Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-07-2012, 03:48   #149
Buka
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon i okolice
3 Ches(Marzec)
południe

trzecia godzina bitwy


Walka z wielkim bydlakiem, mającym czelność wedrzeć się przez mury do wewnątrz "Klejnotu Północy" była wyczerpująca. Tarin wraz z towarzyszącą jemu Kapłanką zużyli naprawdę wiele czarów, nim oboje zrozumieli w końcu, co z dobrodziejstw magii nie działa na delikwenta, a co z kolei go dotkliwie rani. W końcu jednak ponoć człek całe życie się uczy.

Zarówno Mag, jak i kobieta byli pokiereszowani, on po wystawieniu na dźwiękowy atak potwora, ona po machnięciu łapą, która rozwaliła w dużym stopniu kolejny budynek, po raz już drugi obsypując dzielną niewiastę gruzem. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś z nich został trafiony bezpośrednio takim łapskiem...


Uskakując więc na boki, kąsali wielkoluda raz za razem, zaczynając w coraz większym stopniu uzyskiwać zamierzony efekt. I to właśnie on, Tarin Harvell, po wystrzeleniu kolejnego pocisku w samą gębę owej poczwary, zakończył jej plugawy żywot. A finał był dosyć widowiskowy, ugodzony bowiem śmiertelnie stwór, wydał z siebie ryk słyszany w całym Silverymoon i jego okolicach, a zraniona gęba wystrzeliła iskrami na dobre pięć metrów. Sam kolos runął zaś w końcu bezwładnie na plecy, przy okazji niszcząc kolejny budynek. Od wszystkiego aż zatrzęsła się ziemia.

Pokonanie jednej poczwary oczywiście nie oznaczało zażegnania niebezpieczeństwa, z czego Tarin oczywiście zdawał sobie jak najbardziej sprawę. Gdy opadł więc bitewny kurz, mężczyzna przetarł twarz, i nieco złorzecząc na poranione, i obolałe ciało, spojrzał najpierw na swoją towarzyszkę, a następnie na wyrwę w murze, gdzie wciąż trwała kotłowanina między obiema stronami konfliktu, uszczuplających swe siły na naprawdę różnorodne - choć zawsze brutalne - sposoby.

- To co, panie Mag? - Spytała - Lejemy dalej, czy może już się wycofujemy?


~


Wulfram brodził już prawie po kolana w truchłach wrogów. Niemal cały pokryty juchą pokonanych, z ociekającym krwią mieczem, wyglądem przypominał jakiegoś stwora rodem z samych Czeluści Piekielnych. Jednak on był z krwi i kości, on odczuwał ból i zmęczenie, rany zadane jego ciału. Niemal całe swe życie poświęcił brutalnej wojaczce, i w obecnym momencie nie miał zamiaru bynajmniej go porzucić. Szaman i jego podopieczni zostali pokonani, jednak stwór jakiego przyzwał, wciąż istniał, stanowiąc zagrożenie.

Jak można pokonać coś, co jest stworzone z ognia, i zdolne podpalić samym swym dotykiem niejedną materię?

Można jeśli posiada się magiczny miecz.

Odpowiednią krzepę, doświadczenie i zdrowie.

Jeśli posiada się pomocników.

A Wulfram miał wszystko z wcześniej wymienionych.

Zwyczajny metal stopiłby się już od samego zadania ciosu Żywiołakowi Ognia, oręż wilka posiadał jednak znaczną moc. Jednooki karczmarz, z towarzyszącą jemu Stooną stawiał się więc dzielnie płonącemu jegomościowi, zyskując z czasem i przewagę. Stwór spalił kilku przypadkowych wojaków, poparzył i Wulframa i Stoonę, w końcu jednak sam padł pod razami zadanymi mieczem i toporem. Upadł na bok, a jego blask zgasł w chwili śmierci, by w końcu zniknąć całkowicie, pozostawiając wychodzących zwycięsko z tej potyczki na osmolonym bruku.




~


Po pokonaniu wyjątkowo wrednego przeciwnika Daritos wycofał się(a jak) z pola bitwy, udając się na powrót na stronę Silverymoon wciąż trzymaną przez obrońców. Tam następnie przyzwał sobie pozawymiarową siedzibę, w której czym prędzej zniknął, liżąc rany po starciu, oraz przyglądając się uważniej zdobyczy wojennej. A było czemu się przyglądać, w końcu nie co dzień ma się w garści tarczę ze smoczego łba.

Nawet jeśli należała ona do jakiegoś zawszonego Orka, to i tak była dosyć niezwykłym przedmiotem. Emanowała bowiem tak mocną aurą magiczną, iż Zaklinaczowi skupiającemu się nad przedmiotem na moment zakręciło się w głowie. Tarcza owa była bowiem bez dwóch zdań nasączona mocami, i to nie byle jakimi. Problem jednak polegał na tym, iż Daritos nie potrafił się posługiwać pawężem w walce, który tylko by mężczyźnie w niej zawadzał. By używać z odpowiednim skutkiem "Sztuki" jaką posiadał od urodzenia, potrzebował do powołania jej obie dłonie, wykonując w końcu nimi zawiłe gesty, urzeczywistniające owe moce. Jednak, jak to się mówi, "a nóż widelec"...

Moc ochronna, moc odpychająca, do tego i jeszcze coś zakłócające prawidłowe funkcjonowanie Splotu. Czyżby Daritosowi wpadła w łapki naprawdę porządna zdobycz?


~


Obozowisko najeźdźców Silverymoon przemierzał dosyć niezwykły jeździec. Raetar, dosiadając wielkiego skorpiona, siał chaos i zniszczenie w szeregach wrogów, zakańczając żywot naprzykrzających się jemu humanoidów, niszcząc wieże oblężnicze, katapulty i namioty. Przed jednym z nich jednak się zatrzymał, początkowo nie puszczając go jeszcze z dymem. Na owym namiocie bowiem był zatknięty jakiś koślawy proporzec, co jak nic oznaczało, iż musi to być polowa siedziba kogoś ważniejszego.


Przypuszczenia "Samotnika" okazały się po chwili słuszne, i po szybkim zatłuczeniu dwóch Hobgoblinów pilnujących wejścia, mężczyzna wszedł najspokojniej w świecie do środka. Po zlustrowaniu wnętrza jego wzrok zatrzymał się na stole zagraconym papierami. Raetar znalazł, czego szukał, zwijając pobieżnie przeglądane mapy oraz zapiski na pergaminach. Może i armia Orków i sprzymierzonych z nimi bestii wszelakiej maści była prymitywna i dzika, jednak i nawet w takich siłach ktoś stojący na czele musiał znać się choć odrobinę na strategii i mieć chociażby kapkę przysłowiowego oleju w głowie. Kto wie, może cała ta wielka, niespodziewana inwazja jest wyjaśniona na owych kilku zwojach jakie wpadły jemu w ręce?

Namiot był urządzony wewnątrz nawet schludnie. Stojak na pancerz i broń, leżanka z koców i futer, skrzynia(zawierająca jedynie nieprzydatne, zwyczajowe przedmioty, jak chociażby puste pergaminy), do tego parę gruszek na tacy i flaszka wina...


Teraz jednak nie było czasu na dokładne studiowanie miejsca czy i zdobyczy, wystarczy bowiem chwila nieuwagi, i nawet najlepszy Mag może skończyć ze sztyletem w plecach, na wszystko więc przyjdzie odpowiedni czas... Raetar opuścił więc namiot, zabierając również dwa dziwne stemple leżące na stole wraz z mapami, a następnie puścił z dymem miejsce które przed chwilą odwiedził.

Później zaś, kontynuował wcześniejsze zajęcie, exterminując napotykanych po drodze nieprzyjaciół.


~


Elfka sama nie wiedziała, jak długo już znajdowała się w stanie wojennego szaleństwa. Co jednak się dziwić w chwili, gdy liczy się jedynie zachowanie własnego żywota, poprzedzone siekaniem na plasterki czyhających właśnie na jej życie przeciwników. Wraz z towarzyszem Vestigia rąbała systematycznie to z prawej, to z lewej, nie rozróżniając już za bardzo, czy to Ork, Hobgoblin, czy i jakiś wilk...

Krew, wnętrzności, krzyki, szczęk oręża.

Delikatna, zielonooka kobieta pokryta własną krwią i wrogów, zatraciła się w bitewnym szaleństwie, obserwując rozgrywające się sceny niczym jakiś widz, spoglądający na wszystko jej własnymi oczami. Odruchowe, niemal naturalne śmignięcia mieczy, rozpruwane ciała, tryskająca posoka, a ona w samym środku tego szaleństwa, jednocześnie jednak zupełnie jakby gdzieś daleko, nieobecna, z dala od tego wszystkiego, nie słysząc otaczających ją ryków.

To było dzikie, to było najbardziej niezwykłym, brutalnym, i wręcz odrażającym przeżyciem, jakiego do tej pory poznała. Jednocześnie jednak... czuła się tak dziwnie, tak jakby na właściwym miejscu. Kiedyś przecież w końcu musiała się zmierzyć z przeznaczeniem w trakcie poważniejszej jatki, udowodnić sobie, choćby ponownie i Irielowi i całemu światu, iż nie jest byle wypachniała Elfką, co to tylko z bezpiecznej odległości potrafi co najwyżej w chwili potrzeby porazić kogoś z łuku.

Nie.

Ona, Vestigia, córa Arivalda, potrafiła o wiele więcej!


~


Saebrineth nie miała łatwego życia. Już od samych lat młodości... ale moment, my nie o tym. Elfka wraz z towarzyszącym jej Larsenem dwoili się i troili walcząc z Orczym Chempionem. Mięśniak okazał się bowiem wyjątkowo oporny na zatłuczenie przez ową dwójkę, prezentując im doskonałe umiejętności szermiercze. Wychodziło więc na to, iż nawet wśród takich prymitywów jak zielonoskórzy, znajdował się ktoś, potrafiący sprawnie wywijać klingą.

Larsen z broczącym krwią ramieniem, a Saebrineth z rozciętym udem, wciąż krążyli wokół równie pokiereszowanego Orka. Bełty z kuszy wbite i w jego tarczę i cielsko, ślady na skórze po ostrzach, a on wciąż trzymał się na nogach, stanowiąc dla nich spore zagrożenie.

W końcu jednak uległ, nie potrafiąc już znieść tak licznych ciosów.


Po otrzymaniu kolejnego bełtu w plecy, Orka zaatakował Larsen, pakując jemu sztylety w ciało. Ten moment wykorzystała i Saebrineth, odrzucając kuszę, a chwytając za szablę. Ostateczny cios, zadany głęboko w bok Kiełgęba, kosztował już Elfkę niemal ostatnie siły. Ciężko oddychając, przy rzężeniu zdychającego wroga, zastanawiała się, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać, nim sama polegnie w owej bitwie...


***


Czerwony Smok starł się już bezpośrednio z Błękitnym, a w ruch poszły ostre pazury i zębiska. Pierwszy z gadów zdecydowanie górował nad drugim osobnikiem, i niechybnie by go zabił, gdyby nie pomoc Ostroroga i Alustriel. Arcymagowie przywołali potężną magię, której rozbłysk na niebie widoczny był na kilka kilometrów wokół Silverymoon.

Ciężko poraniony, dymiący czerwony został wykończony przez mniejszego od siebie osobnika, ginąc w przestworzach z przegryzionym gardłem, a cielsko uderzające w ziemię zatłukło jeszcze przy okazji kilku Orków...

~

Brodate oddziały wyrżnęły sobie drogę wśród zielonoskórych, wbijając się w końcu w wielu miejscach w ich szeregi klinem, odcinającym liczebne sfory od reszty swych plugawych pobratymców. Ziemie Srebrnych Marchii spłynęły tego dnia nieskończoną ilością posoki, przechylając szalę zwycięstwa ku bardziej cywilizowanym mieszkańcom owego regionu.

Zbrojna ciżba, zwąca się dumnie armią Everlund połączyła się wkrótce z brnącymi po zielonych trupach Krasnoludami, i choć byli mocno niezorganizowani, rozwrzeszczani, i mało efektywni, i oni przyczynili się do klęski oblegającej miasto armii. Rozpoczął się efekt domina, doprowadzający do załamania kolejnych i kolejnych szeregów Kiełgęb i ich pobratymców, rzucających się już w końcu do ucieczki, byle z dala od magii Faeruńczyków, toporów brodaczy, i niezwykle zdeterminowanych ludzi walczących całym sercem o sens istnienia w tym kącie świata.



***


Zwycięstwo!


Radosne okrzyki, fanfary, coraz bardziej i bardziej cichnący szczęk żelastwa i dzikich wrzasków.

To... to było dziwne. I to dla wielu. Odgłosy bitwy raptownie zamilkły, a wojenne wrzaski ustały. Wielu stało przez chwilę zdziwionych, jakby nie mogąc uwierzyć, iż był to już naprawdę koniec śmiertelnego zmagania z najeźdźcą. Tak było jednak naprawdę, tego właśnie dokonali, własnym poświęceniem, krzepą i krwią.

Niespodziewanie rozległy się nawet radosne śpiewy.

***


Daritos, po opuszczeniu swojej magicznej kryjówki, został niemal natychmiast "porwany" przez sojuszników, unoszących go w górę, i wiwatujących między innymi na jego cześć. Jak widać, wielu wojaków zdołało przeżyć walkę po drugiej stronie mostu, będąc świadkami jego wcześniejszych dokonań, teraz więc radowano się również i z jego osiągnięć. W końcu nie ma to jak "Mag" po właściwej stronie, wspomagający żołnierzy śmiercionośnymi dla przeciwnika zaklęciami...

~

Sprawa miała się podobnie z Tarinem, którego rozentuzjazmowany tłum oddzielił od towarzyszki biorącej udział w pogromie giganta mającego czelność wdarcia się do samego Silverymoon. Noszono więc go, telepiąc mężczyzną co nie miara, w sumie jednak był to dosyć miły gest, którego Tarin raczej się nie spodziewał. Bardziej bowiem przypuszczał, iż gdy już wojenne zamieszanie ucichnie, ktoś zacznie mieć do niego pretensje odnoście pewnego zajścia z gwardzistami.

~

Do Wulframa zbliżyła się Stoona, trzymając się za krwawiący bok.
- Całkiem nieźle machasz tym mieczykiem - Odezwała się do niego zadziornym tonem, a widząc spojrzenie mężczyzny spoczywające na kawałku włóczni wbitej w jej ciało, machnęła tylko niedbale dłonią.
- Jeszcze żyję, więc topora nie dostaniesz! - Uśmiechnęła się nieco wrednie.

- Hurrrraaa!! - Ryknął jakiś żołdak Wulframowi niemal w ucho, trzaskając go zakutą w metal dłonią po ramieniu. A nie trzeba chyba wspominać, iż karczmarza bolał właściwie każdy skrawek ciała...

~

- A więc przeżyliśmy - Blady Iriel oparł się ociężale o swój miecz, spoglądając na równie bladą Vestigię. Wokół nich rozciągało się straszne pobojowisko, usłane tuzinami tuzinów trupów i jęczących rannych. Wszystko zaś zbroczone krwią, poznaczone wnętrznościami, członkami, a miejscami nawet parujące. Widok był naprawdę dosyć straszny.

Niedobitki Orków uciekały, a zwycięzcy ochłonąwszy z bitewnego szału zaczęli odczuwać własne rany. Podobnie było i z pokrwawioną Vestigią, która ledwie co trzymała się na nogach.

~

Larsen gwizdnął pokonanemu zielonoskóremu wisior oraz parę drobiazgów przy pasie, po czym dał nogę, nawet nie racząc się z Saebrith pożegnać. Została więc na pobojowisku sama niczym palec, nie mając przy sobie ani jednej znajomej duszy. A w tej chwili nawet by jej się to bardzo przydało, była bowiem w dosyć podłym nastroju, spoglądając na masakrę, jaka się przed nią rozciągała.

Elfka była jednak dosyć twarda, zacisnęła więc zęby, po czym zajęła się łupieniem utłuczonego chempiona, nie zwracając uwagi na wszechobecny smród, trupy, i zawodzenie rannych. Wiele tego nie było, jednak mogło okazać się wartościowe: całkiem porządny miecz, sztylet z kamieniem w rękojeści, oraz dosyć dziwaczna obręcz z przedramienia pokonanego Orka.

~

Raetar pokonywał pole wygranej bitwy prawie że... majestatycznie. Niczym jakiś niewzruszony heros, wojak, czy i władca, rozdzierającym niejedno serce widokiem, dosiadał po raz kolejny przyzwanego magią nietypowego wierzchowca, opuszczając wojenne zaplecze pokonanej armii. Zdobył kilka ciekawostek, które zamierzał jak najszybciej przebadać w jakimś spokojnym miejscu, mając nadzieję na uzyskanie odpowiedzi na kilka istotnych pytań.

Samym Kralgarem, jego przydupasem-szamanem, czy i całą bandą barbarzyńców przestał już kompletnie się przejmować. Nie byli oni już "Samotnikowi" do niczego potrzebni, więc pozostawił ich własnemu losowi, zmierzając spokojnie ku murom Silverymoon, chłonąc widoki prezentujące się jemu po bitwie.












***
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 15-07-2012 o 03:34.
Buka jest offline