Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2012, 01:08   #285
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
ticking clock - tykanie zegara - uhr ticken geräusch - saat sesi - reloj tic tac - YouTube

Czas uciekał, serce biło jak młot a słowa biły jak młot. Zatrzymałem się po szaleńczym biegu. Dyszałem ciężko, krew z nosa i chyba ust kapała na podłogę starego schronu. Patrzyłem na demona. Postąpiłem krok w jego stronę. Wrócić. Wszystko odkręcić. Zatrzymałem się. Nie było już odwrotu. I tak to zrobi. Żeby pokazać, że z nim się nie zadziera. Jeszcze do niego wrócę. Połamię mu wszystkie kości. Co do jednej. Sprawię, że będzie błagał. Ale nie teraz. Musiałem przeżyć. Musiałem! Odwróciłem się gwałtownie. Zatoczyłem. Odciąłem moc. Skoczyłem do drabiny. Podciągnąłem się, ręce odmawiały posłuszeństwa. Zahaczyłem nogi o szczeble drabiny i podciągnąłem się. I jeszcze raz, gwałtownym wyrzutem ciała. Uciec. Biec. Musiałem na tym się skupić. Nie myśleć o tym co się tu działo. Demon nie ścigał mnie, nawet się nie poruszył. Na końcu spiralnej drabiny natrafiłem na metalową, pordzewiałą klapę. Uderzyłem w nią mocno, nic. Pchnąłem barkiem. Ani drgnęła. Usłyszałem klaskanie i śmiech "księgowego".
- Wieczne odpoczywanie zamienimy na wieczne cierpienie. A potem wypuszczę ją na ciebie. Obiecuję, Russelu Caine.
Wydostać się stąd! Po prostu wydostać!
- I tak byś to zrobił skurwielu...
Słowa wyrwały się same. Wtedy zobaczyłem przycisk obok klapy, uderzyłem w niego.
- Może jednak nie.
Może... Jak Mythos chciał we mnie zasiać niepewność. Na pewno! Nie mogłem już się zatrzymać. Do przodu! Uderzałem w guzik i w końcu usłyszałem zgrzyt. Klapa zaczęła się podnosić. Wyrzutem umęczonych mięśni ramion wyrwałem się na górę. Pomieszczenie. Duże, ciemne. Pachniało stara krwią i psującym się mięsem. Gdzieś huknęło. Rozglądałem się panicznie wyławiając jakieś stare maszyny, taśmociąg, haki pod sufitem i troje drzwi. Rzuciłem się w stronę bliższych. Gdy już byłem przy drzwiach znowu huknęło, tym razem rozpoznałem, że to wybuch gdzieś niedaleko. Pordzewiały hak upadł tuż przede mną, podniosłem go nie wiedząc czemu i pobiegłem dalej. Korytarz, długi, zakręcający, drzwi, pomieszczenie, wyraźniejszy odór gnijącego mięsa, jakieś ochłapy, skrzynie, następny korytarz i następny... Płuca bolały jakby miały zaraz eksplodować, mięśnie protestowały. Ból pozwalał nie myśleć. I w końcu dotarłem do wyjścia, przez otwarte drzwi wpadało światło ujawniając stojącą sylwetkę mężczyzny. Sylwetka podniosła karabin szturmowy do ramienia, powoli. Zadziałałem instynktownie. Wyrwałem cieniowi broń i rzuciłem się w bok kucając jakby ktoś był z tyłu. Karabin złapałem jeszcze w locie, krótko przymierzyłem i przestrzeliłem w kolano dla poprzedniego właściciela broni. Padł z krzykiem. Spojrzałem za siebie. Nikogo nie widziałem jednak w cieniach ktoś mógł się kryć. Podszedłem do "sylwetki". Moją ofiarą nie był żaden demon. Chłopak był młodszy ode mnie o parę lat, ładnych parę lat. Może nawet jeszcze się nie golił. Drżącą dłonią próbował wyciągnąć pistolet za paska. Kopnąłem go w rękę a potem w ranną nogę. I zacząłem pytać. Nie musiałem uciekać się do gróźb, był miękki. Pył na szachownicy. Należał do organizacji paramilitarnej współpracującej z MRem, obstawiał tę część ruin. Jego grupę napadły jakieś upiory i skrył się w ruinach. Gdzie wpadł na mnie. Mówił coś jeszcze o demonicznych ptaszyskach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że od początku słyszałem krakanie wydobywające się chyba z setek dziobów. Młody mówił dalej. Szybko, z wyraźnym bólem w głosie. Że nazywa się James Slayer, że ma rodziców, dziewczynę, chciał mi nawet pokazać jej zdjęcie. Ratował swoje życie. Nie wiem czy naprawdę widziałem go wcześniej z naziolami czy sobie to wyobraziłem. Skróciłem jego życie. Kolba uderzyła o ramię a między oczami trupa pojawiła się dziura. To był jego koniec ale sam ochłonąłem. Czułem się jak na jakimś haju gdy obszukiwałem trupa. Zdjąłem kurtkę, poplamioną na kołnierzu krwią by przykryć szpitalny dres. Wyjąłem z niej dwa zapasowe magazynki do M14, sprawdziłem też ten w karabinie. 51 kul ołowianych. Wyrzuciłem wszystko. Zabrałem za to fajki, "popularne" i zapałki. Do tego nóż, wojskową kosę, pakiet pierwszej pomocy i arafatkę. Pistolet zawędrował za pas. Glock 17, jak moja pierwsza spluwa. Załadowany po brzegi srebrnymi kulami. Założyłem też jego buty, o numer za duże, solidne wojskowe. Będzie w nich gorąco. Na koniec sięgnąłem po portfel Jamesa. Zdjęcie dziewczyny, chudej nastolatki, prawo jazdy, gumki i trochę kasy. Pieniądze przełożyłem do kieszeni a portfel rzuciłem na ciało. Odpaliłem papierosa dopiero za trzecim razem łamiąc drżącymi dłońmi wcześniejsze zapałki. Zostawiłem ciało za sobą, nie miałem wyrzutów sumienia. Wyszedłem z budynku


Niebo było czarne, ruszające się, składające się z setek, tysięcy ptaków. Słońce ledwo się przez nie przebijało, nie miałem pojęcia jaka jest pora dnia. Co raz któryś z nich pikował w dół, czasem po parę. Spojrzałem za tym, który kierował się niedaleko mnie. Wśród ruin, dość świeżych ruin leżały ciała. Większość dosłownie rozerwane na strzępy, niektóre wtopione w cegły, MR musiał użyć bomb zapalających. Nieumarli nie byli objęci konwencją Genewską a cywile po tej stronie rzeki byli spisani na straty. Rachunek zysku i strat. Kruk pikował prosto na najlepiej zachowane ciało jakby chciał się na nim pożywić. Zamiast tego wtopił się w kobietę, która zaraz po tym wstała. Nie był pierwszej młodości a wybuch wyłupił jej oko i pokiereszował strasznie twarz. Chociaż raczej nie sam wybuch a jego skutki. Kobieta stanęła niepewnie na nogach a jej ręce uległy deformacji, wyprostowały się gwałtownie i zlały w bezkształtną masę z niej zaczęły wyrastać kości w jakiejś chorej parodii kości. Straszydło rozejrzało się jedynym zdrowym okiem i zaczęło chodzić bez celu, chyba mnie nie zobaczył. Zacząłem się śmiać. Niezdrowym, obłąkańczym chichotem. bardzo ludzkim. Jego przyczyną nie było wszechobecne zniszczenie do którego przyczynił się MR i Neiman. Nie była to groźba Andreafusa, to, że najprawdopodobniej spełni swoją groźbę. Przypomniała mi się piosenka. Gdy się opanowałem ruszyłem przed siebie podśpiewując. Emily lubiła mój głos.
- Somewhere over the rainbow, blue birds fly
And the dream that you dare to why, oh why can't I?

Well I see trees of green and red roses too
I watch them bloom for me and you
And I think to myself
What a wonderful world


Z oczu płynęły mi pojedyncze łzy mieszając się z krwią zaschniętą na twarzy. Śpiewałem dalej idąc wśród ruin.

- Well I see skies of blue, and I see clouds of white
And the brightness of day
I like the dark
And I think to myself
What a wonderful world
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline