Zaczęło się. Sławny pojedynek pomiędzy dwoma herosami. Rycerz w czarnej jak smoła zbroi skrzyżował swój miecz z jaśniejącym niczym jutrzenka Tankredem. Wymiana ciosów, uniki, istny taniec pełen namiętności i uczucia. Wirowali w odwiecznej walce dobra ze złem uzupełniając się idealnie i komponując niczym dwa antyczne posągi przedstawiające półbogów.
Jednak jak to w życiu bywa, a nie jak w większości bajek dla małych dziatków, zło zwykle zwycięża. Tak to i teraz się zdarzyło. Jaśniejący szermierz szybko został zgaszony przez czarną pochodnię mroku jaką był Bazyliszek. Jednak o dziwo ten miast zakończyć sprawę raz na wieki, darował życie przegranemu, honorując pardon o który ten prosił. Zdziwiło to niezmiernie Thorgala gdyż sądził, iż cały ten jaszczur to szumowina jedna nie znająca honoru ni mająca dumy, a tu na taki gest dobroci i hojności się zdobył, że aż dech zabrało brodaczowi w piersi. Zaklaskał w dłoń wesoło, sądząc, iż to koniec już kłopotów i rozejść się będzie można, by dalej delektować podniebienie szyneczką i wódką, lecz kłopoty dopiero się zaczęły.
Wpierw ktoś bezwstydnie z ukrycia ustrzelił gadziego lorda niczym assasyn, bełt posyłając w jego czachę, potem ktoś jeszcze okrutniejszy bestię ognistą z najgłębszych czeluści piekieł przywołał. Niczym mityczny demon drzemiący głęboko w korzeniach kopalni Mor'in, ognisty poczwar stanął w swej krasie siejąc wszędzie płomienne spojrzenia i z chęcią spopielenia świata całego w duszy drzemiącą.
Tego było za wiele. Zdrada wchodziła w grę ale nie na taką skalę. Czyjeś niecne uczynki chciały pokrzyżować tak wykwintną ucztę?! Nie można było na to pozwolić.
Rycerska brać jak to w jej zwyczaju, rzuciła się czym prędzej w stronę źródła wszelkiego zepsucia jakie im było widne i w dłoniach dzierżąc stal i żelazo próbowało swych sił z nadprzyrodzoną potęgą ognia. Jednakże diabli nie są tako słabe by byle człowiek zdołał im zdzierżyć pola i trzymać tempa, tako i ich bitwa z góry przegrana była by. Szczęściem dwa khazady z rodów pokrewnych, jeden z Flammewaerterów drugi z Falmmesteinów w pobliżu ucztowały. Tak i teraz jako jeden mąż w szarżę na potwora ruszyły.
~Jako gość pierwszy ruch tobie przysługuje. Jeno nie porachuj mego ciała zbytnio, bo to szkoda, zdrowe jeszcze.
~Sie wie
Stal w którą przybrany był karzeł z dźwiękiem zbliżonym do jazgotu podrygiwała na jego ciele, a młot młyńca wywinąwszy w powietrzu świst nie cichy spowodował. Okrzyk na usta garnął się z wolna, by niczym byk szarżujący wydobyć się z gardzieli. Dwa słowa, odwiecznie przekazywane z ojca na syna. Dwa słowa kształtujące od pokoleń młode dusze i hartujące ich umysły. Dwa słowa zawierające w sobie tyle co nic, jednak jednocześnie całe dzieje i ideologie ichniego rodu. Wiarę i religię. Politykę i poglądy. Wszystko i nic.
- Płomień! Kamień! - Niczym smoczy ryk pomknęło z echem po sali. Płomień oznaczał hart ducha. Nieustępliwość. Żywiołowość i energię zdatną do życia. Symbolizował go młot na tarczy Rutha, gdyż niczym iskry sypiące się spod młota kowalskiego tako i ogień w sercach khazadzkich wzbiera się i rozpala gdy ktoś honor i dumę na szwank naraża. Kamień oznaczał ziemię. Ich matką i żywicielkę. Ich dom i życie. Ich pracę i nadzieje. Oznaczał też wytrwałość i niezłomność. Symbolizował go kilof który poprzez skały drąży co dzień w poszukiwaniu złóż tak bliskich ich sercu. Płomień oznaczał ich ducha. Kamień ich ciało. Razem tworzyli khazada.
Uderzenie z ramienia niskiego krasnoluda nie było łatwym do sparowania. Nie dość, że mizerny wzrost w porównaniu do demona, pozwalał mu unikać zastawy, ogromna siła kafara nie była banalna do powstrzymania, to jeszcze ifryt zajęty był walką z innymi przeciwnikami. Uderzenie zdrowo wstrząsnęło zarówno napastnikiem jak i żywiołakiem wybijając ochłapy lawy z ciała płomiennego.
~Niezły cios. Ale teraz pokarzę ci jak twoi ojcowie to robili.
- Geadelt ist wer Schmerzen kennt
Vom Feuer das in Lust verbrennt
Ein Funkenstoss
In ihren Schoss
Ein heisser Schrei
Feuer frei! - Słowa w ich ojczystym języku z cicha popłynęły niczym lekki górski strumień. Stara modlitwa dodająca siły, odwagi i hartu ducha. Modlitwa strażników.
Krasnolud niczym zahipnotyzowany, skupił się tylko i wyłącznie na swym płonącym przeciwniku. Nie było już świata dookoła. Był tylko on i płomień. I mimo, że jego dziadowie byli opiekunami ognia, ten trza było zgasić. I to jak najszybciej.
__________________ Why so serious, Son? |