Sorley tylko się promiennie uśmiechnął, zupełnie nieadekwatnie do zaistniałej sytuacji. No bo jak, załatwili jedynego syna burmistrza, a on się jeszcze cieszy? Przecież będą mieli szczęście jeśli skończą na szafocie, a on sobie z tego nic nie robi!
Po prostu taki już miał styl. W końcu był kapłanem Olidamarry, Śmiejącego się Łotrzyka. Smutek kompletnie do niego nie pasował. - Wiesz - zwrócił się do Rolanda - gdyby ludzi dało się bez problemów palić w piecu to pewnie na całym świecie skończyłyby się problemy z opałem. Ot, wystarczy tylko kogoś zarąbać i wrzucić do pieca. Dlaczego tego nie robią? Podejrzewam, że palone ciało cholernie śmierdzi. Zaraz by ktoś coś... zwąchał. - Zaśmiał się z własnego żartu. Tak dla rozluźnienia atmosfery, bo przez tą całą akcję powietrze w karczmie można było ciąć nożem. - Ewentualnie możesz ich usmażyć i podać na kolacji. Burmistrz mógłby skosztować własnego syna! Czyż to by nie było zabawne? - Miał nadzieję, że karczmarz nie weźmie na serio tego pomysłu. Sorley był odrobinę dziwny, ale nie aż tak, by naprawdę proponować usmażenie bandytów. - Albo... To - wskazał na bandziorów - była twoja ochrona. Przemodelujemy im twarze, ściągniemy łachy, założymy im swoje, przebierzemy się za nich, a potem sobie stąd po prostu pójdziemy, rabować inne sklepy czy coś. Do ciebie się przecież nikt nie przyczepi, że ci ochronę załatwili. Taka robota, nie? A my się po prostu znikniemy gdzieś na mieście... |