– Bacz na nogi, kapitanie! – ryknął, ile miał w płucach, kiedy tylko przeszło mu pierwsze zdumienie. Normalni inaczej byli wszak jeszcze na barce, a macki tuż przy kulasach Reissa. Czyli nie przywidziało się zestrachanemu marynarzowi, który podniósł alarm, coś zaiste pluskało się w wodzie. Coś bardzo paskudnego.
I dla swojego dobra powinno tam zostać, bo Spieler nie ograniczył się tylko do ryku. W tym samym niemal momencie z doskoku wywinął mieczem siarczystego młyńca, który przy odrobinie szczęścia powinien odrąbać oba ohydne ramiona.
Przez większość zawodowego życia aż nadto starczały mu własne pięści przyozdobione czasami mosiądzem, a na co lepsze okazje dębowa ćwiartka, więc nieczęsto w sumie coś odrąbywał. W jednym makabrycznym i dosyć dziwacznym wypadku trafił się kiedyś wściubiony nie tam gdzie trzeba nochal, zwykle kończyło się jednak w najgorszym razie na palcach i to raczej nieumyślnie. Ale tym razem taki właśnie miał zamiar, a siły też mu przecież nie brakło.
Liczył, że tak konkretnie potraktowane rzeczne paskudztwo zniechęci się na dobre do macania pokładu. Wtedy mógłby spokojnie znaleźć sobie wygodne miejsce przy drugiej burcie i wydatnie wspomóc jej obrońców, może nawet rozejrzeć się za jakimś bosakiem, żeby w pełni wykorzystać przewagę, którą jeszcze mieli.
Z drugiej strony nie zdziwiłby się wcale, gdyby w odpowiedzi wściekło się dokumentnie i zaatakowało z nową siłą, większą liczbą wężowatych kończyn, bogowie jedni wiedzieli, ile ich miało.
Szykując się pośpiesznie na taką ewentualność, raz jeszcze pogratulował sobie w duchu wyboru czytanki z księgozbioru spod znaku Vereny. Tym szczerzej, że przywdziewanie żelaznej kolczugi na środku rzeki zdawało mu się zbędnym luksusem. Na grzbiecie miał swoją wysłużoną kurtkę, w garści ostrą klingę. I tak ruszył żwawo do tańca. Czy to z rzeczną bestią, czy nadrzecznym mutanctwem, cokolwiek o nim jaśnie panujący sądził. |