Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-07-2012, 23:11   #15
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Integracja między osobnikami przebiega u ludzkiego gatunku na wiele sposobów. Jedne bardziej skuteczne od drugich, ale wiele zależy tu przede wszystkim od uwarunkowań jednostkowych podmiotów. Tu dróg jest naprawdę mnogość, a znaleźć skuteczną – szczególnie, gdy ma się do czynienia z tak różnorodnymi przedstawicielami generalnej populacji jak w albrechtowym barze – niełatwo. A jednak. Obradowanie nad sposobem zmasakrowania, skonsumowania czy też innej – zakładającej wybuchy i pożary – drogi utylizacji zwłok okazało się wyśmienitą okazją, by znużonych wcześniej i nieskorych do paplania ochroniarzy porwał wir dyskusji. Teraz dopiero wyrywali się do odpowiedzi jeden przez drugiego, nadskakiwali sobie wzajemnie ubogacając popołudnie soczystymi pomysłami na palenie i obdzieranie ze skóry i w ogóle szczebiotali słodko, niby ptasia orkiestra. Widać było, że przy tak serdecznych postawach ze strony wszystkich droga do konsensusu jest otwarta. I nawet oblizujący się na pomysł pieczeni z panicza Kumalu był gotów na ustępstwa.

Tylko raptus Dexter nie godził się na dyskusję moderowaną i zupełnie poza kolejką przedstawił swój pogląd na jej temat. Jego wyrazisty sposób ekspresji dotknął niemal każdego. Gąbczaste cząsteczki mózgu i chrupiąca chrząstka postukiwały dźwięcznie na stolikach przy których usadzili się debatujący, ale jakoś nikt nie spieszył się z sięganiem po noże czy widelce. Nawet muskularny Touv. Sztućce pozostały na swoich miejscach. Choć niektórzy zauważyli, jak mały, rubinowy dropsik daje nurka między śnieżnobiałą klawiaturę Kumalu.

"Zgłupiałeś do reszty?" – wrzasnął Albrecht, kiedy Roth podzielił się z nim swym praworządnym pragnieniem strażniczej interwencji – "A jak ktoś go wcześniej widział w tej grupie?"
"Hm?" – zmarszczył brwi siepacz.
"Przecież ten kretyn był tu trzeci raz od dwóch tygodni. Wcześniej zesrany dawał się odstraszyć, ale do czasu aż zgarnął tych dwóch zabijaków do pomocy".

Gdy był spokojniejszy kucharz (i przygodny paser) mógł wreszcie porządnie odmalować chujowość sytuacji. Karczma była nowa, pobudowana po spaleniu miasta, a w pakiecie podstawowym nie przewidziano żadnych tajnych przejść, sekretnych korytarzy i obrotowych drzwi. Nie przewidziano też chlewiku, gigantycznego pieca czy piwniczki dającej dach nad głową plemieniu ludożerców. To było pudło. Pomysł Sorleya z przerobieniem trupów na ochroniarzy i obraniem ich roli też miał szczerby w uzębieniu. Za zrobienie z cherlawego małolata takiej maszyny, jak Roland niejeden rzeczywiście dałby się posiekać. I teraz leżeli posiekani, a dalej nikt nie miał pomysłu na ich alchemiczną transmutację z – jak to Albrecht określił – gówna w złoto. Słyszano też o takich, którzy zbledli nieco w swej historii, ale droga w drugą stronę, to jest błyskawiczne opalenie się na modłę Kumalu było rebusem nie do rozwiązania. Pomijając już zupełnie płciowo-genderową problematykę, która przy zestawieniu Kerin i Aeliany z Robbem i jego kumplami waliła po oczach. Już całkiem na uboczu nadmieniając, że O'Neill, któremu zlecono dopilnowanie, by cała operacja gastronomiczno-biznesowa, którą planował na wieczór burmistrz odbyła się bez przeszkód znał personalia robiących u Albrechta łotrów.

"Nie ma innej drogi. Ciała muszą zniknąć... Ulotnić się jak kamfora" – zawyrokował gospodarz – "Zbierajmy się do rzeczy, co?"

* * *

"Pod Piejącym Kurem" to była naprawdę porządna gospoda. Taaak. Ale o tym już jakby wspominano? W każdym bądź razie była po tej lepszej stronie srebrzystej Selintan. Tej gdzie budynki były zwykle murowane, a niektóre miały nawet szyby w oknach. Tej, gdzie brakowało przywiązanych do swojskości obywateli hołubiących kozy czy świnki. Tej, gdzie pijackie meliny i szulernie były rzadsze i nie wyglądały, jak jaskiniowe koczowiska ludzi pierwotnych. Tej, gdzie bezimienne trupy zwykle jednak budziły pytania. Ale nie było to miejsce całkiem beznadziejne. I w tym złudnie zdrowym, upudrowanym pozorami miejscu zalęgło się zepsucie. I dzięki niech będą za to bogom.

* * *

Opłacało się robić zakupy hurtem. Hurtowych bowiem ilości wszelkiego płótna, obrusów i kocy było potrzeba, żeby zebrać do kupy rozmemłane cielska zbójników i namówić je do nieprzeciekania na parkiet. Pomijając już wszystko, co było potrzebne, aby doprowadzić do porządku sam parkiet, stoły i okolicę ogółem. Ale było już lepiej. Właściwie to całkiem dobrze, kiedy załomotano w drzwi.

Nie kwapiono się z ich otwarciem. Ale tym razem pukacz był kapkę cierpliwszy. Nie skutkowało za pierwszym, drugim i trzecim razem. Opukiwanie drewna nie działało nawet i za czwartym. I dalej. "Panie Albrechcie, naprawdę nie powitacie gościa u progu?" – wujaszek znał ten głos. I poczuł, że dla międzynożnego zaworu nadchodzi właśnie najcięższa próba – "Halo, halo".
"Szybko, na zaplecze, raz!" – warknął kuchta, wskazując personelowi, by zwinął zwłoki.

"ŁUP!"

Złapana na gorącym uczynku gastronomiczna załoga wujaszka Alby skamieniała. Niektórzy ze zwolnionymi zawiasami w żuchwach. Przez grube na pół piędzi dębowe drzwi przebiły się dwie potężne graby i teraz, delikatnie jak przy masażu, wymacały i zrzuciły na ziemię blokujący wejście żelazny rygiel. A w moment potem do środka wtoczył się ich właściciel, autor przebojowego wejścia. Przy okazji z gracją wyjmując potężne drzwi z zawiasów i opierając je o ścianę. Był duży.
Nie, duży w zasadzie nie był. Duży – to można było powiedzieć o Rolandzie, czy Kumalu. Duży jakoś w ogóle tu nie pasowało. Gość miał ksywę 'Golem'. I nawet lotny Rost rozumiał, że miano tej uroczej postaci nie wzięło się z jakichś śmiesznych igraszek z jego nazwiskiem. Miało inne źródło.

"Za drzwi mój drogi ci nie oddam. Mówi się 'proszę', kiedy ktoś puka" – szpakowaty, elegancko przystryżony dżentelmen w czarnym wamsie wkroczył w progi karczmy moment po swym dobrze odżywionym towarzyszu – "Widzę, że praca wre przed wieczorem".
"Ile tylko mamy sił" – oznajmił grzeczniutko Albrecht licząc, że złapie wizytatora we wzrokowe sidła.
"Aż się z wysiłku zalałeś krwawym potem" – O'Neill roztarł butem czerwoną plamkę, która razem z kilkoma koleżankami ukryła się przed gorączkowym szorowaniem całej ekipy.
"Któryś się musiał pokaleczyć" – kuchta parsknął z dezaprobatą – "Głupole ciągle grają w noża, to wreszcie się któryś doigrał".
"Kto z Was moi drodzy taki pechowy?" – zimne, błękitne oczy urzędnika bystro świdrowały otoczenie – "Widzę, że jedna z księżniczek się zacięła. Ale chyba nie wrzecionem, prawda? Takie historie potem źle się kończą".
"Nie, panie" – Aeliana zaklęła w duchu zapominając o zakryciu rękawkiem zabandażowanej rany, którą sprawił jej jeden z rzezimieszków – "Jeden nachalny adorator zapomniał o manierach".
"Ci młodzi dzisiaj... Są okropnie niewychowani. Dobrze panienko, że nauczyłaś go moresu" – mężczyzna uśmiechnął się ujmująco – "Skoro do środka wszedł... Razem z zamkiem to nie mógł mieć dobrych zamiarów".

Cholera. Nie dość, że był bogaty i przy czterdziestce – mimo, że osiwiał – dalej zjadał kobiece serca jak miętówki to jeszcze był diablo spostrzegawczy. Choć z drugiej strony może miał po prostu czas przyjrzeć się drzwiom wcześniej, kiedy cierpliwie czekał na odźwiernego. Może tak, a może nie.

"Roland, gdzie Ty się tam chowasz, smyku?" – młokos wycedził na zapleczu ledwie szept, ot zaszurał zawiniętym w worki trupem po podłodze, a ten skurwiel go usłyszał? - "Chodź tu prędko".

Dexter namyślał się krótko. Szacował. Słyszał, że przed wejściem jest kilku żołnierzy. Dwóch gagatków, którzy podziwiali przy wejściu robotę Golema widział każdy. Z kuszami gotowymi do akcji przyciągali spojrzenia jak rozwścieczone, neonowe światła. Widząc ponure spojrzenie olbrzyma cofnął rękę.

"Jest zajęty, panie. Teraz w kuchni masa roboty" – zaszczebiotał szybko Albrecht – "Dla tylu dostojnych gości..."
"Dla tylu dostojnych gości potrzebny, Ci mój panie nawet Twój zacny, pewnikiem świetny w pitraszeniu przysmaków siostrzeniec?" – O'Neill poklepał gospodarza po ramieniu – "Nawet nie wiedziałem o jego kulinarnych talentach. No, ale rozumiem, że mieliście wcześniej gości..."
Spojrzeniem omiótł salę, zatrzymał się na rzuconej w kąt stercie kocy. "Głodomory, mieliście niezły piknik. Nie dziwota, że teraz musicie nadrobić braki w daniach. Zatem, nie będę przeszkadzał, bo czasu coraz mniej. Za dwie godzinki zjawią się pewnie panowie sprawdzić, czy cały lokal w porządku, czy wszystko gra. Będą to chcieli zrobić dokładniej niż ja, więc żeby było już bez żadnych zgrzytów. Proszę".

"Będzie lux, będzie wszystko lśniło, panie O'Neill" – zapewnił solennie karczmarz.
"Nie mam wątpliwości. Musicie tylko wstawić nowe drzwi na szybko. Ale to zaraz kogoś przyślę, bez obaw" – czarny wams i wypastowane laczki ruszyły ku drzwiom – "Aha. I jeszcze jedno".
"Tak, panie?"
"Syn burmistrza".

* * *


Czyszczenie, szorowanie, pucowanie. Zwykle czynności te były żmudne i trzeba było do nich zaganiać kijem, ale tym razem entuzjastów drapania parkietów i skrobania stołów nie brakowało. W trakcie zaś uciążliwego mycia i pucowania, nie odrywając naturalnie wzroku od obiektów troski, można było podywagować nad tym, gdzie ciała zniknąć powinny. Był kerinowy pomysł z konkurencją. Widowiskowy, a i owszem. Czy jednak warto było z jednego gówna pakować się w potencjalne inne? Sprzątać sraczkę beczką prochu? Jeśli nawet, wybór był. Po tej stronie rzeki dostać można było się "Pod Skruszoną Włócznię" – lokum zarządzane przez byłą poszukiwaczkę przygód i lokalny obiekt westchnień, w progi uczęszczanej przez dobrze sytuowanych dżentelmenów "Złotej Zorzy", albo do "Myśliwskiej". Ta wyróżniała się tym skromnym faktem, że stanowiła bazę wypadową dla lokalnej komórki Gildii Złodziei Greyhawk. Tak, podążając zaś hen dalej drogą kryminalną... Albrecht wiedział o lokalizacji kasyna – lepu dla wszelkiej maści łajdaków, acz operującego legalnie pod kuratelą kapłanów Norebo i innej szulerni – tej nielegalnej, równie łotrowskiej, acz robiącej zyski dla kleru Kurella. Były jeszcze dwa zamtuzy – lepiej obstawiony i lepiej utowarowiony, i ten drugi: z biedniejszą klientelą i starymi kurwami. I bimbrownia, była i bimbrownia. Coś jeszcze innego też być musiało, acz wypadałoby spytać w "Myśliwskiej" dokąd spływały haracze z tych miejsc. I katakumby, ktoś wspominał o katakumbach. Były. Po najeździe i towarzyszących mu pożarach, gdy masa budynków poszła z dymem i odsłoniły się ich fundamenty na jaw wyszło sporo korytarzy i piwniczek według plotek prowadzących gdzieś dalej. Głębiej. Gdzieś, gdzie prowadzić nie powinny. I może nie prowadziły, kto to mógł wiedzieć? Najlepiej znane były ruiny zhajcowanej świątynki Joramy, ale tam aż roiło się od "poszukiwaczy przygód" i innych pijaczków, którzy swoje birbancko-złodziejskie wypady z dala od oczu straży nazywali przygodą.
"Może o czymś zapomniałem..." – Albrecht wymieniał obrusy i zastawę jak maszyna, nie przestając trajkotać.
"Piece?" – spytała równie zajęta robotą Kerin.
Piece były. Kowalskie, bo gdzie w środku miasta szukać by huty? Co było jednak po kowalu, piekarni czy innym płatnerzu komuś, kto miał do załatwienia pięć poważnych spraw? Tu potrzeba było dużego, solidnego ognia. I takich okoliczności, które nie rozniosłyby się smrodem przez miasto. Kremujący ciała swych wiernych kapłani w świątyni Pelora i Wee Jas mieli po temu warunki. Ale coś podpowiadało albrechtowym słuchaczom, że nie mieli ochoty na kooperację. Tak czy inaczej...

* * *


"Syn burmistrza, Albrechcie" – O'Neill obserwował z uśmiechem jak jego rozmówca śmiertelnie blednie – "Nie zapomniałem o tym..."
"Nie-e..."
"Nie. Po prostu zostawiłem to na koniec" – spojrzenie mężczyzny zamiotło salę jak zimny podmuch – "Burmistrz powiedział mi dziś, że Robb ma być na kolacji. Przygotuj dodatkowe nakrycie przy głównym stole".
O'Neill uśmiechnął się raz jeszcze. I wyszedł.
 
Panicz jest offline