Administrator | Ostrożnie wypowiadaj życzenia, bowiem złośliwi bogowie mogą je spełnić, gdy usłyszą co mówisz. Połowicznie się spełniło. Co prawda z twierdzy nikt nie zainteresował się szczekaniem i nie wyjrzał, ale za to Gottwin miał na karku dwa krasnoludy i mógł sprawdzić, czy wymyślony przez niego sposób się sprawdzi.
- Poradzimy sobie z nimi - mruknął do swego czworonożnego towarzysza. Ten w odpowiedzi wyszczerzył kły. Gottwin nie był w stanie powiedzieć, czy był to wyraz aprobaty, czy też pełen powątpiewania szyderczy uśmiech.
Bez względu na to, czy Pies miał zamiar uczestniczyć w starciu, czy nie, plan uśmiercenia krasnoludów oparty był na wcześniejszych przemyśleniach i zakładał najpierw użycie kuszy, a potem - miecza.
Schowany w porastających brzeg wąwozu krzewach Gottwin obserwował wspinające się po dość stromym zboczu krasnoludy.
Krasnoludy wspinały się dziarsko, znając teren. Wiedziały, w którym miejscu najlepiej wejść z pod leżącej na dnia wąwozu twierdzy na górę jednej z dwóch ścian. Krasnoludy miały lekkie, skórzane pancerze, jak na zwiadowców przystało. Jeden z brodaczy miał dwuręczny młot, drugi zaś przy pasie pistolet skałkowy, przy drugim boku schowany w pochwie miecz i narzuconą na plecy tarczę. Brnąc powoli na górę szli dość blisko siebie, w odległości niespełna półtora metra, może odrobinę więcej.
Gottwin na początek upatrzył sobie tego z pistoletem. Gdyby zdołał go wyeliminować, z drugim miałby zapewne mniej kłopotów. Przynajmniej ten drugi nie strzeliłby mu w plecy, gdyby Gottwin zdecydował się na zastosowanie odwrotu na z góry ustaloną pozycję.
W tym momencie Gottwin zaczął żałować, że nie zdążył wcześniej zdobyć zapasowego magazynka do kuszy. Mógłby sobie więcej postrzelać, zanim sięgnąłby po miecz. Ale mówiło się trudno...
Gottwin cichutko przekradł się w stronę miejsca, gdzie - jak mu się wydawało - krasnoludy powinny wyjść na górę. Gdy tylko upatrzonemu krasnoludowi zostało do przejścia parę metrów Gotttwin wycelował starannie i nacisnął spust. Miał nadzieję, że krasnolud nawet jeśli nie zginie, to przynajmniej spadnie.
Plan Gottwina był w swej prostocie genialny. Wystarczyło pojawić się w odpowiednim momencie i oddać kilka celnych strzałów. Tak jak założył, tak też zrobił. Gdy krasnoludy były dość blisko by bez problemu wycelować i jednocześnie dość daleko by nie zdołały go zaatakować człek wyłonił się zza krzaków i oddał serię strzałów. Większość bełtów zniknęła w oddali, jednak trzy pociski dotarły do celu. Dwa soczyście raniły brodacza, trzeci lekko go drasnął. Zdziwiony i zaskoczony krasnolud upadł i sturlał się w dół, lecz zdołał się zatrzymać łapiąc się większego kamienia. Gottwin miał kilka chwil, nim wstanie i dotrze znowu na górę. Drugi z krasnoludów wyszczerzył zębiska i wejrzał przez ramię na turlającego się w dół kompana. Khazad uniósł topór i ruszył z jeszcze większym zapałem, pozostało mu jeszcze około trzech metrów do dotarcia na szczyt i kolejne dwa do pokonania odległości do Gottwina.
Po raz kolejny Gottwin przeklął brak zapasowego magazynka. Wymieniłby i, gdyby bogowie mu sprzyjali, kolejny krasnolud znalazłby się parę metrów niżej. A tak... trzeba się było imać innych metod.
- Bierz go! - Gottwin wskazał Psu wspinającego się krasnoluda, a sam, wymieniwszy kuszę na miecz, ruszył w stronę miejsca, w którym krasnolud miał wyjść na górę. W końcu większa jest szansa trafienia kogoś, kto nie stoi zbyt pewnie na nogach.
Pies nawet sekundę nie zastanawiał się nad rozkazem. Błyskawicznie, jednym susem minął bokiem topornika i dopadł wstającego nieco niżej rannego brodacza. Silne szczęki wilczura zacisnęły się na grdyce brodacza wysyłając go w otchłań, do swych przeklętych bogów. Po chwili krasnolud już nie żył, choć Pies ciągle go szarpał, jakby chciał mieć pewność, że dobrze wykonał robotę.
- Dobry piesek - zawołał Gottwin, zadając równocześnie cios krasnoludowi.
Walka błyskawicznie dobiegła końca. Gottwin miał bolesną ranę na piersi, ale co najważniejsze udało mu się unieszkodliwić dwójkę brodaczy i z pięciu oponentów zrobiła się trójka. Nagle jego dobry nastrój spowodowany zwycięstwem mocno się popsuł. Gottwin dostrzegł paskudnego Ogra, który wyłonił się z leśnej gęstwiny kilkadziesiąt metrów dalej. Wielkolud trzymał na ręku martwego Felixa, oraz poganiał ciężko rannego Yerga. Maszerował w stronę trójki khazadów chaosu, stojących nieopodal wejścia do warowni.
- Na zadek Morra - zaklął Gottwin, pospiesznie pakując bełty do magazynka. - Czy oni wszyscy są ślepi?
Pierwsza wypowiedź związana była ściśle z zaistniałą sytuacją, druga - dotyczyła ślepych i głuchych kretynów siedzących w warowni.
Towarzyszy mu było żal, ale Felixowi i tak pomóc nie mógł, a Yerga nie mógłby ocalić, mając tylu przeciwników. Musiał czekać, aż sytuacja ulegnie zmianie. W końcu prędzej czy później ktoś musi jakoś zareagować na to całe kręcące się koło wejścia towarzystwo. A ktoś inny musi przeżyć, by móc przekazać wieści.
Pospiesznie przeszukał zabitego przez siebie krasnoluda, a potem, nie podnosząc głosy, przywołał do siebie Psa.
- Pies, chodź tu! - powiedział ponownie, gdy zwierzę nie zareagowało od razu. Nie wystawiając się na widok publiczny poparł polecenie odpowiednim gestem.
Ostatnio edytowane przez Kerm : 01-07-2012 o 12:26.
|