Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-07-2012, 17:27   #290
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Za oknem szalała czarna nawałnica. Potężna. Mroczna. Na swój sposób imponująca.

Czym była? Ułudą? Tajemniczym, niezbadanym dotąd zjawiskiem atmosferycznym? Rzeczywistą apokalipsą? Choć z drugiej strony czy odpowiedź na to pytanie coś zmieniała? Sally Dean czuła, że z każdym oddechem oddanym tej przeklętej wyspie, z każdym calem jej przemierzonej powierzchni ona sama odpływa w niebyt szaleństwa. A kiedy opuszcza nas rozsądek i świadomość to czy nie jest to dla nas samych końcem wszystkiego?Tam gdzie kończy się „ja” kończy się przecież wszechświat.

Dla Sally Dean wszechświat pędził na ostatniej prostej. Czuła to. Tykanie zegara, którego nie dało się już zatrzymać.

* * *

Pierwsze miesiące w obozie jawiły mi się największym koszmarem. To nawet zabawne, jak klasyfikujemy cierpienie. Wydaje się nam, że osiągnęliśmy dno mąk i upodlenia kiedy nagle okazuje się, że to była dopiero rozgrzewka. Japończycy bywają mistrzami zadawania bólu, i to nie tylko tego fizycznego. Wyrafinowani, cierpliwi i skrupulatni w swoich poczynaniach, które niezmiennie traktują z nabożnością sztuki.

Cierpienie jest jak bezkresna studnia, dolna granica nie istnieje. Jest tylko ciągłe spadanie.

Sierżant upodobał mnie sobie już pierwszego dnia, kiedy przywieziono świeży transport kobiet. Zafundował mi „specjalnie traktowanie”. Nie będę wdawać się w szczegóły, bo nie to jest sednem. Kiedy byłam już strzępem człowieka, cieniem osoby, którą niegdyś znano, on po prostu przestał. Pozwolił mi odejść.

Oczywiście mijało się to z pełną wolnością, bo nadal ograniczały mnie ściany obozu ale dla mnie było to jednoznaczne z otrzymaniem przepustki do życia. Aktem łaski. Po razpierwszy od miesięcy zobaczyłam słońce i ludzi innych niż Ichiro-sama.

Cisnął wówczas me wychudzone ciało prosto w grząskie błoto i obdarzył kpiącym uśmiechem.

- U nas w Japonii mawiamy: pozostawiaj klatkę zawsze otwartą, Sally-chin – powiedział, choć nie mogłam pojąć sensu tych słów.

Zrozumiałam dość szybko.

Wydaje nam się, że osiągnęliśmy dno. Ale to tylko rozgrzewka.

Cierpienie jest jak bezkresna studnia, dolna granica nie istnieje. Jest tylko ciągłe spadanie.

Kilka tygodni później zapukałam do jego kwatery. Kiedy otworzył zastał mnie na klęczkach z czołem opartym o deski podłogi w pozie uległości i zaufania, jakim pies darzy brutalnego właściciela.

- Czy klatka nadal jest otwarta Ichiro-sama? - spytałam.

Przytuliłam policzek do czubka jego wypolerowanego na glanc buta a on w reakcji pogłaskał mnie po strąkach włosów w sposób, który można by pomylić z czułością. Krucha jest granica pomiędzy nienawiścią i wdzięcznością, zaufaniem i zdradą, pomiędzy cierpieniem i obojętnością. Japonia to dziwny kraj. Przez lata grzebania w ziemi próbowałam zgłębić jego naturę ale chyba olśnienie przyszło dopiero tam, w zakątku zielonego piekła. Każde wypowiedziane słowo ma kilka znaczeń, gest kryje w sobie drugie dno. Całe życie jest metaforą i niedopowiedzeniem a czyn, który ocieka krwią i echami krzyków może otrzeć się o poezję. Ichiro-sama był pianistą, a ja jego instrumentem i w całej odrazie jaką żywiłam do niego, a i do siebie samej, nie potrafiłam zignorować faktu, że stworzył dzieło sztuki. Zniszczył mnie, ale w sposób tak twórczy i wyrafinowany, że nawet ja musiałam w finale to docenić. Byłam w końcu naukowcem i patrząc na moje obozowe losy jako na eksperyment dochodziłam do ciekawych i jakże zaskakujących wniosków. Zdawało mi się nawet, że wreszcie poznałam siebie samą, że w każdy skrawek mojego umysłu zdołałam zajrzeć, dotknąć go i zbadać. Byłam księgą, którą przeczytałam tak wiele razy, że rogi powywijały się i pomięły a ja znałam na pamięć całostronicowe akapity.

Czy istnieje w ogóle granica między poczytalnością i szaleństwem? A może to ten sam stan funkcjonujący na różnych płaszczyznach środowiskowych? Kiedy trwa wojna przestawiają się po prostu trybiki w maszynie i wszystkich nas pochłania błogosławiony obłęd ponieważ trzeźwość umysłu nie byłaby w stanie znieść widoków i doświadczeń, jakim jesteśmy poddawani. Tak jest bardziej znośnie. Tak da żyć.
Zdziwiło mnie jeszcze jedno. Upór z jakim trzymałam się życia. Zdawać by się mogło, że po takich przeżyciach powinnam pragnąć śmierci. Ukojenia. Byłoby to zrozumiałe a nawet godne wybaczenia. Ale mnie prezentowało się ostateczną i najgorszą opcją. Chciałam żyć. Instynkty tkwiące we mnie, zwierzę tkwiące we mnie chciało żyć. To podstawowy i pierwotny odruch jaki nas determinuję, zatarty przez nudę i stagnację jaką niesie z sobą cywilizacja i pokój. Może wojna i chaos jest nam potrzebna? Może to naturalna kolei rzeczy, nieunikniona korekta w wykresie historii, aby pokazać nam z czego jesteśmy ulepieni i jaki jest sens tego wszystkiego? Bo koniec końców, czy nie chodzi tylko o to? Aby za wszelką cenę przetrwać? Czy nie wtedy dopiero żyjemy kiedy ocieramy się o śmierć? Czy potrafimy docenić blask słońca jeśli nie zanurzymy się w mroku?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 19-07-2012 o 17:48.
liliel jest offline