Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2012, 15:23   #202
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE CHEMIST


Telefon Pointa wariował już od dłuższego czasu. Antonia Ramos już nie zawracała sobie nim głowy, zajęta obecnie innymi sprawami. Sprawdziła wcześniej tylko raz, ale szybko zdając sobie sprawę, że odebranie aparatu Smitha wymaga podania hasła, odłożyła go z powrotem na miejsce w kieszeni Anthony’ego. Na dwóch leżących, nieprzytomnych mężczyznach odgłos dzwonka nie robił też żadnego wrażenia.

Nagle telefon zamilkł.

- I dobrze. - pomyślała Ramos, kończąc to co zaczęła.





- Pojebani.

Dirk Maggenta, stojąc w otwartych drzwiach do dyżurki, popatrzył z ukosa na chudego latynosa. Jako dość doświadczony już funkcjonariusz LA PD mógł z pewnością powiedzieć, że na takich trzeba uważać. Jesteś gliną w LA? Nigdy nie wierz latynosom. Nie jesteś gliną? Nigdy nie wierz latynosom. Napływali tu ze swoich śmierdzących nor na całym świecie, robiąc kłopoty, łamiąc prawo i kłamiąc. Jednak sprawdzone na miejscu dokumenty mówiły że ten tu człowiek rzeczywiście jest zatrudniony na tej dyżurce.
- Może i pojebani. - mruknął gliniarz, oddając papiery - Ale na przyszłość proszę powściągnąć język przy przedstawicielu władzy, jasne?
Mosquito wydął wargi, ale nie odezwał się. Maggenta zamknął za sobą drzwi i zszedł po kamiennych stopniach. Tam, zaraz za furtką stał drugi, też sprawdzony już ochroniarz w towarzystwie swojego psa i partnera Dirka, młodego szczawia nazwiskiem Fields. Maggenta, trzymając dłoń na rękojeści schowanej już w kaburze przy pasie broni, podszedł do nich.

- Spokój, diCiaprio. - Gomez ściągnął smycz warczącemu zwierzęciu.
- Co tam, młody? - Dirk patrzył na odległy budynek studia.
- Nic. - błysnął Garry - Znaczy, kręcą. Po nocy, ale ten reżyser podobno jest nieźle porąbany.
- Noo. - ziewnął Gomez - Powiedział...że co noc będą kręcić. A ja na to, co? A on - że nic. A ja -
To po co będą kręcić ciągle nic? A ten szajbus - bo jedno nic nie równa się drugiemu nic, a oni potem będą wybierali lepsze nic od innych nic.
- Składniej, Gomez. - obruszył się Fields, przejęty teraz bardziej swoją rolą, przy partnerze.
- Powiedział...zaraz...- przypominał sobie Gomez - A, już wiem. “To będzie przesłanie rzucone widzowi prosto twarz.” - przedrzeźniał niedawnego rozmówcę, udając jednocześnie jego minę - Ale więcej nie może zdradzić, bo jakby konkurencja się dowiedziała, to od razu podebraliby mu pomysł, a jest genialny.
- A strzały? - zapytał Dirk.
- Znaczy, że będą hałasy też powiedział. I ta aktorka z wielkimi cycorami wcześniej też nas ostrzegała. Pomogliśmy im wnosić sprzęt. I poustawiać, panie władzo.
- Wygląda, że w porządku. - podrapał się w głowę młodzik.
- Jakie, kurwa, w porządku? - Maggenta założył na siebie ramiona. Ktoś musiał tu zrobić porządek, i to był on. - Nic nie jest w porządku. W ciągu dnia też były zdjęcia, i też były efekty specjalne. Mieliście ostrzeżenie od nas, czy nie? Bo ja wiem, że mieliście. O takich zdjęciach policja musi wiedzieć. A wy - nie informowaliście posterunku o rozpoczęciu zdjęć ani poprzednio, ani teraz. Myślicie kurwa że nasze radiowozy jeżdżą na spermę? Narażacie na koszt amerykańskich podatników. A jakby naprawdę ktoś was napadł, debile?
- Ja to mam gdzieś, ja jestem od pilnowania. - wydął wargi Gomez. - Gadajcie z szefostwem, nie miałem polecenia. Może reżyser ich nie poinformował.
- Pewnie, że pogadamy. - zapewnił Dirk - A właściwie wcale nie będziemy gadać. Raz ostrzegaliśmy. Jak tylko jutro siądę przy biurku, piszę raport że olewacie zgłoszenia o zdjęciach. Jak ktoś zapłaci za bezpodstawne angażowanie sił porządkowych, to może następnym razem wreszcie będziecie trzymać się ustaleń. Młody!

Kiwnął ręką na Garry’ego. Obaj odeszli parę kroków, rzucając spojrzenia w stronę budynku. Środek nocy, chłód i gwiazdy na kalifornijskim niebie.

- Powinniśmy sprawdzić studio. - mruknął Maggenta.
- Daj spokój, Dirk - młody miał wyraźnie dość już nocnego patrolu. Wcześniej mieli już dużą bójkę w pubie na Heddington Road, a później awanturującego się pijanego męża parę przecznic dalej oraz na deser przećpaną ostro, zgwałconą nastolatkę - Napiszesz raport i starczy. A tak to będzie trzeba przesłuchiwać ekipę, aktorów, chuj wie ilu ich tam jest. Potem wszystko opisać. Za godzinę kończymy zmianę, a jak wejdziemy tam to zejdzie nam do rana. Marienne i tak suszy Ci łeb o nadgodziny i ma rację. Moja siostra ma jednoroczne dziecko jak ty, to wiem co się dzieje w domu. C’mon. Zabierajmy stąd nasze dupy.
- Gdybyś tyle energii wkładał w robotę, co w jej unikanie, nie jeździłbyś już w patrolach. - westchnął Maggenta i machnął ręką. - Dooobra. Chodź.

Bez słowa minęli Gomeza i warczącego psa, wyszli przez furtkę i podeszli do zaparkowanego przy ulicy radiowozu.
- Dzięki stary. - ziewnął Fields. - Ja poprowadzę, ty nadaj przez gruszkę że wracamy do bazy.
Zdążył otworzyć drzwi, ale nie wsiąść. Zastygli obaj, rzucając sobie spojrzenie nad dachem wozu.
- Słyszałeś?
- Nie dało się nie słyszeć, ładują znowu.

Gdyby ktoś jednak miał wątpliwości, przytłumiony nieco huk kolejnego wystrzału z broni palnej dał się posłyszeć od strony budynku za ogrodzeniem.
- Te efekty specjalne teraz, nie do odróżnienia prawie od prawdziwych gnatów. - zauważył z nadzieją młody Fields.

Dirk Maggenta spojrzał na niego bez słowa. A potem wyjął broń i zdecydowanym krokiem ruszył z powrotem w kierunku dyżurki.
Garry z głębokiem westchnieniem zatrzasnął drzwi i wyjmując pistolet podążył w ślady swojego starszego i bardziej doświadczonego partnera.





THE SOLO, THE FORGER, THE SIXTH-MAN, THE CHEMIST, THE TOURIST, THE ARCHITECT


Powracający do pokoju, który z pewnością mógłby stanowić scenerię niejednego horroru, zastali w nim dokładnie taki sam rozgardiasz gdy go opuszczali oraz Antonię Ramos, krzątającą się ze strzykawkami nad rozłożonym już równo na łóżku nieprzytomnym ciałem starszego. nobliwego profesora akademickiego.

Właściwie obecnie nie krzątała się już, ale stała i rozwartymi szeroko oczyma obserwowała źródło hałasu, krzyku który słyszała, zbliżające się już od jakiegoś czasu. Źródłem tym okazał się nim ranny i krwawiący ostro uciekinier, z przestrzeloną nogą, ciągnięty bezceremonialnie za zdrową kończynę przez milczącego Rulera. Za nim, do środka wkroczyli pod bronią Piotr Koroniew o dłoniach umazanych czyjąś posoką i Amy Fox. Pochód zamykał Turysta, bez broni, za to dźwigający wielką torbę należącą do Point-Mana. Tymczasem Ruler bezceremonialnie zaciągnął wijącego się nieszczęśnika pod ścianę i zaraz przywalił rannego stalowym ciężkim stojakiem z reflektorem na końcu - przygniatając Willa do gleby w połowie jego klatki piersiowej.

Jak można było się spodziewać, od razu zawrzało. Każdy prawie miał jakieś pytania, a niektórzy weszli z oczywistym dość żądaniem by jedyny lekarz zajął się postrzelonym. Zanim jednak doszło do jakiejkolwiek wymiany zdań, czy też działań - jeden dźwięk wybił się ponad inne. Kolejny telefon. Natarczywy, bez przerwy. Antonia spojrzała na leżącego Pointa, ale dźwięk nie dobiegał z jego kieszeni. Nagle Ruhl drgnął, zupełnie jakby się ocknął i jego wielka łapa wyszarpała jego własny aparat z czeluści luźnego ubioru. Siłą rzeczy uwaga wszystkich skupiła się na nim i zapadła chwilowa cisza.

- Ruhl. - mruknął Solo.
- Tu Jack! - głośny, zdecydowanie poruszony głos Andersona był wyraźnie słyszalny dla wszystkich w niewielkim pokoju - Dlaczego Smith nie odbiera telefonu?! Słuchajcie! Macie tam patrol glin! Dwóch, broń krótka i obezwładniająca. Dyżurka właśnie ich przepuszcza, jeden strażnik z psem idzie z nimi. Przygotujcie się, za minutę będą u was!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline