Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-06-2012, 12:14   #21
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Zaczęło się. Sławny pojedynek pomiędzy dwoma herosami. Rycerz w czarnej jak smoła zbroi skrzyżował swój miecz z jaśniejącym niczym jutrzenka Tankredem. Wymiana ciosów, uniki, istny taniec pełen namiętności i uczucia. Wirowali w odwiecznej walce dobra ze złem uzupełniając się idealnie i komponując niczym dwa antyczne posągi przedstawiające półbogów.
Jednak jak to w życiu bywa, a nie jak w większości bajek dla małych dziatków, zło zwykle zwycięża. Tak to i teraz się zdarzyło. Jaśniejący szermierz szybko został zgaszony przez czarną pochodnię mroku jaką był Bazyliszek. Jednak o dziwo ten miast zakończyć sprawę raz na wieki, darował życie przegranemu, honorując pardon o który ten prosił. Zdziwiło to niezmiernie Thorgala gdyż sądził, iż cały ten jaszczur to szumowina jedna nie znająca honoru ni mająca dumy, a tu na taki gest dobroci i hojności się zdobył, że aż dech zabrało brodaczowi w piersi. Zaklaskał w dłoń wesoło, sądząc, iż to koniec już kłopotów i rozejść się będzie można, by dalej delektować podniebienie szyneczką i wódką, lecz kłopoty dopiero się zaczęły.
Wpierw ktoś bezwstydnie z ukrycia ustrzelił gadziego lorda niczym assasyn, bełt posyłając w jego czachę, potem ktoś jeszcze okrutniejszy bestię ognistą z najgłębszych czeluści piekieł przywołał. Niczym mityczny demon drzemiący głęboko w korzeniach kopalni Mor'in, ognisty poczwar stanął w swej krasie siejąc wszędzie płomienne spojrzenia i z chęcią spopielenia świata całego w duszy drzemiącą.

Tego było za wiele. Zdrada wchodziła w grę ale nie na taką skalę. Czyjeś niecne uczynki chciały pokrzyżować tak wykwintną ucztę?! Nie można było na to pozwolić.

Rycerska brać jak to w jej zwyczaju, rzuciła się czym prędzej w stronę źródła wszelkiego zepsucia jakie im było widne i w dłoniach dzierżąc stal i żelazo próbowało swych sił z nadprzyrodzoną potęgą ognia. Jednakże diabli nie są tako słabe by byle człowiek zdołał im zdzierżyć pola i trzymać tempa, tako i ich bitwa z góry przegrana była by. Szczęściem dwa khazady z rodów pokrewnych, jeden z Flammewaerterów drugi z Falmmesteinów w pobliżu ucztowały. Tak i teraz jako jeden mąż w szarżę na potwora ruszyły.

~Jako gość pierwszy ruch tobie przysługuje. Jeno nie porachuj mego ciała zbytnio, bo to szkoda, zdrowe jeszcze.
~Sie wie

Stal w którą przybrany był karzeł z dźwiękiem zbliżonym do jazgotu podrygiwała na jego ciele, a młot młyńca wywinąwszy w powietrzu świst nie cichy spowodował. Okrzyk na usta garnął się z wolna, by niczym byk szarżujący wydobyć się z gardzieli. Dwa słowa, odwiecznie przekazywane z ojca na syna. Dwa słowa kształtujące od pokoleń młode dusze i hartujące ich umysły. Dwa słowa zawierające w sobie tyle co nic, jednak jednocześnie całe dzieje i ideologie ichniego rodu. Wiarę i religię. Politykę i poglądy. Wszystko i nic.
- Płomień! Kamień! - Niczym smoczy ryk pomknęło z echem po sali. Płomień oznaczał hart ducha. Nieustępliwość. Żywiołowość i energię zdatną do życia. Symbolizował go młot na tarczy Rutha, gdyż niczym iskry sypiące się spod młota kowalskiego tako i ogień w sercach khazadzkich wzbiera się i rozpala gdy ktoś honor i dumę na szwank naraża. Kamień oznaczał ziemię. Ich matką i żywicielkę. Ich dom i życie. Ich pracę i nadzieje. Oznaczał też wytrwałość i niezłomność. Symbolizował go kilof który poprzez skały drąży co dzień w poszukiwaniu złóż tak bliskich ich sercu. Płomień oznaczał ich ducha. Kamień ich ciało. Razem tworzyli khazada.

Uderzenie z ramienia niskiego krasnoluda nie było łatwym do sparowania. Nie dość, że mizerny wzrost w porównaniu do demona, pozwalał mu unikać zastawy, ogromna siła kafara nie była banalna do powstrzymania, to jeszcze ifryt zajęty był walką z innymi przeciwnikami. Uderzenie zdrowo wstrząsnęło zarówno napastnikiem jak i żywiołakiem wybijając ochłapy lawy z ciała płomiennego.
~Niezły cios. Ale teraz pokarzę ci jak twoi ojcowie to robili.

- Geadelt ist wer Schmerzen kennt
Vom Feuer das in Lust verbrennt
Ein Funkenstoss
In ihren Schoss
Ein heisser Schrei
Feuer frei!
- Słowa w ich ojczystym języku z cicha popłynęły niczym lekki górski strumień. Stara modlitwa dodająca siły, odwagi i hartu ducha. Modlitwa strażników.
Krasnolud niczym zahipnotyzowany, skupił się tylko i wyłącznie na swym płonącym przeciwniku. Nie było już świata dookoła. Był tylko on i płomień. I mimo, że jego dziadowie byli opiekunami ognia, ten trza było zgasić. I to jak najszybciej.
 
__________________
Why so serious, Son?
andramil jest offline  
Stary 19-06-2012, 14:34   #22
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Kurt

Czułeś jak z każdym krokiem zbroja nagrzewa się co raz bardziej. Jak na skórze pojawiają się bąble a włosy się tlą. Wskoczyłeś do koryta wypełnionego wodą. Drewniana konstrukcja nie wytrzymała jednak ciężaru ciała Bazyliszka w pełnej zbroi, rozwaliła się w drobny mak a woda zalała dziedziniec. I Ciebie. Prawie zakląłeś gdy zetknęła się z poparzonym ciałem. Jak obmyła ranę na głowie. Szybko jednak podniosłeś się znowu nie dając dla zmęczonego i poranionego ciała odpoczynku. I oślepłeś. Zobaczyłeś błysk jak podczas burzy.

Thorgal

Atakowałeś. Raz za razem. Młot i tarcza wznosiły się. Byłeś w szale. Zatraciłeś się w nim. Nie wiedziałeś czy jesteś Ruthem czy Thorgalem. To nie miało znaczenia. Demon mimo, że osłabiony był potężny i nie pozwalał podejść do siebie. I wtedy tuż nad Twoją głową coś zajaśniało trafiając prosto w pierś plugastwa. Rozrywając je na strzępy. Po to by ta znowu się zrosła. Jednak ogień nie był już zwarty. Za niego bez problemu zobaczyłeś zbroję rycerzyka. Zbroje rycerzyka i jego wielki miecz.

Benwolio
Dwoma cięciami odrąbałeś rękę. Rękę, która już nie odrosła. Bazyliszek gdzieś zniknął. Mortimer leżał na ziemi. Nie wiesz czy jeszcze dychał. Miałeś nadzieję, że tak. Na sekundę spojrzałeś na plac. Zobaczyłeś zbrojnych wycofujących się z Gołebicą. Jeden z krasnoludów musiało ją trzymać bo wyrywała się do syna. Była tam też Konstancja-Katherina z której dłoni coś wyskoczyło. To coś z każdym przebytym metrem rosło by zamienić się w piorun, który trafił w demona rozpryskując ogień na wszystkie strony. Płomień przylgnął do kamieni na dziedzińcu, do tarczy krasnoluda i do Twojej zbroi. Ale twór chaosu zrósł się, jego tors jednak nie przypominał już człowieczego, raczej szkieleta. Szkieleta zrodzonego z ognia. Wziąłeś potężny zamach. Stal wgryzła się bok demona rozcinając go na skos. Gdy ugrzęzła w nim Ty napierałeś. Niepotrzebnie. Twór będący wynikiem ohydnych czarów rozpadł się, rozpłynął. Ogień spłynął po ostrzu Twego miecza deformując je. Zebrał się w kałużę topiąc kamienie na dziedzińcu. I zniknął. A Ty po chwili padłeś na kolana pod ciężarem zbroi. Dyszałeś ciężko. Zacząłeś wymiotować. Straciłeś przytomność.

Drugi

Skradałeś się do zakapturzonego z ostrzem w dłoni. Byłeś już tuż tuż gdy ten się odwrócił. Uniósł dłoń i coś krzyknął ale Ty właśnie wybiłeś się do skoku. Cokolwiek tamten próbował nie wyszło mu, odskoczył w bok w ostatniej chwili unikając pchnięcia. Sam dobył zakrzywionego noża i ciął Ciebie w chwili gdy się odwracałeś. Nie zdąrzyłeś nic zrobić. Poczułeś ból, coś płynnego spływającego po twarzy na ramię. I barczysty cień za zakapturzonym. Cień podniósł nadziak i uderzył zakapturzonego. Usłyszałeś chrzęst łamanych kości. Czarnoksiężnik zachwiał się, oparł o studnię. I wtedy otrzymał następny cios, który posłał go w jego odmęty. O płyty dziedzińca z cichym brzękiem upadło srebro w które był oprawiony ruin. Krew ciągle spływała po Twojej twarzy. Sam nie wiedziałeś kiedy padłeś. Widziałeś zachmurzone niebo nad sobą. Straciłeś przytomność.

Pierwszy

Gdy zobaczyłeś, że Twój brat obrywa chciałeś mu pomóc. Na Ranalda! Chciałeś mu pomóc jak nigdy. Ale też bałeś się, nie o jego życie a czarnoksiężnika. Widziałeś co ten potrafi. Wiedziałeś co może Ci zrobić. Palce ślizgały się, były sztywne. Bełt nie chciał znaleźć swego miejsca. Ale Drugi przeżył. Nie dzięki Tobie. Nie dzięki swoim umiejętnościom. Kapitan najemników podbiegł do czarnoksiężnika i dwoma silnymi ciosami posłał go na dno studni. Zobaczyłeś jeszcze jak ranny brat upada. Chciałeś do niego podbiec. Nogi miałeś jak z waty. Nie poczułeś upadku.

Thorgal

Zobaczyłeś jak demon się topi. Po chwili rycerzyk padł i zaczął wymiotować. Nic nie rozumiałeś. Rozejrzałeś się. Ten w czarnej zbroi zdarł hełm ujawniając wielką ranę w które zamieniło się jego ucho i klęcząc zakrywał twarz dłońmi. Przy studni dwóch jakichś mężczyzn leżało a siedział oparty o studnie. Chyba martwy. Obok niego leżał nadziak. Ty naprawdę czegoś tu nie rozumiałeś. Spojrzałeś na grupkę otaczającą Gołębicę. Nie było ich. Tylko ta kobieta. Na czworakach, rzygająca jak jeszcze przed chwilą jej ukochany. Po chwili podniosła się na klęczki po to by upaść. I wtedy usłyszałeś Rutha.
"Żegnaj młody Thorgalu Miedzianobrody z domu Todenhart klanu Flammestein synu Gorrina. Dziękuję, niechaj bogowie i przodkowie Ciebie prowadzą". Oczy otworzyłeś już gdzie indziej.

Morfast

Błąkałeś się po niegdyś pięknym zamku, który co raz bardziej zaczął przypominać ruiny. Mówiłeś do siebie, do Grety i sam nie wiedziałeś do kogo jeszcze. I nagle podłoga pod Tobą zniknęła. Spadłeś na kamienie piętro niżej. Nie miałeś siły wstać. Zamknąłeś oczy.

Wszyscy

Obudziło Was słońce i zimno. Leżeliście tam gdzie skończył się dla Was koszmar-wizja. Przy studni, na środku placu w ruinach zamku. Budowla ciągle przypominała ruiny ale nie były już tak puste. Były pełne rozpadających się szkieletów, niektóre ciągle jeszcze były odziane w pordzewiałe płyty. Niektóre strzegły swego oręża, który poddał się czasowi tak jak jego właściciele. Po za jednym. Na środku dziedzińca gdzie doszło do walki z demonem leżał miecz Bazyliszka, wyglądał jak wtedy, podczas tamtej nocy.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 26-06-2012, 12:58   #23
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Kolejne cięcia, kolejne chwile w zwarciu z czymś co gawędziarza - o ile byłby w swoim własnym ciele - mogłoby zmiażdżyć w ułamku sekundy... Puchary potu wylane z silnego cielska Tankreda dawały ciepło, ale czyniły też przeszywanice noszoną pod zbroją cholernie ciężką. Ciężką i nieprzyjemną. Benwolio czuł jak pot zalewa mu oczy. Czuł jak buty stają się coraz cięższe i przy zbyt nagłych zwrotach kaleczą nogi panicza. Nie tak to sobie wyobrażał...

Od zawsze myślał, że rycerski fach to sama słodycz. Piękna lśniąca zbroja, pancerny hełm, biały rumak, własna ziemia i całe stada kobiet moknących na same wspomnienie imienia wspaniałego wojownika. Teraz - na własnej skórze - przekonał się, że jest zupełnie inaczej. Zbroja jest cholernie ciężka, hełm po jakimś czasie robi się nieznośny a kobiet nie jest wcale tak wiele. I jeszcze trzeba ich bronić...

Kolejne cięcie pozbawiło twór chaosu łapy. Tym razem z jej okolic wydobyło się jedynie nieprzyjemne skwierczenie. Ku uciesze walczących nic nie chciało bestii odrosnąć. Po rozejrzeniu się po polu bitwy Tankred nie widział nigdzie Bazyliszka a Mortimer leżał w bezruchu. Płacząca, nawołująca Gołębica nie wiedząc co z jej synem próbowała się wyrwać z uścisku silnego krasnoluda. Cicero mignęła też Konstancja. Z jej ręki wyskoczył gorejący bielą promień, który trafił demona. Niczym grom z jasnego nieba. Benwolio zamurowało. Jak to?! To dlatego Katherina ostatnio wspominała o odmieńcach i ich prawie do życia?! Bo sama jednym z nich była?! Ale ja byłem głupi...

Demon w skutek ataku rozprysnął się na małe ogniki aby po chwili pojawić się jako zdeformowany i nie tak trwały płomień. Jedno silne cięcie Tankreda przecięło go na pół. Miecz pod wpływem gorąca zaczął się topić. Pasażer białej zbroi zaczął słabnąć. Upadł na kolana, zbladł i miał mroczki przed oczyma. Poza tym nie mógł złapać powietrza jedynie wymiotując. Stracił przytomność...

***

Pierwsze co poczuł to ból. Nie tyle fizyczny co psychiczny. Mimo iż właśnie się obudził czuł zdrętwiałe knykcie, pieczenie mięśni i miedziany posmak krwi w ustach. Początkowo widział wszystko w odcieniach szarości. Gdy zobaczył Fleischera obraz zaczął nabierać kolorów. Benwolio powoli wstał, rozsmarował dłonie, przejechał palcem po wardze. Zero krwi, żadnych ran czy innych obrażeń. Blizny pokrywające jego ręce pod oplatającymi je rękawami miały już jakiś czas za sobą. Żadna nie była nabyta dzień czy nawet tydzień czy miesiąc temu. Benwolio wyglądał na wystraszonego, gdy dostrzegł stare, zardzewiałe pancerze i zbutwiałe tarcze w okolicy szkieletów uzbrojonych w wiekową, pokrytą rdzą broń. Jedynie miecz Bazyliszka wyglądał jakby właśnie wyjechał z kuźni. Był taki jak tamtego wieczoru. Dokładnie taki sam.

- Kurt. Dziękuję za uratowanie życia. Jak się czujesz? Ja okropnie... - powiedział gawędziarz przeciągając się z krzywym uśmiechem.

Kurt nawet jeżeli był zdziwiony całą tą sytuacją to nie okazywał tego nazbyt wylewnie. Przeciągnął się solidnie i rozmasował kark… Zupełnie tak jakby spędził noc niemalże na klepisku i nieomalże w pomieszczeniu ze wszystkimi ścianami. Opłukał usta wodą po czym splunął w kąt. Szturchnął nogą giermka i upewniwszy się, że jest cały i leniwy jak zwykle ostawił go samego sobie. Bez wylewności minął bajarza i skierował się po miecz… który kiedyś należał do Bazyliszka… a który teraz uznał za swoje trofeum.

Za dziękuję nic nie kupię. Ale uwierz mi, spłacić dług możesz mieć okazję nadspodziewanie szybko. - Odparł sucho. Głowę zaprzątało mu jednak zupełnie coś innego – herszt tych dezerterów. Wolał być gotowy na to… już nie mówiąc o sakiewce z kamyczkami, którą powinien odnaleźć w pobliżu. – Żyję i nic mi nie będzie. Trzeba nam resztę obudzić.

Widząc rycerza zbliżającego się do miecza Bazyliszka gawędziarz odkaszlnął znacząco.

- Chyba nie chcesz zabierać ze sobą miecza tego zwyrodnialca? Zrobisz jak uważasz, ale dla mnie to bynajmniej zły omen. Nie będzie lepiej go wrzucić do studni i dla pewności przysypać kamieniami bądź przygnieść którąś z tych zardzewiałych płyt?

Rycerz zaśmiał się tylko.

- Nie bądź jak stara baba! Zwyrodnialca nie ma... a miecz jest. Mój. Przyjdzie czas sprawdzić go później czy nie przeklęty.

- Jak chcesz. W razie jakiś komplikacji możesz liczyć na moją pomoc. A skoro już rozmawiamy to mogę wiedzieć, gdzie się z swoim towarzyszem wybieracie? Może nam po drodze razem a im liczniejsza grupa tym bezpieczniej... - Benwolio zdradził lekką ciekawość sięgając do swojego dobytku po manierkę z wodą i pakunek z jedzeniem.

Kurt popatrzył na swojego ciekawskiego towarzysza

- Teraz to ja się wybieram odlać... i ani Ty ani mój towarzysz mi w tym nie będzie towarzyszył. A co będzie potem to się jeszcze okażę. - Rozglądnął się czy nikt ich nie podsłuchuje i korzystając z tego, że grupa wojaków nie obudziła się w tym samym miejscu co oni. - Póki co to trzeba pozbyć się tych dezerterów... a mam spore obawy, że to nie będzie takie łatwe. We śnie widziałem Casamira... jak konał. Poza tym muszę tutaj jeszcze coś sprawdzić... i im mniej par oczu będzie w pobliżu tym lepiej. Jak chcesz ze mną jechać dalej to pozwól im odjechać... a potem kierunek obierzemy na wschód.

- Jak dla mnie może być. - powiedział lekko zdumiony na wspomnienie słowa “dezerter”. - Na wschód jest mi po drodze więc możemy wyruszyć razem. Wspólnie osiągniemy więcej. Uwierz mi. Znam się na ludziach. - dodał z uśmiechem tileańczyk i zaczął jeść.

***

"A więc Casamir zginął w trakcie wizji. Ciekawe czy żyje czy też na jego miejscu pojawił się szkielet. Ja tego nie będę sprawdzał. Zjem, wypocznę, a później zacznę czytać. W końcu mistrz Ragnar po coś te księgę napisał..."

 
Lechu jest offline  
Stary 26-06-2012, 20:10   #24
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Śnieg powoli topił się na jego policzkach... niby powinien być zadowolony po gorącym wspomnieniu demona. Kurt właściwie do teraz czuł pieczenie na skórze... a może to był chłód jaki gwarantowała zmrożona gleba, śnieg i zima... od bólu spowodowanego przez chłód do tego od płomieni była wbrew pozorom bardzo niewielka droga. Niestety, to co bardziej bolało rycerza to odległość od ciepłego wyrka, mokrej pipki i gorącego miodu... bo to wszystko było cholernie daleko. I nie mógł być pewien czy będzie mu dane dożyć kolejnej tak kiepskiej nocki. Mało tego, że nie spał pod dachem to jeszcze miał kurewsko kiepski sen. Chociaż od momentu kiedy zobaczył miecz Bazyliszka wiedział, że określenie sen to był co najmniej chybiony termin. Zebrał się z ziemi badając czy ma wszystko na swoim miejscu i czy aby nie miał jakiś pamiątek po nocy spędzonej na Zamku Gołębicy. Nie miał... oprócz miecza. Dlatego nie omieszkał go zarekwirować. Wszystko prezentowało się marnie... oprócz broni i właśnie dlatego uznał że powinien go ze sobą zabrać. Rzecz jasna Benwolio wymyślił, że może on być przeklęty albo coś w tym stylu... Może i był magiczny ale żeby od razu przeklęty! Eh ci bardzi... Kurt znał trochę życie i wojnę. Wiedział, że znacznie łatwiej spotkać złego człowieka niż miecz. Ale może w świecie fantazji i bajek wyglądało to inaczej.

Dość zdawkowo potraktował werbalne zaczepki Tileańczyka. Na tyle na ile wymagała tego sytuacja bo co innego chodziło mu po makówie. Casamir i ukryte kamyczki... i w jednym i w drugim przypadku najemnicy, grasanci czy jak zwał tak zwał tych szubieniczników byli bardziej zawadą niż pomocą. Nie mniej jednak coś trzeba było przedsięwziąć. Obudził giermka i przyjrzał się gramolącemu się z posadzki krasnoludowi. Dał im chwilę na dojście do ładu i składu z myślami.

- Dobra chyba nie ma co się kolebać na zimnie tylko trzeba nam wrócić do rzeczy i do tych łapsurdaków co to teraz pewnie z zadowoleniem powitali ranek. Stwierdził sucho, w końcu przecież większość bambetli zostało tam gdzie kładli się spać. - Ja tam jednak bym uważał na to co się może stać... bo ten ranek może nie być takim jakiego się spodziewali. Co powiedziawszy podał kuszę, z bełtem na cieńciwie giermkowi.

Ruszył w stronę ich barłogów w końcu czas było przepłukać porządnie gardło i coś zjeść. Dlatego jak wszyscy już się pozbierali zaproponował ten kierunek. Już od progu rzucił mu się brak szefa - Casamira. Przeklnął w duchu ale tylko skinął jednemu z jego nowych towarzyszy. - Kurewska noc... dobrze, że się już skończyła. Czas coś wszamać... i po chwili dodał, ze zdziwieniem. - A gdzie Casamir? Wiedział, że śnieg może dzisiaj zabarwić się na czerwono. Wolał jednak tego uniknąć, więc sam nie zamierzał prowokować walki.
 
baltazar jest offline  
Stary 30-06-2012, 23:20   #25
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Morfast przygotował truciznę, planując zakpić z opowieści w której się znalazł jednak zanim to zrobił uczta już dobiegła końca. Widocznie okoliczności nie dawały się tak łatwo zmienić, a scenariusz dziwnego snu w którym znalazł się jego pozbawiony paliwa umysł wyraźnie nie chciał z jego strony żadnych zmian. Dla postronnego obserwatora wyglądało to, jakby niziołek mamrocząc pod nosem po prostu przemierzał korytarze zamku ściskając mały, lniany woreczek, jednak w rzeczywistości Morfast nie był w swoim spacerze osamotniony. Wszystko zaczęło się z pozoru niewinnie, gdy lekarz opuścił kuchnię by rozejrzeć się po okolicy. Już wtedy wydawało mu się, że przez mgnienie oka na granicy pola widzenia dostrzegał jakiś ruch lub kontur postaci znikające jednak bez śladu gdy próbował skupić na nich wzrok. Później pojawiły się również odgłosy, wśród których był w stanie rozróżnić dźwięk lekkich, podobnych do dziecięcych kroków i delikatnych brzdęków metalu uderzającego o metal. Morfast zatrzymał się i odczekał chwilę po czym gdy odgłosy ucichły odwrócił się gwałtownie stając twarzą w twarzą z kimś, kogo stanowczo nie był przygotowany tutaj spotkać. Z osobą której zawdzięczał tak wiele jednocześnie całe swoje życie dedykując temu by nie stać się do niej podobny pomimo faktu, że szedł w jej ślady.

Pomarańczowe włosy, jak zwykle w nieładzie i luźny strój po którym w żaden sposób nie dało się poznać jego profesji ani tym bardziej rzeczywistego stanu materialnego oraz radosny uśmiech osoby która nie potrafiła żadnemu potrzebującemu odmówić pomocy - nieodłączne atrybuty Mulwicka Rdzewiacza, jednego z najbardziej utalentowanych niziołczych lekarzy. Morfast widząc swojego od lat nieżyjącego ojca nie zdziwił się jednak, tylko odpowiedział swoim słynnym uśmiechem, od którego między innymi wzięła się nielubiana przez niego ksywka ,,Paskuda”.

- Witaj Ojcze - zagadnął Morfast - dobrze Cię znowu widzieć

Spokojna reakcja Paskudy jak i uprzejme powitanie nieco zbiły z tropu Mulwicka. Zakłopotany przeczesał swoje włosy wprowadzając w nich jeszcze większy nieład i odpowiedział

- Witaj Synu... Nie mów, że się mnie spodziewałeś?

Słysząc słowa swojego rodziciela Morast wybuchnął śmiechem - a warto dodać że również sposób w który się śmiał nijak nie pasował do niziołka bardziej przypominając rechot jaki zwykle można usłyszeć w ludzkich domach dla obłąkanych. W trakcie swojej kariery nauczył się kilku różnych rodzajów śmiechu i potrafił korzystać z nich na zawołanie, jednak ten upodobał sobie szczególnie

- Jak mogłem się spodziewać kogoś kto od lat nie żyje, mój kochany ojczulku? W tej chwili nie sądzę by zostało po tobie coś więcej niż resztki kości w zbiorowej mogile leżące tuż obok tych których próbowałeś do końca ratować
- Więc dlaczego...?
- To proste. Skoro nie żyjesz, to znaczy że cię tu nie ma. Ot, cała filozofia


W międzyczasie Morfast zdążył z powrotem dotrzeć do kuchni, którą opuścił by przekonać się że uczta faktycznie dobiegła końca. Pomocnicy kuchenni widząc niziołka gadającego do siebie postarali się możliwie szybko zniknąć z pola widzenia zostawiając go w pomieszczeniu samego

- Jeśli więc sądzisz że nie jestem twoim ojcem, to może udowodnię ci że się mylisz?
- Co, może zademonstrujesz mi pochodzącą z zaświatów wszechwiedzę? Na początek łatwizna, jak zdobyłem podstawy wiedzy medycznej?
- Dzięki swoim braciom, rabusiom grobów i z moich notatek które zostawiłem w domu. Muszę przyznać, że nie tylko byłeś w stanie zrozumieć mój styl opisywania ale na dodatek wzbogaciłeś je o rzeczy o których ja sam nie miałem pojęcia. Naprawdę, imponujące jak na dzieciaka bez doświadczenia którym wtedy byłeś
- Dobra, pytanie drugie. Pierwsza zawalona z mojej winy operacja?
- Kislevska szlachcianka. Przeprowadzałeś operację razem z nadwornym medykiem i kłóciliście się o to co naprawdę jej dolega. Zaczęła się rzucać gdy zażartowałeś że rozstrzygniecie podczas sekcji przez co tamten konował uszkodził jedną z tętnic i zanim zdążyliście opanować krwotok pacjentka zeszła. Zastraszyłeś go, jednak muszę przyznać że byłeś do końca uczciwy gdy na dokumentacji w rubryce przyczyny zgonu po prostu się podpisałeś i czym prędzej opuściłeś tamte okolice.


Morfast uśmiechnął się do wspomnień. Myślał bardziej o tym przypadku gdy jako medyk polowy zemdlał ze zmęczenia doprowadzajac do śmierci pacjenta, jednak musiał przyznać swojemu ojcu rację - ten epizod jakoś zwyczajnie wypadł mu z pamięci. Pozostawało jednak ostatnie pytanie. Niziołek podszedł do jednego z ustawionych pod ścianą worków i wciąż wpatrując się swojemu ojcu w oczy, nabrał garść znajdujących się w nim ziaren zboża. Uśmiechając się trimufalnie wysunął rękę w kierunku swojego ojca

- Trzecie i ostatnie pytanie: ile ziaren znajduję się w mojej dłoni?
- Kto by tam liczył ziarna
- odpowiedział Mulwick powodując że uśmiech Paskudy stał się jeszcze szerszy
- Czyli jest dokładnie tak, jak się spodziewałem. Nie możesz wiedzieć ile znajduje się tu ziaren bo najzwyczajniej w świecie nie wiem tego ja sam. Dysponujesz tylko taką wiedzą jaką posiadam ja sam, co w prosty sposób pozwoliło mi dowieść że najzwyczajniej w świecie rozmawiam sam ze sobą

Mulwick uśmiechnął się tajemniczo

- Skoro tak twierdzisz... W takim jednak razie sam musisz przyznać że rozmowa z samym sobą ci nie zaszkodzi, prawda? A czasem nawet prowadząc dialog z samym sobą z rozpisanym podziałem na role możemy dowiedzieć się czegoś ciekawego o nas samych

Morfast skinął głową potwierdzając słowa swojego ojca. Faktycznie sam przekonał się ile czasem można dostrzeć sensu w słowach mamroczącego do siebie szaleńca.

- O czym więc chciałeś porozmawiać? Bo zgaduję że nie jest to bynajmniej kurtuazyjna wizyta mojej podświadomości która nagle postanowiła że pogawędzi chwilę z aktywnymi obszarami mózgu.
- Chciałem porozmawiać o Tobie, czy uściślając o pewnym troskliwie przechowywanym przez ciebie pudełeczku z białą zawartością
- Mówisz o...
- Mówię o Grecie, czy precyzyjnie mówiąc o Darze Grety, używce, środku odurzającym którym powoli się zabijasz. O twojej chorej miłości jak to sam określasz
- Chora miłość wciąż pozostaje miłością, a Greta od dawna pomaga mi zachować siłę w najczarniejszej nawet godzinie. Dzięki niej mój umysł staje się klarowny niczym górskie jezioro nawet jeśli wcześniej wiele godzin spędziłem na pracy
- Nie jesteś już dzieckiem, by nie wiedzieć że za wszystko trzeba zapłacić. W tym przypadku za każdym razem płacisz bezpowrotnie tracąc część własnego umysłu. Ot, takie rozłożone na raty samobójstwo


Morfast, który w trakcie rozmowy wrzucił ziarna z powrotem do worka, słysząc słowa o samobójstwie pokiwał ze zrozumieniem głową

- Może się przejdziemy? - zaproponował, a gdy ojciec skinął głową wyszedł na zamkowy korytarz kontynuując rozmowę - Pozwolisz że zamiast obłudnej skromności cechującej idiotów i będę po prostu szczery? Naprawdę sądzisz, że jako lekarz posiadający zarówno nieprzeciętny talent, żywy intelekt i sporo nabytego w różnych warunkach doświadczenia nie zdaję sobie z tego sprawy?
- Dlaczego więc to robisz, skoro wiesz jaki ma ta twoja Greta na ciebie wpływ?
- Jako lekarz doskonale wiem że nieuniknionym końcem życia jest śmierć. Niezależnie od tego jak będziemy starali się tą chwilę odwlec, nieważne jak bardzo będziemy się starać wyprzeć fakt nadchodzącej śmierci z naszych umysłów nie uda nam się jej uniknąć. Dlaczego więc do cholery zamiast kulić się ze strachu i brudząc koszulę łzami i smarkami błagać o trochę dłuższe życie nie mam wyjść jej naprzeciw? Przywitać się jak ze starą znajomą i ucałować te zimne, skostniałe usta być może na chwile wlewając w nie ciepło życia by później z podniesionym czołem i świadomością dobrze przeżytego życia udać się na drugą stronę.
- Bzdury. Tu nie chodzi o parę godzin czy dni, przez Gretę odbierasz sobie całe lata!
- I co z tego? Mam starać się przeżyć do późnej starości by zdychać powoli świadomy własnej bezsilności? I to oczywiście jeśli będę miał szczęście i będzie się miał kto mną opiekować, bo jak nie to śmierć przyjdzie do mnie gdy będę leżał utaplany we własnym gównie! Życie nie jest konkursem kto włoży najzdrowsze, najlepiej wyglądające ciało do grobu


Mulwick westchnął ciężko, wyraźnie niezadowolony ze słów własnego syna

- Zawiodłem się, po kim jak po kim ale po tobie oczekiwałem czegoś więcej. Faktycznie jesteś bardziej inteligentny niż większość znanych mi ludzi razem wzięta ale widzę że twój własny nałóg całkowicie zaćmił ci wzrok. I nie mówię tutaj o Grecie - oczy Mulwicka wpatrywały się w syna badawczo, nie odrywając się od niego nawet na chwilę mimo że właśnie pokonywali schody na wyższą kondygnację - - Początki praktykowania na zwłokach, później kariera w kompaniach najemniczych lub jako wędrowny cyrulik. Zawsze jakoś tak się składało, że twoi towarzysze kończyli marnie, tylko ty sam uchodziłeś z życiem niejednokrotnie będąc świadkiem ich śmierci. Również służba w regularnej armii pasuje do tego schematu, tam przez twój lazaret przewijało się jeszcze więcej osób, a co za tym idzie jeszcze więcej spośród nich kończyło życie na twoim stole operacyjnym. Dodajmy do tego nałóg którym powoli zabijasz samego siebie z ciekawością obserwując proces obumierania własnego mózgu... To nie Gretę tak naprawdę kochasz, czy może raczej jest ona po prostu personifikacją kogoś innego, w kim tak naprawdę jesteś zakochany?

Morfast skinął głową potwierdzając słowa swojego ojca. Fakty przedstawione w ten sposób prowadziły z bolesną wręcz oczywistością do jednej, prostej diagnozy. Nie wiedział co odpowiedzieć swojemu ojcu, wiedział jednak że nie ma zamiaru zmieniać swojego stylu życia. Murwick najwyraźniej także zdawał sobie z tego sprawę

- Mój czas się kończy, synu... I wiedz, że przeklinam twoją głupotę

Ojciec Paskudy zniknął gwałtownie, wraz z nim rozwiał się obraz pięknego do tej pory zamku odsłaniając ukrytą pod nim ruinę. Morfast odniósł wrażenie jakby leciał w dół, ból uderzenia w kamienną posadzkę poniżej urwał się jednak gdy niziołka otoczyła ciemność, z której wyrwało go dopiero prześwitujące przez dziurę w murze zrujnowanej twierdzy słońce. Niziołek z trudem zdołał się podnieść próbując sobie przypomnieć ile wydarzeń z wczorajszego dnia miało miejsce w rzeczywistości a ile było tylko majaczeniami wywołanymi przez pozbawiony Grety umysł. Nie był jednak w stanie wystarczająco się skoncentrować więc drżącymi zarówno z zimna jak i narkotykowego głodu rękami zdołał wydobyć z kieszeni koszuli ozdobną tabakierę. Ostrożnie nabrał odrobinę białego zbawienia na pośliniony opuszek palca wskazującego i wtarł w dziąsło po czym schował na powrót tabakierę. Zamknął oczy i odczekał chwilę by środek zaczął działać, gdy je otworzył świat wydawał się nieco wyraźniejszy niż wcześniej. Morfast roześmiał się przypominając sobie rozmowę z samym sobą którą toczył poprzedniego wieczora i ruszył do przodu próbując odnaleźć wyjście z ruin, jednak już po kilku krokach potknął się o coś zagrzebanego w śniegu. Śmiech zamarł mu na ustach gdy zauważył że tym czymś była czaszka niziołka która w tej chwili zdawała się wpatrywać w niego pustymi oczodołami. Teraz na myśl o wczorajszej rozmowie nie było mu już do śmiechu, musiał jak najszybciej odnaleźć Thorgala i wynieść się z tego przeklętego miejsca

I czy ostatnie słowa jakie wypowiedziało widmo jego ojca były przypadkowe czy może miały coś wspólnego z dotyczącą śmierci Morfasta przepowiednią?
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 01-07-2012, 19:08   #26
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Walka nie była heroiczna. Była czysto epicka. Ogień buchał im prosto w twarz, kawałki magmy pryskały im w pierś, a pot zmieszany z krwią spływał im po ranach drażniąc oparzone kończyny.
Dzielny khazad wykuwał potężnym młotem swe imię w owej walce nie bacząc na zmęczenie i ryzyko piekielnej śmierci. Jednak nie dziś było im polec. Owy demoniczny twór przegrywał swą batalię i powoli znikał z kart historii świata. Ostateczne cięcie dwuręcznym mieczem odesłało go z powrotem to dziewięciu piekieł.

Czy to było celem owej wizji? Owego magicznego snu i podróży po dziejach minionych? Zmierzyć im się z siła nieczystą by przygotować ich do późniejszego wyzwania? Nie było dane im tego się dowiedzieć, lecz faktem pewnym było, że owa wycieczka dobiegła końca. Świadomość Thorgala poczęła spadać w dół, ku swemu własnemu ciału. Przyjemnie jest wrócić do swego własnego domu, a co dopiero do własnych kości. Jednak... nie trafił.

Krasnolud wstał i rozprostował swe kości. Czuł się jakby gargantuiczny troll leżał na nim całą noc. Wtem jakby rażony piorunem podskoczył do góry i mocno chwycił swą broń. Topór...
Brodacz ze zdziwieniem spojrzał wpierw to na roń trzymaną w dłoniach potem na swe ręce okute w pełną płytę.
- Na krućset odprysków! Być nie może! - zaklął pod nosem po czym rozejrzał się dookoła. Widząc masę szkieletów i strawiony przez czas rynsztunek pobladł niczym duch i po chwili oniemienia rzucił się niczym hiena cmentarna szukając trzech krępych szkieletów i okrągłej tarczy z herbem rodu Flammewarter.
 
__________________
Why so serious, Son?
andramil jest offline  
Stary 02-07-2012, 00:31   #27
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Resztki koszmaru, który przeżyliście rozwiewały się w świetle słońca. Zdawały się właśnie tylko koszmarem. Ale wiedzieliście, że nim nie były. Dowodów było aż nad to: miecz bazyliszka, szkielety na dziedzińcu, brak Casamira i Wasi towarzysze. W nocy w zamku była Was dziesiątka. Połowa się nie obudziła. Dezerterzy z całą pewnością żyli, można było wyczuć ich oddech i krew krążącą w żyłach ale dobudzić już nie. Do tego na dziedzińcu Kurt z Dieterem znalazł dwóch obdartusów chyba tych samych co wcześniej. Oni również popadli w dziwny stan przypominający sen.
Słońce przesuwało się po niebie, dzień wydawał się cieplejszy od poprzednich ale i tak było niemiłosiernie zimno. Zwinęliście obóz a raczej swoje chaotyczne posłania a nieprzytomni dalej leżeli bez znaku życia. W końcu ruszyliście. Na wschód, tam zmierzała Wasza droga.

Trzy dni później

Raubitter

Przez trzy dni byłeś skazany na doborową kompanię. Giermek niedorajda i bajarz z początku wyglądali na tę lepszą część hassy. Do pierwszego się przyzwyczaiłeś a drugi był zabawny, urozmaicił podróż opowieściami i to niekoniecznie o smokach, rycerzach i dziewicach. A jak już to te ostatnie dziewicami do końca nie zostawały. Co do niziołka z zakazanym ryjem i khazada z blizną ewidentnie skażoną chaosem miałeś mieszane uczucia ale kiep ten kto porzuca towarzyszy walki na gościńcu a w końcu wraz z krasnoludem mierzyłeś się z demonem. Przynajmniej on tak twierdził. Tak czy siak obaj nieludzie byli ciekawymi towarzyszami. Wisielczy humor Morfasta i zamiłowanie do wódki Rutha bardziej przypadły Ci do gustu niż niemrawy giermek. No ale w końcu dotarliście do miasta! Do cywilizacji! Będą dziwki, gorzała i łóżko! Może i dziwki brudne, gorzała chrzczona a łóżko zawszone ale lepsze to niż odmrażać sobie dupsko na trakcie. Jednak pod bramami Scheusalburgu rozbiła się jakaś hałastra. Jak tylko wyjechaliście z lasu dostrzegłeś parę wozów i z trzy dziesiątki ludzi.

Nieszczęśliwy kochanek

Upiorna noc minęła ale uczucie niepokoju zostało, wręcz wzrosło. Bałeś się o Kat. Mogłeś tylko podejrzewać co się z nią działo i czy... Czy przetrwała. Czy nie podzieliła losu najemników. Starałeś się o tym nie myśleć więcej niż to konieczne. Podczas podróży zabawiałeś innych historiami. Znanymi i wymyślanymi na miejscu. Podczas postojów czytałeś o dalekiej Estalii i zajmowałeś się swoim koniem. No właśnie... Lubiłeś zwierzęta ale ten bardziej zasługiwał na miano potwora. Potężnego rumaka przyprowadził Ci Dieter jeszcze w ruinach zamku, ponoć należał wcześniej do Casamira ale ten gdzieś zaginął. Czasem zastanawiałeś się czy giermek nie zrobił tego z złośliwości dając Ci go a samemu biorąc jako luzaka dużo mniejszego i mniej bojowego wierzchowca. I tak mijały Ci czas: w dzień na rozmowie, wieczorem na czytaniu przy blasku ogniska a w nocy na niespaniu z nerwów. I trzeciego dnia dotarliście do miasta. Nie znałeś jego nazwy, z niewyspania i zimna niewiele Ciebie ona obchodziła. Liczyło się, że będziesz mógł popytać o Kat chociaż szansa, że była tu nie była za duża. Nim jednak dotarliście pod bramy musieliście przejechać przez jakieś obozowisko. Chyba uchodźców. Jako pierwszy zobaczyłeś, że to nie są tacy zwykli włóczędzy.

Lekarz

Po swoim odkryciu zacząłeś się zastanawiać czy to na pewno był tylko koszmar spowodowany głodem. A dziwnych wydarzeń było więcej. Jeden z ludzi zaginął a szóstka innych (w tym dwóch wcześniej na oczy nie widziałeś) popadło w dziwny stan podobny do katatonii i nie mogłeś znaleźć żadnych przyczyn tego. Na pewno nie chłód, ciała były ciepłe, jakby toczone lekką gorączką ale pewności nie miałeś. Pożywienie też nie mogło zawinić bo wszyscy jedliście to samo. Jednak nie tylko to Ciebie martwiło, Thorgal zaczął się dziwnie zachowywać. Nie pamiętał Ciebie, używał składni z ubiegłego stulecia i kazał nazywać się Ruth. Wolałeś nie podróżować sam z ewidentnie chorym psychicznie kompanem więc podłączyłeś się do ludzi. I po trzech dniach Twoja udręka miała się w końcu skończyć. Dotarliście do miasta. Miasta przed którym rozbili się włóczędzy, nie powinni jednak niepokoić hassy w skład w której wchodziło dwóch zbrojnych i krasnolud. Oby. Bo w mieście mogłeś spróbować poddać leczeniu Thorgala. Na oko przypisałbyś mu dziwkę i parę litrów spirytusu.

Krasnolud

Trzy dni. Trzy dni w dziwnej kompani. Niziołka posturą bardziej przypominającego Ci goblina, dwóch równie chudych ludzi i rycerza. Ten rycerz przypominał Ci Tankreda, pił jak on, jak krasnolud. Ale litry alkoholu nie mogły utopić Twoich wspomnień. Lat... Nie wiedziałeś ilu ale wielu spędzonych w magicznym więzieniu plugawego czarnoksiężnika i tego, że wyrwałeś się stamtąd kosztem swego ziomka kradnąc mu ciało. Więcej niż ziomka! Kuzyna! Nie wiedziałeś co począć więc szedłeś za dziwną kompanią w bagażu Thorgala mając pordzewiałą bryłę metalu, która kiedyś była głowicą Twego młota. Teraz pozostawała już tylko nieprzydatną pamiątką z dawnego życia. Jedyną pamiątką. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy nie okazałeś zbytnio zainteresowania dla ludzkiego miasta i ludzi przed jego bramą.

Wszyscy

Wraz z kolejnymi krokami zbieranina ludzi nabierała wspólnych cech. Spora część ludzi nosiła białe szaty przypominające te noszone przez kapłanów Shaly. Nie składali się na nią tylko mężczyźni w sile wieku, widzieliście starców i kobiety a nawet parę dzieci bawiących się w śniegu. Gdy byliście już całkiem blisko okazało się, że nikt w obozowisku nie nosił broni co ponownie skojarzyło Wam się z kultem Shaly a modły, które dosłyszeliście gdy je minęliście utwierdziły Was w tym mniemaniu.
Przejechaliście bokiem obozowiska prosto do bram a włóczędzy trwożliwie schodzili Wam z drogi. Spokojnie podjechaliście do bram gdzie dwóch strażników opatulonych w ciepłe szare płaszcze, kolor Stirlandu obserwowalo włóczęgów. Jednak na widok Kurta, Dietera i Benwolio dosiadających koni bojowych usunęli Wam się z drogi stając na baczność.

Sechusalburg nie był dużym miastem, nie mógł się równać z Delberzą nie mówiąc już o takich molochach miejskich jak Altdorf czy Marienburg. Miał jednak to szczęście, że wojna nie odbiła się na nim. Nigdzie nie było widać żebraków, którzy nawet w taką pogodę zalegali na ulicach dużych miast. Domy nie były poniszczone a mijany patrol żołnierzy bardziej chyba spacerował niż dbał o bezpieczeństwo. Grunt jednak, że na rynku obok kaplicy Sigmara i ratuszu była karczma. Na szyldzie, ktoś całkiem udanie narysował czarnego ptaka a nad drzwiami widniał napis wielkimi napisami "Jaskółka". Jednak uwagę Kurta i Benwolio bardziej przyciągnęło to co się działo przed świątynią.
Młody kapłan Sigmara rozmawiał z mężczyzną w białym płaszczu jednak nie on zwrócił uwagę dwóch kompanów.
Benwolio nie mógł odwrócić wzroku od pleców kobiety o krótko ostrzyżonych rudych włosach. Mimo, że nie widział jej twarzy był pewien. Prawie pewien.
Kurta zaś dziewka w tej chwili mało obchodziło. Może później i to nie jakaś cnotka z świątyni. Jego spojrzenie przyciągnęła trzecia postać, wysoka i barczysta z białymi jak śnieg włosami. Znał tylko jedną taką osobę. Hamlyn utrzymywał, że takie włosy mają tylko mieszkańcy Nowego Świata skąd ponoć sam pochodził. Kurta nie wiele obchodziło skąd pochodzi rzezimieszek i czy naprawdę pochodzi za morza czy tylko na takiego się stylizuje. Bardziej go obchodziło czemu ten rzezimieszek porzucił uliczki Altdorfu i szlaja się z wyznawcami Shaly. Skrucha na pewno do niego nie pasowała.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 06-07-2012, 12:47   #28
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Benwolio początkowo czytał. Wiedział też, że warto wykorzystać chwilę nieuwagi ze strony Kurta i zająć się sprzętem najemników-dezerterów. Tak na wszelki wypadek - gdyby w jego podróży coś z tego mogło mu się jeszcze przydać. Ich była grupa. Dużych, silnych, w zbrojach i z bronią, z której wiedzą jak korzystać. On był sam. Nie miał ani pancerza, ani nawet konia a bronią niemal nie potrafił machnąć a co dopiero zrobić komuś jakąś krzywdę. Gawędziarz zdecydowanie nie opowie przygody gladiatora przeżytej osobiście. Co to, to nie...

Przy zbrojnych znalazł jakieś jedzenie, szmaty, koce, ogólnie podstawowe juki i... złoto. Na oko jakieś 13 koron w różnych nominałach. Miał więcej, ale cóż... nie zna dokładnie swego celu więc każda pomoc się przyda. Po owym zapożyczeniu zabrał się za zwinięcie swego skromnego dorobku a potem czytanie. Czytał i czytał aż wszyscy się obudzili, zjedli i szykowali do drogi. Cicero odłożył lekturę, gdy niziołek powiedział, że najemnicy są w jakimś dziwnym stanie. Śpiączka czy co? On się na tym bynajmniej nie znał. Słysząc taką nowość aż ciężko mu było na sercu biorąc konia jednego z nich... Musiał jednak jakoś żyć a im życzył jak najlepiej.

***

"Oby nic jej nie było. Oby i ona przeżyła tę noc i wróciła do swojego ciała. Tak się boję. Nie wiem czy chcę znać prawdę. A co jak jej stan jest podobny jak tej hałastry na starym zamczysku? A co jak skończyła jak Casamir? Nie wierzę. To nie może się tak skończyć. Uratuję ją chociaż bym miał własne jelita wysrać. Kogo ja próbuję oszukać! Mam nikłe szanse. Mniejsze niż niewielkie. Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić to z czego jestem znany... znajdę wyjście z tego bagna. Nawet najgłębszego..."

***

Przez następne dni podróży Benwolio umilał wszystkim czas opowieściami. A tych znał wiele... Bywało nawet, że na owłosionej twarzy Fleischera pojawiał się uśmiech. Taka mieszanka satysfakcji i rozbawienia. Prawda była taka, że mimo olbrzymiej ogłady nawet taki mówca jak Cicero nie zawsze potrafił tak zawikłać akcję aby koniec historii był nie do przewidzenia. Fabuła jednak nie była liniowa...

Postoje były dla Banwolio wybawieniem. Chociaż widać było, że konno jeździć potrafił to koń, którego otrzymał w przydziale był zbyt narowisty. Może to jego wojownicza natura a może... wrodzona głupota - jak u co niektórych bywa. Chociaż koń to ponoć mądre zwierze. Czytanie było miłą odmianą dla ciągłego żarcia tego samego popijanego wodą. Benwolio lubił czytać. Każde doświadczenie starał się podzielić na te przydatne i te mniej przydatne. Pierwsze zapamiętywał a te drugie... wyrzucał ze łba w cholerę.

***

W momencie, gdy gawędziarz myślał, że zad mu już przymarzł do siodła byli już blisko miasta. Na tyle blisko, że dostrzegł sporą zbieraninę ludzi. Większość z nich była ubrana na biało jak... wierni Shalyi. Po Benwolio nie było widać ożywienia, ale w czaszce kotłowało się od myśli. Jego zmysły badały otaczający go eter niczym dzikiego zwierza. Niczym dziwnym więc nie było, że jako pierwszy dokładnie wiedział o co zebranym chodzi... Pielgrzymka. Widać starych wiernych i młodych - nie dawno zwerbowanych. Benwolio wiedział, w którą stronę zmierzają. Był też pewien, że niedługo dowie się dokąd...

O tym kim są Ci ludzie świadczyły nie tylko białe szaty. Nikt nie miał oręża, nie klął - co od podróży w tak doborowym towarzystwie Benwolio przez myśl by nie przeszło - i co najwyraźniejsze gorliwie się modlili. W obozowisku jednak nigdzie nie było widać Katheriny ani nikogo przemawiającego do tłumu czy coś w tym stylu. Nie było ani jej, ani tego całego Pielgrzyma.

***

Bramy strzegła para strażników. Ciepłe płaszcze, standardowa broń. Tak samo szarzy jak ich ubiór. Jak cały Stirland. A może opuszczonemu, samotnemu mężczyźnie po prostu wydawało się, że wszystko straciło kolor? Że cały świat to jeden, wielki, pieprzony odcień szarości? Nie. To nie to...

Strażnicy usunęli się z drogi na widok towarzystwa kolorowo ubranego Benwolio. Aby odciągnąć myśli od ukochanej Cicero wyobraził sobie całą zbieraninę jako swoją świtę. Krasnolud, rycerz, medyk i cała reszta. Nie jeden szlachcic by pozazdrościł takiej ferajny. Nie jeden.

Miasto wyglądało na spokojne i... całkiem ładne. Nie nosiło ani śladów żadnych plag ani wojen. Mieszkańców było niewielu tak samo jak podróżnych. Pewnie większość miała do roboty o wiele lepsze rzeczy niż zatrzymywać się na takim zadupiu. Benwolio wrócić do żywych, gdy ekipa mijała "Jaskółkę". Poza tym jego uwagę skupiła okolica świątyni Sigmara. Dokładniej trójka ludzi rozmawiająca z kapłanem Młotodzierżcy. Jeden wysoki gość z białymi włosami, drugi w białej szacie a trzeci... kobieta o krótko strzeżonych, rudych włosach. Benwolio nie wiedział czy to ona, ale czuł to. Znał zapach jej włosów, wiedział jak się ubierała i - chociaż to dziwne - wiedział jak myśli. Jak myślała przed tą całą ucieczką...

Benwolio odczekał aż większość dostrzeże to co on. Chwilę się temu przyglądał po czym spojrzał w kierunku jednego z pobliskich straganów. Wyglądał na zainteresowanego asortymentem. Zsiadł z konia, spojrzał na Kurta i powiódł wzrokiem po reszcie.

- Widzimy się później. Najlepiej w "Jaskółce". Wygląda na porządny lokal. Mam do załatwienia parę spraw. Do zobaczenia Panowie. - z tymi słowy gawędziarz ruszył w kierunku straganu.

***

"To ona. Cholera to ona! Mogłem do niej podejść i porozmawiać. Mogłem poznać tego całego Pielgrzyma i ich białowłosego kolesia. Mogłem ją zabrać ze sobą... Nie chciałem jednak budzić podejrzeń reszty. Anonimowość może mi się jeszcze przydać..."

***

Najpierw trzeba było załatwić podstawowe sprawy. Benwolio więc zostawił konia w stajni, dał stajennemu zaliczkę aby konia nakarmił, napoił i wypielęgnował. Potem udał się do innej tawerny. Na tyle oddalonej od "Jaskółki" aby reszta nawet nie pomyślała do niej zawitać. Tam wynajął pokój, gdzie zabrał ze sobą posiłek. Jadł na spokojnie zastanawiając się. Znowu stawał się Konradem. Ale tylko na chwilę. Tylko na chwilę...

Po kąpieli Konrad zabrał się za kolejne przebranie. Parę dodatkowych piegów, ubranie na styl bogatego uczonego. Będzie wyglądał jak bakałarz albo jakiś urzędnik. Aby nie budzić podejrzeń pójdzie bezbronny, ale też zabierze jedynie jedną sakiewkę. Chwila treningu mowy typowej dla mieszkańca stolicy i był gotowy. Kristoff Hellmer.

***


Jabłka, gruszki i wszystko co zdrowe i dorodne. Powinno wystarczyć. Powolny, spokojny krok w kierunku bram nie dawał cienia złudzeń aby ktoś przejrzał jego przebranie. Strażnicy wyraźnie ożywili się na widok uczonego. Obcięli go nieprzychylnym spojrzeniem, ale z pewnością nie poznali. Do pielgrzymów od bramy było nie daleko. Po jakimś kwadransie spokojnego spaceru Kristoff był już w obozowisku. Na miejscu. Nigdzie nie widział ani Katheriny ani jej towarzyszy. Cholera...

Ludzie wydawali się jednak życzliwsi niż poprzednio. Nie widząc obok Kurta, jego zbrojnego kompana, Khazada i całej reszty zbieraniny przyglądali się już normalniej. Nie posiadający broni nie budził żadnych podejrzeń a worek, który niósł przykuwał jedynie ciekawskie spojrzenia. Pielgrzymi zamiast uciekać czy schodzić z drogi uśmiechali się przychylnie. Najmniej było tu mężczyzn w sile wieku. Dzieci, kobiety, starcy... Było w czym wybierać. Niektórzy z nich nosili ślady wojny. Siedzący na wozie mężczyzna, na oko mający trzy dekady za sobą, bez lewej ręki rozmawiał z siedzącą obok dziewczynką. Inny, bez oka, modlił się głośno klęcząc na skórzanym płaszczu. Jedna babunia z bielmem na oku bawiła się z jakąś małą dziewczynką. Kristoff z ciekawością patrzał po całej zbieraninie. Współczuł tym ludziom. Współczuł z całego serca. Mimo iż wierni mieli konie, wozy, zdawali się być szczęśliwi - grali w kości, czytali, dzieci biegały, ktoś coś strugał. Nie zbierali się jednak wokół nikogo po czym można wnioskować, że Pielgrzyma akurat nie było...

***

"Jebany oszust. Wabi chorych, niepełnosprawnych i... innych aby skusić ich tymi bredniami. Wmawia im, że Bogini Miłosierdzia ich wyleczy! Że im pomoże ukoić ból. Ten psychiczny może, ale... nic więcej. Nawet ona nie sprawi, że odrośnie ręka, noga, oko. Nie potrafi uleczyć gościa, który po spotkaniu z zielonymi na polu doi ze strachu drzewa. Nawet ona tego nie umie. A on wykorzystuje ludzką łatwowierność... Pieprzony."

***


Widząc młodą czytającą dziewczynę Kristoff postanowił porozmawiać. Najpierw znacząco kiwnął głową aby ta podniosła na niego wzrok. Nie miała jeszcze dwudziestu lat. Siedziała na wypchanym czymś worku i czytała zwój, który od razu schowała do torby. Spojrzała na uczonego bystrymi oczami. Podobnie jak paru innych nie miała na sobie białej szaty.

- Witam Panią. Czy mogę się dowiedzieć cóż to za grono zebrało się przed bramami? - zagadnął Kristoff.

- Witam Panie. Jesteśmy w trakcie pielgrzymki do świątyni Shalyi.

- Hmm... Ciekawa toć to nowina. Czyli, mam rozumieć, wszyscy zebrani są zagorzałymi wiernymi pod wyzwaniem Pani Miłosierdzia?


- Wszyscy mamy nadzieję, że Pani nam pomoże w tych ciężkich czasach. To nas łączy. - powiedziała dziewczyna z uśmiechem.

- Jestem pewien, że tak będzie. Ehh... gdzież moje maniery! Nazywam się Kristoff Hellmer i jestem, jak zapewne bystro Pani dostrzegła, uczonym. Jeden z moich bliskich przyjaciół, Benwolf, zajmujący się teologią bardzo ciepło wspomina kapłanów i wiernych Shalyi...

Kristoff po przywitaniu się ucałował rękę dziewczyny. Ta wstała i dygnęła, gdy z galanterią ucałował jej dłoń.

- Miło mi Pana poznać, nazywam się Klara.

- Widzę tu sporo dzieci, Klaro. Początkowo miałem dostarczyć ten pakunek do moich znajomych w mieście, ale te owoce chyba większą radość sprawią tym pociechom. Może zostawię je u Ciebie a ty je rozdasz? Nie chciałbym nikogo urazić. Wiem, że Matka Miłosierdzia nakazuje pomagać ludziom potrzebującym i słabszym. Może pójdę o krok dalej i zostawię ten skromny upominek. A czy mogę wiedzieć w jakiej mieścinie znajduje się cel waszej wędrówki?

Kristoff podał dziewczynie worek. Nie nachalnie, bez nacisku, delikatnie. W trakcie wspomnienia o dzieciach z uśmiechem powiódł wzrokiem po zbieraninie. Klara z początku wahała się, ale również popatrzyła na dzieci i przyjęła pakunek.

- To bardzo miłe z Twojej strony. Klasztor, do którego zmierzamy mieści się w Stirlandzie, dokładnie na terenach byłej Sylvani. Czeka nas jeszcze długa i niebezpieczna wędrówka.

- Długa na pewno, ale mam nadzieję, że nie aż tak niebezpieczna jak zawsze. Wiem, że wasza głęboka wiara i pokorna modlitwa chroni was przed złem, ale czy nie macie żadnego przewodnika czy też wodziciela?

- Oczywiście, że mamy. Nie chce być nieuprzejma Kristofferze, ale czy mogę Ci zadać pytanie?

- Możesz. Śmiało.

- Mało spotykamy życzliwych osób, pochodzisz z tego miasta? Wybacz nazwa mi wypadła z głowy.

- Z Sechusalburg? Nie, ależ skąd. Jestem jedynie przejazdem. Mało spotykacie życzliwych ludzi? Mówisz mi o tym, dlatego, że spotkała was jakaś przykrość, że strony mieszkańców tej mieściny?


- Ależ skąd. Po prostu ostatnio łatwiej spotkać bandytę lub oszusta niż uczciwego człowieka. Z tego co wiem mało osób odwiedza Sechusalburg o tej porze roku. Kupcy zwykle zimują w większych miastach.

- Rzeczywiście mało podróżnych a tym bardziej kupców widziałem za palisadą. Strażnicy za to jacyś nerwowi. Wydaje mi się, że póki co nie mają się czego obawiać. Cały czas zastanawia mnie ten klasztor. Zdaje się, że widziałem kiedyś sporą budowlę wzniesioną ku czci Shalyi w Swartzhafen. Jest to w Stirlandzie, od strony byłej Sylvani. Są w okolicy i góry, i las, a nawet jakaś rzeka się znajdzie. Czyż to nie tam zmierzacie? Piękna okolica.


Kristoff uśmiechnął się wspominając Swartzhafen...

- Niestety nie tam chodź nie wątpię, że jest tam pięknie. Dużo podróżujesz?

- Praca mnie zmusza. Nie ukrywam, że podróże są bliskie memu sercu. Lubię poznawać nowe krainy a tym bardziej ciekawych ludzi. Nigdy nie wiadomo kogo można spotkać na nowo poznanej ziemi... A ty? Lubisz podróże?


Zaśmiała się, jakoś tak nie wesoło.

- Niestety, to podróże lubią mnie. Jest to jednak miłość nie odwzajemniona. Na pewno poznajesz wielu ciekawych ludzi... Jak choćby swoich znajomych z miasta. Wstyd mi prosić, ale może mogliby zapewnić części z nas nocleg?

- Niestety nie znam mieszkańców tego miasta. Jedyni moi znajomi z tej okolicy obecnie też są w podróży. Mimo iż nie jestem w stanie poprosić mieszkańców o pomoc to może zafunduję części z was nocleg w tawernach, zajazdach czy innych przybytkach? Trzeba sobie pomagać a chyba tyle jestem w stanie zrobić. Nie dam rady przenocować wszystkich a i te noclegi nie będą w pokojach z wysokim standardem, ale... jestem w stanie pomóc jakiejś części z tych ludzi. Wielu musi być zmęczonych podróżą. Tylko czy będą chcieli przyjąć moją pomoc? Jak uważasz?


- Wybacz, zmyliłeś mnie mówiąc wcześniej o znajomych w mieście. I tak nam bardzo pomogłeś. - podniosła pakunek z owocami - Nie chciałabym narażać Ciebie na takie koszty.

- Ależ nie narażasz. Uwierz, że mam więcej pieniędzy niż potrzeba aby bezpiecznie trafić do celu mej podróży. Może zróbmy tak: Ja zostawię Ci troszkę złota na nocleg dla ludzi a ty postarasz się w mieście znaleźć dla was jakieś towarzystwo. Widziałem w mieście wielu...

- Dziękuję. Nie szukam towarzystwa.
- odpowiedziała ozięble.

- Nie rozumiem Cię doprawdy. - powiedział z kiwaniem głową. - Dobrze. Skoro nie chcesz towarzystwa w podróży to może przyjmij chociaż moją pomoc.

- Dziękuję Panie Kristofferze, ale radzę sobie. Nie chce już Pana zatrzymywać i narażać Pana znajomych na brak tak zacnego towarzystwa.

- Oj, dziękuję. Zatem nie pozostaje mi nic innego jak życzyć bezpiecznej podróży i odnalezienia celu waszej wędrówki. Miło było Cię poznać, Klaro. Żegnam...


Odchodząc Kristoff znowu rozejrzał się po obozie, ale już nie tak ciekawsko. Nie znalazł jednak ani Pielgrzyma ani celu jego wyprawy...

- Również życzę bezpiecznej podróży Panie Kristoffer. I miłego towarzystwa.

***

Przebrany Konrad udał się przed świątynie Sigmara po drodze szukając wzrokiem Pielgrzyma. Co prawda udaje bardziej zaciekawienie miastem. Świątynia nie była za duża nawet jak na taką mieścinkę. Kamienny budynek sięgał ledwo po za pierwsze piętro i kończył się spiczastym dachem. Nad drzwiami ktoś wstawił okno w kształcie młota. Tylko rozglądanie się pozwoliło czujnemu mężczyźnie zauważyć Dietera zanim ten spostrzegł go pierwszy. Właśnie wychodził z karczmy i rozglądał się jakby czegoś szukał...

Pomiędzy nimi było jeszcze parę straganów. Poza tym cała masa bocznych uliczek oraz paru ludzi. Konrad nie miał akurat ochoty zostać wykrytym. Jeszcze nie. Spokojnie podszedł do sprzedawcy skór pytając o jego towar. Po krótkiej chwili giermka już nie było więc Konrad udał się w dalszą drogę. Do karczmy.

***

Po zamówieniu posiłku poszedł na górę. Po dojściu do pokoju Konrad się umył jedynie na chwile mogąc być sobą. Jedynie tę chwilę. Potem się przebrał znowu stając się gawędziarzem. Benwolio Cicero. Znowu ćwiczył obcy akcent aby nikt nie nabrał podejrzeń. Teraz pozostało mu czytać. Musi szybko skończyć ten dział i zabrać się za kolejny. Potem za następny... Dopiero za parę godzin Benwolio uda się do "Jaskółki". Ciekawe jak tam reszta…
 
Lechu jest offline  
Stary 07-07-2012, 07:55   #29
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kurt nie bardzo interesował się dobytkiem najemników… miał w końcu to co sobie przy użyciu Bazyliszka i Casamira zostawił ukrytego w stajni. Wprawdzie trzosik nieomalże rozleciał mu się w rękach to kamyczki jeno po lekkim przeczyszczeniu świeciły tak cudnie, że niewiele mogło mu popsuć humor. Co by o tej nocy wiedźm nie powiedzieć to nie była ona najgorsza. Magiczny miecz i szlachetne kamienie… teraz było już tylko czekać Fleischerowi aż ta ladacznica Fortuna się od niego odwróci.

O Raubritterze wiele można było złego powiedzieć (i wiele z tego byłby zgodne z prawdą) ale nie to że nie umiał okazać wdzięczności. Zarówno najemnikom którzy zaoferowali mu dach nad głową jak również krasnoludowi i bajarzowi za pomoc na majdanie piekielnego zamku. O ile nie miał problemu z tym, żeby zabrać pogrążonym w dziwacznym śnie dezerterom koni to już ograbianie ich z jedzenia tudzież ciepłych rzeczy uznał za mało wskazane. Ponadto z giermkiem i przy wsparciu każdego kto poczuwał się do jakiś takich uczynków poprzenosił ciała w jedno miejsce i pookrywał ich tak żeby nie pozamarzali na kość. Poza tym powiększył palenisko starej stanicy i naniósł tam kilka grubych pniaków – takich co to ognia nie będą dawać pod sklepienie ale za to będą się tlić i dawać ciepło jeszcze przez wiele godzin. Kto wie, może bogowie pozwolą wrócić ich duchom do ciał… a szkoda by było, żeby te były zmrożone na kość. Po co komu kolejna banda wkurzonych upiorów szwendających się po Imperium…

- Z pozdrowieniami z przeszłości… wywalczyłeś to sobie.
Zwrócił się do krasnoluda wręczając mu rubin… Nic wielkiego i porażającego, żaden tam klejnot godny lordów… ot zwykły kamyczek. Taki co to można pić za niego kilka dobrych dnie. Co to krasnolud może pić kilka dobrych dni… a człowiek tygodni. Podobny wręczył też Cicero. A na pytanie skąd to ma odpowiedział, że od Bazyliszka… i oburzony zapytał – A co ty myślałeś, że ja mam głowę tylko po to żeby hełm na niej nosić? I się roześmiał, nie wyjaśniając sprawy do końca.

***

Podróż minęła nadwyraz spokojnie. Nic ich nie zjadło, ba nawet nie próbowało. Nikt ich nie atakował, ba nawet nie próbował. Nikt ich nie okradł… i nie próbował. Milczenie krasnoluda, który zmienił chyba imię – tak przynajmniej Kurtowi się wydawało, bo nie poznali się za dobrze przez te parę godzin spędzonych w ruinach. Równoważyło się z gadatliwością Tileańczyka. Do póki ten gadał (czasem nawet śmiesznie) miast wypytywać tedy to rycerzykowi nic a nic nie przeszkadzało… oczywista już na początku powiedział mu, żeby darował sobie bajania dla starych i młodych bab o szlachetnych czynach czy inne takowe pierdolety. Za to upraszał go o pieśni bo co by o nim nie mówić to miał słabość do tileańskich przyśpiewek… takich smutnych, o domu i tęsknocie do kobiet. On znał tylko dwie dość sprośne o słodkiej piczy Vittorii i o Malenie co to na męża nie czekała tylko gździła się z gachami jak ten wojował – oczywista w oryginale je wyśpiewywał, pamiątka po wojowaniu ramię w ramię z Gryfami z Luccini. A w końcu każdy bard śpiewać i grać musi!

Miasteczko pomimo tego że wyglądało nieomalże jakby je zrobiono z mchu i paproci i polepiono błotem dawało nadzieję na ciepły kąt, strawę i może jakąś babę. Hałastrę pod bramą minął… póki to nie była banda zbrojnych ani uciekinierów z jakiś okolicznych wiosek nie interesowała go. Tym bardziej, że gdzie nie popatrzył nosili jakieś znaki gołębicy. Po za ty to było ich ledwie parędziesiąt duszyczek. Brama, rozmoknięty trakt i coś na kształt rynku… wszystko to jak w dziesiątkach podobnych miast. Śmierdziało biedom, odpadkami i fekaliami. Ale stało i żyło! I nie było tutaj tak biednie jak można było się spodziewać… i żebraków mniej i obdartusów które przecież wypełniały wszystkie miasta po wojnie. Może miejscowi nie wpuszczali byle kogo za miejskie mury? Nie to jednak zwróciło jego uwagę. Kapłan, jakaś pinda i znajomek ze starych lat… gawędzili w najlepsze przed wrotami świątyni. Kurt zrobił szybki rachunek sumienia – Hamlyn nic mu nie jestem dłużny ani on mi. Ni złota ni stali. Nie mniej jednak jego serce nie wypełniało szczęście z takowego spotkania. Niezauważony udał się do karczmy, zlecając giermkowi ochędożenie koni i ekwipunku.

Karczma jaka była taka była. To co oferowała wystarczało rycerzowi – dach nad głową, ciepły kąt, ciepłą strawę, grzane winno zaprawione korzeniami i były nawet dwie niczego sobie kelnereczki. Które wcale frywolnie reagowały na klepnięcia w zad czy podszczypywanie. A jak ta płowowłosa przynosząc mu parujący gulasz oparła się niby przypadkiem ciężką piersią o jego bok wiedział już którą powinien poprosić o przygotowanie kąpieli.

Wino przyjemnie rozgrzało duszę, gulasz z rzepą, marchwią i selerem napełnił żołądek, kąpiel zmyła z niego długą drogę, a Sabina zadbała o to, żeby nie wspominał źle tej mieściny. Jak się okazało dziewczęta, dorabiały sobie za przyzwoleniem właściciela… pewnie coś tam mu odpalały z tego procederu.

Dopiero po jakimś czasie zszedł już przebrany w czyste łachy – stare kazał sobie wyprać i pocerować, do biesiadnej izby aby przy kufelku posłuchać co dzieje się w mieście i w okolicy. Tedy przegryzając kiełbasę rzekomo z dzika i jakiś mocno słony ser popijał tutejsze pieniste i nadstawiał ucha.
 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172