Kurt nie bardzo interesował się dobytkiem najemników… miał w końcu to co sobie przy użyciu Bazyliszka i Casamira zostawił ukrytego w stajni. Wprawdzie trzosik nieomalże rozleciał mu się w rękach to kamyczki jeno po lekkim przeczyszczeniu świeciły tak cudnie, że niewiele mogło mu popsuć humor. Co by o tej nocy wiedźm nie powiedzieć to nie była ona najgorsza. Magiczny miecz i szlachetne kamienie… teraz było już tylko czekać Fleischerowi aż ta ladacznica Fortuna się od niego odwróci.
O Raubritterze wiele można było złego powiedzieć (i wiele z tego byłby zgodne z prawdą) ale nie to że nie umiał okazać wdzięczności. Zarówno najemnikom którzy zaoferowali mu dach nad głową jak również krasnoludowi i bajarzowi za pomoc na majdanie piekielnego zamku. O ile nie miał problemu z tym, żeby zabrać pogrążonym w dziwacznym śnie dezerterom koni to już ograbianie ich z jedzenia tudzież ciepłych rzeczy uznał za mało wskazane. Ponadto z giermkiem i przy wsparciu każdego kto poczuwał się do jakiś takich uczynków poprzenosił ciała w jedno miejsce i pookrywał ich tak żeby nie pozamarzali na kość. Poza tym powiększył palenisko starej stanicy i naniósł tam kilka grubych pniaków – takich co to ognia nie będą dawać pod sklepienie ale za to będą się tlić i dawać ciepło jeszcze przez wiele godzin. Kto wie, może bogowie pozwolą wrócić ich duchom do ciał… a szkoda by było, żeby te były zmrożone na kość. Po co komu kolejna banda wkurzonych upiorów szwendających się po Imperium…
- Z pozdrowieniami z przeszłości… wywalczyłeś to sobie. Zwrócił się do krasnoluda wręczając mu rubin… Nic wielkiego i porażającego, żaden tam klejnot godny lordów… ot zwykły kamyczek. Taki co to można pić za niego kilka dobrych dnie. Co to krasnolud może pić kilka dobrych dni… a człowiek tygodni. Podobny wręczył też Cicero. A na pytanie skąd to ma odpowiedział, że od Bazyliszka… i oburzony zapytał
– A co ty myślałeś, że ja mam głowę tylko po to żeby hełm na niej nosić? I się roześmiał, nie wyjaśniając sprawy do końca.
***
Podróż minęła nadwyraz spokojnie. Nic ich nie zjadło, ba nawet nie próbowało. Nikt ich nie atakował, ba nawet nie próbował. Nikt ich nie okradł… i nie próbował. Milczenie krasnoluda, który zmienił chyba imię – tak przynajmniej Kurtowi się wydawało, bo nie poznali się za dobrze przez te parę godzin spędzonych w ruinach. Równoważyło się z gadatliwością Tileańczyka. Do póki ten gadał (czasem nawet śmiesznie) miast wypytywać tedy to rycerzykowi nic a nic nie przeszkadzało… oczywista już na początku powiedział mu, żeby darował sobie bajania dla starych i młodych bab o szlachetnych czynach czy inne takowe pierdolety. Za to upraszał go o pieśni bo co by o nim nie mówić to miał słabość do tileańskich przyśpiewek… takich smutnych, o domu i tęsknocie do kobiet. On znał tylko dwie dość sprośne o słodkiej piczy Vittorii i o Malenie co to na męża nie czekała tylko gździła się z gachami jak ten wojował – oczywista w oryginale je wyśpiewywał, pamiątka po wojowaniu ramię w ramię z Gryfami z Luccini. A w końcu każdy bard śpiewać i grać musi!
Miasteczko pomimo tego że wyglądało nieomalże jakby je zrobiono z mchu i paproci i polepiono błotem dawało nadzieję na ciepły kąt, strawę i może jakąś babę. Hałastrę pod bramą minął… póki to nie była banda zbrojnych ani uciekinierów z jakiś okolicznych wiosek nie interesowała go. Tym bardziej, że gdzie nie popatrzył nosili jakieś znaki gołębicy. Po za ty to było ich ledwie parędziesiąt duszyczek. Brama, rozmoknięty trakt i coś na kształt rynku… wszystko to jak w dziesiątkach podobnych miast. Śmierdziało biedom, odpadkami i fekaliami. Ale stało i żyło! I nie było tutaj tak biednie jak można było się spodziewać… i żebraków mniej i obdartusów które przecież wypełniały wszystkie miasta po wojnie. Może miejscowi nie wpuszczali byle kogo za miejskie mury? Nie to jednak zwróciło jego uwagę. Kapłan, jakaś pinda i znajomek ze starych lat… gawędzili w najlepsze przed wrotami świątyni. Kurt zrobił szybki rachunek sumienia – Hamlyn nic mu nie jestem dłużny ani on mi. Ni złota ni stali. Nie mniej jednak jego serce nie wypełniało szczęście z takowego spotkania. Niezauważony udał się do karczmy, zlecając giermkowi ochędożenie koni i ekwipunku.
Karczma jaka była taka była. To co oferowała wystarczało rycerzowi – dach nad głową, ciepły kąt, ciepłą strawę, grzane winno zaprawione korzeniami i były nawet dwie niczego sobie kelnereczki. Które wcale frywolnie reagowały na klepnięcia w zad czy podszczypywanie. A jak ta płowowłosa przynosząc mu parujący gulasz oparła się niby przypadkiem ciężką piersią o jego bok wiedział już którą powinien poprosić o przygotowanie kąpieli.
Wino przyjemnie rozgrzało duszę, gulasz z rzepą, marchwią i selerem napełnił żołądek, kąpiel zmyła z niego długą drogę, a Sabina zadbała o to, żeby nie wspominał źle tej mieściny. Jak się okazało dziewczęta, dorabiały sobie za przyzwoleniem właściciela… pewnie coś tam mu odpalały z tego procederu.
Dopiero po jakimś czasie zszedł już przebrany w czyste łachy – stare kazał sobie wyprać i pocerować, do biesiadnej izby aby przy kufelku posłuchać co dzieje się w mieście i w okolicy. Tedy przegryzając kiełbasę rzekomo z dzika i jakiś mocno słony ser popijał tutejsze pieniste i nadstawiał ucha.