał tego typu negatywne myślenie.

Wieczorna cisza, tak teraz kojąca i błaha, została zakłócona przez dźwięk dzwoniącego aparatu telefonicznego. Grzesiek nie wahał się, może to kolejne ostrzeżenie od Andrzeja, albo Czarka, albo kogoś innego? Wtem przypomniał sobie niedzielną rozmowę nader dokładnie. Czubek, młody czubek, albo coś używające jego głosu, kazał mu uciekać do światła i unikać cieni... Przecież to było przeciwieństwo tego, co mówiła Tereska... Co to miało znaczyć? Czyżby ta rzekoma pomoc miała ich w rzeczywistości zaprowadzić w paszczę bestii? Ale jeśli tak, to tylko jedno źródło kłamało. Ale jak ustalić, które? Może ten telefon, może właśnie teraz... Chwycił za słuchawkę i momentalnie przyłożył ją do ucha, czekając w napięciu.

- Cześć. To ja– oznajmiła Gosia.
- Cześć- odpowiedział krótko muzyk, czując, że uchodzi z niego powietrze. Przez moment jakby się uspokoił, ciepły płomień rozgrzał go od środka.
- Słuchaj, Grzesiu – ton głosu jego dziewczyny nie pozostawał wątpliwości, co do jej stanu ducha. – Strasznie za tobą tęsknię. Czy mógłbyś przyjechać do mnie jutro? Potrzebuję cię.
- Gosiaczku, coś się stało? Jak Twój ojciec, wszystko dobrze?
- Nie chciał zaczynać od odmowy, chociaż wiedział, że nie może pojechać. Musi walczyć o życie, życie które miał nadzieję szczęśliwie spędzić u boku tej kobiety.
- Lepiej. Nadal nieprzytomny, ale rokowania lekarzy się poprawiły. Ale strasznie za tobą tęsknię. I potrzebuję oprzeć się na czyimś ramieniu.
- Chciałbym, bardzo chciałbym, ale...
- Krótka pauza, musiał szybko zdecydować, co może jej powiedzieć.- To nie jest dobry moment, nie mogę wyjechać. Znajomi mają problemy, jednej zaginęło dziecko, innego bez dowodów oskarżono i zamknięto na 48, niełatwo dochodzi po tym wszystkim do siebie...Muszę pomóc im przetrzymać najgorszy okres. Przykro mi, że wszystko się tak na siebie nałożyło. Chciałbym być przy tobie, uwierz mi, ale nie mogę od tak porzucić tego, co się tutaj dzieje w tym momencie. Myślę, że w sobotę będę mógł przyjechać. Może wcześniej, ale nie chcę niczego obiecywać, wiesz, jak to jest... Biednemu zawsze wiatr w oczy...
Cisza przeciągała się nieznośnie.
- Znajomi? - powiedziała krótko, wyraźnie zawiedzionym tonem.
Nie ukrywała rozczarowania w glosie.
- Może przynajmniej wpadnij na jeden dzień. Tylko jeden dzień. Proszę.
- Nie mogę, naprawdę. Nie teraz. Może... w środę, ale nie wcześniej. Wybacz mi. Wszystko Ci wyjaśnię jak się spotkamy. Zgoda?
- Zgoda
- powiedziała to jednak tonem, który nie wróżył nic dobrego.

Napięcie, mimo odległości kilkuset kilometrów, było namacalne. Małgorzata zaczęła z grubej rury i przez odmowę Grześka dalsza rozmowa była wręcz wymuszona. Oboje męczyli się teraz swoją obecnością, dystans duchowy zdawał się zbliżać do tego fizycznego, skończyli więc szybko pogaduszki. Z resztą, oboje mieli problem z wykrzesaniem z siebie czegoś sensownego. Takie momenty miewają ludzie, którzy nagle, po cichu odwracają się od siebie, zorientowawszy się o tym dopiero, kiedy jest już za późno. Wichrowicz nie chciał, żeby tak to się skończyło, zdecydował więc, że jeśli przeżyje do środy wieczór, pojedzie od Gosi, a w piątek wróci na badania. Swój niepewny stan zdrowia będzie mógł podać jako prawdziwy powód dla którego nie mógł jechać już jutro. Nie lubił jej okłamywać, ale w prawdę nigdy by nie uwierzyła.

Dopadł go okropny nastrój, jeszcze bardziej depresyjny niż kiedykolwiek w okresie tych całych nawiedzeń. Teraz, poza duchami, Voivorodiną i dwoma wyrokami śmierci, dodatkowo przechodzili z Gosią kryzys, który mógł poważnie zaburzyć ich relacje. Próbował myśleć racjonalni lecz nie przyniosło to żadnych konkretnych rozwiązań, dlaczego więc teraz, przytłoczony beznadzieją, nie ma spróbować innej metody? Otworzył lodówkę i rozejrzał się. Pustka, jaką tam zastał nieco go zaskoczyła, ale tylko początkowo. Zazwyczaj to Gosia robiła zakupy, on tylko gotował, nic więc dziwnego, że odkąd wyjechała zapomniał uzupełnić zapasów. Ale było to, co najważniejsze- dwa pęta kiełbasy, końcówka ogórków kiszonych i chleb (nie dosyć, że stary, to jeszcze gospodarz jak zwykle zapomniał, żeby nie kłaść go do lodówki, przez co był twardy, zimny i ogólnie na granicy zjadalności). Oraz, oczywiście, pół litra bimbru od znajomego, trzymane bez skrępowania na półeczce drzwiczek lodówki.
Tak, metoda Gawrona może podziałać, pomyślał z ironicznym uśmieszkiem patrząc na zebrane zapasy. Tylko przez chwilę wahał się, czy powinien pić przed jutrzejszym spotkaniem z egzorcystą. Ufał, że, jak to zwykle bywało, odpuści w odpowiednim momencie. I odpuścił. Gdy opróżnił ćwierć butelki, zaczął się zastanawiać, czy ksiądz, jeśli zorientuje się, że jest na kacu, uwierzy w jego opowieści i nie uzna ich za majaczenie młodego menela. W butelce zostało mniej niż połowa, gdy doszedł do wniosku, że tak, i że bezpieczniej będzie przestać i iść spać. Szum w głowie i chyboczące się ściany oznaczały, że Grzesiek nie docenił gorzałki. Nie śmierdziała za bardzo, a i gładko wchodziła, ale jak się okazało, koniec końców waliła mocniej niż czysta. Zbyszek się postarał, trzeba mu to przyznać. Na szczęście, myśl, aby chwycić za słuchawkę i mu to oznajmić na bieżąco po spożyciu, została zagłuszona przez resztki świadomości i rozsądku, które szybko pokierowały go do łóżka. Ledwie zdołał ustawić budzik na ósmą, zdjąć ubranie i przykryć się kołdrą nim zmorzył go błogi, pijacki sen.

Szedł pustą, szeroką ulicą w kierunku zachodzącego słońca. Wołał kogoś, ale nie słyszał własnych słów. Przyglądał się pustym wystawom sklepowym, podchodził do okien i zaglądał do środka. Szarpał klamki, coraz bardziej nerwowy, szukając kogoś. Kogokolwiek. Szukał kogokolwiek, przytłoczony ogromem przestrzeni pustego Miasta, znanego i jednocześnie obcego. Wszedł w jeną z mniejszych uliczek, lecz po chwili wyszedł na plac Bora Komorowskiego. Mgła osiadała na bruku delikatna, łagodna, niewinna. Wbiegł w nią, starając się dotrzeć na przeciwległy koniec placu. Zrobiło się ciemno, mgła unosiła się już tylko na wysokości kostek, była jednak na tyle gęsta, że tylko gdzieniegdzie trawa wystawała ponad nią. Maszerował boso w kierunku opustoszałych bloków z wielkiej płyty, z których dobiegał go przeraźliwy kobiecy krzyk. Momentalnie zerwał się porywisty wiatr, który o mały włos nie wytrącił go z równowagi. Przymknął oczy, lecz gdy wiatr ustał, nie mógł ich otworzyć. Sklejone ropą powieki pozostawiały mu tylko wąską szparkę, przez którą obserwował szybko zbliżające się budynki. Gosia stała niecierpliwie opierając się o najbliższą ścianę. Podbiegł do niej uśmiechnięty, lecz widząc jej smutną minę, momentalnie spochmurniał.

- Co się stało, kochanie?
- Ty już mnie nie kochasz!
- wrzasnęła upiornie gardłowym głosem, twarz wyciągnęła jej się nienaturalnie.
- Ale co ty mówisz, przecież Cię kocham- uznał to za argument ostateczny.
- Tak? To skąd ta krew?!- krzyknęła, tym razem bliższa histerii, pokazując palcem na niego.
Spojrzał w dół, na zakrwawione po same łokcie ręce, potem w bok, na wiszące na ścianie budynku lustro, wyjęte żywcem z ich przedpokoju. Jego twarz była cała we krwi, tak jak i włosy. Aż ciężko mu było znaleźć podobieństwo do samego siebie.
- Ale to nie ja!- zaprotestował, przenosząc z powrotem wzrok na Gosię. Na środku koszulki miała okrągłą czerwoną plamę, a krew zdawała się ciągle wypływać z zakrytej rany, znacząc materiał dodatkowymi brunatnymi strużkami.
- To nie ja! - powtórzył, rozkładając bezradnie ręce. Dziewczyna odwróciła się od niego i zaczęła iść w kierunku pól zasianych wysokim, czarnym zbożem. Bezskutecznie próbował ją dogonić, z każdym swoim krokiem była coraz dalej. Gdy zniknęła mu z oczu, za horyzontem zachodzącego słońca, zatrzymał się bezradnie i usiadł na krześle. Zrezygnowany odchylił głowę do tyłu i wzniósł oczy do nieba.
- Śmiało, dawaj.

Otworzył niemrawo oczy, klepnął brzęczący budzik. Minęła chwila nim pląsające po tarczy liczby uspokoiły się i był w stanie zogniskować wzrok na zdecydowanie zbyt cienkich wskazówkach. Było po siódmej. Widocznie musiał wczoraj nieco zbyt mocno przekręcić pokrętełko. Dobrze, że w ogóle dał radę ustawić zegarek, czół się taki ciężki, że pewnie mógłby spać i do dwunastej. Zwlókł się z łóżka i poczłapał do kuchni. Ubrania porozrzucał tylko w pokoju, w kuchni zaś stała (zakręcona na szczęście) butelka, pełna w jednej trzeciej, pusty słoik po ogórkach (początkowo musiał czymś zapijać) i notes z numerami telefonów. Wszystko miało sens i komponowało się z jego wspomnieniami w spójną całość, było więc względnie dobrze. Chwycił szklankę i nalał resztkę przygotowanej wody, która leżała w czajniku od wczoraj, potem poprawił kranówą (raz kozie śmierć). Pragnienie chwilowo ustało. Z resztą, nie suszyło go tak bardzo, gorszy był ból głowy. Mieli w szafce specjalne miejsce na środki przeciwbólowe, więc Grzesiek nie patrzył nawet na nazwę nadrukowaną na pudełku, po prostu wyciągnął listek tabletek i wycisnął dwie, połykając i popijając niezwłocznie kolejną dawką swojskiej "ściekówki". Ponoć woda w ubikacji stanowi obieg zamknięty z wodą w kranie w kuchni, tylko są zastosowane specjalne filtry, żeby nie byłą brązowa i nie śmierdziała gównem. Takie historyjki opowiadali sobie za młodu z Gawronem, Bułkiem, Czubkiem i Lwem. Dziewczyny oczywiście krzywiły się na wspomnienie o takich teoriach, ale oni mieli ubaw. Ubaw po pachy.

Następny punkt programu- zimny prysznic. Trochę to trwało, ale kiedy już wyszedł z łazienki, był niespodziewanie rześki. Gdyby nie ból głowy, powiedziałby, że czuje się dobrze. Zjadł i posiedział przy wyciszonym telewizorze, zerkając co jakiś czas na głośno tykający zegarek. Była za dwie dziewiąta. Głowa co prawda nadal go ćmiła, jednak czekanie z telefonem, dopóki nie poczuje się już całkowicie dobrze nie miało sensu. To była jego szansa. Podszedł do aparatu w przedpokoju, trzymając w lekko drżących dłoniach kartkę z numerem ojca Karola. Denerwował się, dużo oczekiwał po tej rozmowie i jej konsekwencjach, chociaż nie potrafił określić, czego dokładnie. Pomocy, jakiejkolwiek. Tak, to powinno wystarczyć. Zdjął słuchawkę z widełek i powoli zaczął wykręcać numer.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 19-06-2012 o 08:52.
Baczy jest offline