Łapała go zadyszka, a ból w prawym boku dawał o sobie znać nasilającym ćmieniem. Jeszcze trochę i nie da rady biec dalej. Przeskoczył nad stertą śmieci i gruzu. Swoją drogą tamci musieli być mocno wkurwieni - gonili go przez ładnych parę minut. Uliczka skręcała ostro w prawo. Zmienił kierunek nie zwalniając, ale nie wyrobił i musiał rękoma amortyzować zderzenie z murem. Nic - ważne, że biegł dalej. "Co teraz?" - uliczka nagle wyszła na ruchliwą przecznicę. Przeciął chodnik rozchlapując wodę z kałuży ciężkimi buciorami i niemal wywracajac jakiegoś Hindusa w turbanie, który zaczął coś za nim krzyczeć z oburzeniem. Pisk opon i błysk flesza zwrócił jego uwagę na taksówkę. - To Ameryka! Mów po angiel... - ze stęknięciem prześlizgnął się po masce żółtego pojazdu - ...sku, palancie! - dokończył, obracajac się w kierunku goniących go skinów.
Że też musiało go aż tak popierdolić, żeby ładować się tym popaprańcom na metę. I jeszcze obracać ich kobiety... Trudno - było, minęło. Nie było aż tak fajnie, żeby się teraz tyle gorączkowali. Są.
Wykrzywione w grymasie gęby prześladowców pojawiły się tuż obok wciąż protestującego Hindusa, który przytomnie zszedł skinheadom z drogi. Spock, nie ruszając się z miejsca uśmiechnął się szeroko, czym najwyraźniej zbił ich z tropu, po czym zasalutował i macając klamkę drzwi taksówki zawołał: - Sayonara, głąby!
Na dziś miał dosyć wrażeń - jeszcze spotkanie ze Shaw'em i czas walić na chatę.
__________________ I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee... |