Po opuszczeniu wioski Beldar swoim zwyczajem trzymał się na uboczu paczki (co w przypadku marszu oznaczało to bycie na szarym końcu kolumny). Nie był samotnikiem czy coś w tym stylu. Po prostu upodobał sobie przyrodę. A ta upodobała sobie niego. Co widać było dość wyraźnie, tak bardzo, że pewnie tylko ślepy by nie zauważył. Kilka ptaków i drobnych ssaków leśnych nic nie robiąc sobie z reszty kompanii siedziało na ramionach, głowie i czubku kija starszego z braci Johanson. Zawsze tak było, gdy młody myśliwy obcował z naturą. Jego przyjaciele już dawno przestali się temu dziwić. Tam samo zresztą jak codziennym ćwiczeniom w posługiwaniu się kijem.
Ogólnie rzecz ujmując Beldar Johanson był przewidywalny aż do bólu. Młodzieniec w skrytości ducha liczył, że podróż będzie równie przewidywalna, co w ciągu dwóch pierwszych dni. No może trochę ciekawsza.
xxx
Wieczór trzeciego dnia uświadomił dobitnie chłopakowi, że los pierwszą nadzieję ma gdzieś, drugą natomiast potraktuje, jako wyzwanie.
Znalezienie się w opustoszałej wiosce, gdy noc się zbliżała nie było czymś, o czym zapewnie marzył którykolwiek z przyjaciół. Tropiciel nie zastanawiał się, dlaczego wioska była opustoszała. Dziwił się, dlaczego nie było w pobliżu żadnego zwierzęcia, od którego mógł się dowiedzieć, co tu się działo. Obserwator, którego zauważył wraz z bratem i Marlowem niepokoił go, lecz już go w ogóle nie dziwił. Decyzje zostały podjęte. Co prawda Beldar chciał zostać i opiekować innymi, lecz słysząc, że Karl zrobi to za niego uspokoił się lekko.
-
Tak… jak dzikiego wilka. Dobrze dobrałeś to porównanie. Nie ma co – Chłopak zaśmiał się cicho. –
Ty też zastosuj się do swoich słów. Ojciec zabiłby mnie gdyby coś ci się stało.