Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2012, 07:55   #201
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
Można powiedzieć, że do głównego obozowiska orków wpadli! Każdy w ręku miał prowizorycznie przygotowaną wybuchową butelkę, która miał podpalić w ogniu i rzucić w prezencie orkom zebranym przy wodzu. Plan prosty, plan który mógł okazać się niezwykle skuteczny…

Tak też uczynili, Knut jeszcze chwycił w drugą rękę głowę wodza, która miała powędrować jako kolejny prezent dla zielonoskórego towarzystwa. Nim orki zorientowały się w zamiarach grupy poleciała pierwsza salwa. Zebedeusz, a zaraz po nim Detlef rzucili swoje butelczyny.

Detlef trafił centralnie w łepetynę jednego ze stojących na skraju orków. Tamten zawył w ogromnym bólu, a jego głowa zmieniła się w płonącą pochodnię. Pozostali zostali jedynie nieco poparzeni i poranieni szkłem. No może jeszcze jeden z goblinów też mocniej oberwał, ale kto by tam zwracał uwagę na gobliny. Pewnie by mogli dłużej podziwiać to zamieszanie i biegającego z płonącą głową orka, gdyby nie Zebedeusz…

Żak popsuł całe zamieszanie, gdy jego butelczyna wpadła centralnie między zbiegowisko, wybuchając na poziomie głów orków. Wybuch ranił praktycznie wszystkich, trzech z zielonoskórych stojących najbliżej zdecydowanie najmocniej. Salę przeszył również ryk dowódcy. Przeraźliwy ryk osobnika, który zaczął płonąć, a nie miał nawet sił by gasić ten pożar. Chwilę później niedaleko od miejsca w które trafił Zebedeusz upadła kolejna butla, tym razem ta wyrzucona przez khazada. Kolejne dwa zielonoskóre, choć teraz bardziej ta skóra była ładniej przypieczona, cielska padły po wybuchu, bądź też ranione szklanymi odłamkami. Pozostali nieco się rozpierzchli, płonąc biegali jednak bardziej bez celu. Tylko niektóre, co inteligentniejsze osobniki pomyślały, by ruszyć w kierunku Runianki.

Teraz swe butelczyny podpalali i Franc z Knutem. Detlef trafił jednego z uciekinierów bełtem, w połowie jego drogi do rzeki. Zebedeusz ciął jakiegoś zagubionego snotlinga, a Durin dosłownie miażdżył goblińskie mordy.

Flaszka Knuta już płonęła, jeszcze spojrzał na głowę czarnego trzymaną w drugiej ręce, wciął kilkukrokowy rozbieg i rzucił… Butelka jednak, jak tylko opuściła rękę Knuta, wybuchła. Zaraz przy niej! Odłamki szkła wbiły się w ciało Knuta, mało tego Szłomnik poczuł ogromny ból w dłoni spowodowany łamanymi siłą wybuchu palcami. Chwilę później na domiar złego dłoń zaczęła płonąć. Knut zajął się gaszeniem obolałej, płonącej ręki, gdy rozkojarzony całą sytuacją Franc rzucił swoją butelką. Celował w rozpraszające się towarzystwo… nie trafił. Widać biegający przy nim Knut za bardzo go rozkojarzył.

Ale cóż, trzeba było kończyć dzieło, które się zaczęło. Każdy miał swoje sposoby, by je zakończyć. Knut kończył je, z bólem, uderzając dłonią o siebie. Franc ruszył w największe skupisko płonących zielonych ze swoim garłaczem, wypalając tak, by ustrzelić ich jak największą ilość. Skutecznie. Później chwycił dwuręczniak odcinając każdy łeb, który mu się nawinął. Detlef kończył urządzając sobie zabawę w strzelanie w uciekające orcze pochodnie. Durin kończył miażdżąc coraz to większe ryje. A Zebedeusz kończył tnąc te najmniejsze pokurcze. Żak też śmiało podążał w kierunku dopalającego się wodza, a właściwie to jego wisiorka. Jemu już to cacko nie będzie potrzebna. Archiemu się jeszcze przyda pewnie.

I tak w końcu zakończyli. Co miało zginąć, leżało teraz na ziemi i dopalało się lub wykrwawiało. Co miało uciec, uciekło w popłochu i nie prędko tu pewnie wróci. Knut ugasił dłoń, jednak była ona w opłakanym stanie. Nie mógł nią ruszyć, nie mógł na nią patrzeć, a co gorsza wiedział, że jedynym ‘medykiem’ został Franc. A ciul… przynajmniej będzie go gorzałką leczył, ta myśl jednak tylko nieznacznie poprawiła humor Szłomnika. Miał złe przeczucia co do sprawności dłoni, ale miał nadzieję, że się z tego wyliże.
- Moja rynka - jęknął Knut, niezainteresowany w tej chwili dalszym losem wyprawy, a skoncentrowany na swej kalekiej dłoni.
Detlef na medyka się nie nadawał, obszedł zatem wszystkie truposze i upewnił się, czy czasem który nie udaje. Powyciągał te bełty, które jeszcze się nadawały do użytku i, całkiem przy okazji, sprawdził, czy któryś z truposzy nie ma czegoś ciekawego w kieszeni lub przy pasie. Bohaterstwo bohaterstwem, a za coś żyć trzeba.
Zebedeusz wziął cacko które mogło ocalić miasteczko i ich. Przyjrzał mu się uważnie, oglądając je dokładnie. Spojrzał na trupa wodza i mruknął:
- Phi..jak zawsze dużo krzyczycie i pierwsi padacie. Zal.
Zebedeusz spojrzał na grupę i rzekł:
- Chwila przerwy i idziemy na górę. Czas zakończyć tą sprawę.
Słysząc jak że Knut jęczy podszedł do niego i rzekł:
- Do wesela się zagoi. Jak coś to hak Ci wstawimy i też będziesz groźny - uśmiechnął się przyjacielsko do Szłomnika. Obchodził go jego los, ale teraz był ważniejszy los ludzi w wiosce. Los jednostki schodził na dalszy plan, liczył się los grupy.
- Chędoż się - Knut odparł żakowi, siadając na kamieniu i dalej badając swą pokancerowaną rękę. Ból... do bólu się przyzwyczaił, zwalczył... cholera... odczuwał go już właściwie w każdym zakamarku poharatanego ciała. Lecz kalectwo - utrata dłoni - przysparzało go o zimny dreszcz. Jak może prosperować wojownik, rzemieślnik z niesprawną prawicą? Czy czeka go los żebraka? Albo śmieciarza, jeżdżącego po świecie z wózkiem? Obserwując nienaturalnie wykrzywiony kawałek mięsa, który kiedyś był jego ręką, Knut pierwszy raz w ciągu tej przygody naprawdę się bał.

Po pewnym czasie rany drużyny zostały opatrzone i nastał czas wypełniania celu misji.
- Weź to wyłącz! - rzekł Knut, wskazując w górę, ku kowadłu - I zrzućmy to ustrojstwo w przepaść! Utopmy w rzece! Żeby nie było burz, żeby nie było tałatajstwa, żeby niczego nie było!
Zebedeusz spojrzał na drużynę:
- To co gotowi na ostatni akt ? - zaśmiał się złowrogo
- Nie pyta, ino idzie! - Knut, będąc w podłym nastroju, powstał oparty o włócznię.
-Jestem Durin...- odezwał się niespodziewanie brodacz -Wcześniej to nie było okazji by zdradzić swoje imię...- dodał po chwili -Dziękuję, żeście mi poświęcili napar leczniczy. Nie zapomnę tego.- kontynuował z małymi przerwami na łapanie oddechu. Co prawda rany które odniósł były konsekwencją ataku orków, czyli próby udzielenia pomocy nieznajomym, ale w tak dogłębne przemyślenia krasnolud już się nie bawił.
-Co tu się w ogóle dzieje?- spytał nieco zdezorientowany.
Żak ukłonił się i przedstawił:
- Zebedeusz Archibald Lienz. Cóż mości Durin mogę rzec. Poza tym że tępimy zielone plugastwo, to jeden dzielny mąż z tym wisiorkiem - pokazał mu zdobycz - musi wejść na górę. Stanąć w miejscu gdzie pioruny dudnią i przypalają i przesunąć takie jedno mityczne kowadło. Proste i nieskomplikowane, choć czy to świecidełko jest na pewno tym za co je uważamy przekonamy się gdy ochotnik wejdzie pod piorun i przeżyje. Od takie proste? - uśmiechnął się szeroko żak - A właśnie ciągniemy losy czy chętny sam się zgłosi ?
- Detlef von Halbach - przedstawił się szlachcic. - A co do tego kowadła, to bardzo jest możliwe, iż tylko na krasnoluda działa magia naszyjnika. W końcu to krasnoludzkie dzieło. No i kogoś silnego potrzeba, by kowadło przesunąć.
Durin uniósł lekko brew zastanawiając się, czy Zebedeusz nie próbuje sobie z niego żartować. Nie wyglądał.
-Co do mego rodowodu to chyba nie ma nikt wątpliwości. Wejść tam mogę, lecz nie jestem wojakiem jakich wielu moich kuzynów. Zajmuję się historią. Jeśli będę w stanie pomogę. Jeśli nie starczy mi sił, cóż sami będziecie musieli się z tym uporać. Zatem jeśli to takie pilne, ruszajmy.
- Skończcie ino gadać! Ciągle gadać! - Knut był nerwowy jak nigdy do tej pory - Dajcie mnie te błyskotke, to ja pójdę. Trzeba nam już iść. Kowadło. I Bercika znaleźć. I Amira. Pochować, nie dać gnić jak psu.
Szłomnik zupełnie zignorował potrzebę przywitania się z krasnoludem. Mówił szybciej, bardziej mieszał mu się język. Twarz na przemian oblewała mu się rumieńcem i bladła, ciało zaczynały przebiegać dreszcze zwiastujące gorączkę. Bitewny wysiłek, wielokrotne rany, utrata krwi i szok po stracie przytomności objawiały swe skutki. Lecz nawet ranny, kaleki i chory wiedział, że należy wypełnić zadanie.
Zebedeusz spojrzał na Knut i rzekł:
- Może nasz Hrabia ma rację. Niech Khazad spróbuje - “będzie mi go mniej szkoda niż Ciebie towarzyszu” dodał w myślach - Krasnoludzkie dzieło, może uznać tylko Khazada za swojego “właściciela”. Chodźmy pierw na górę. Tu nie ma sensu dywagować.
Po tych słowach dał znak grupie żeby się ruszyła.
Knut sapiąc jak kocioł parowy, zataczając się i podpierając włócznią ruszył na górę.
Franc przysłuchiwał się “rozmowie” bez większego zainteresowania, za to skupiając uwagę na przeszukaniu zwłok i obozowiska. Opatrzył każdego jak umiał, aż że umiał niewiele i wódki mu było na byle draśnięcia szkoda...
- Franc Maurer - przedstawił się krótko brodaczowi - Ruszajmy. Jak się krasnoludowi nie uda, to poszukamy innych “ochotników”... -
Detlef, całkiem zadowolony z faktu, iż nie on dostąpi zaszczytu rozbrojenia kowadła, ruszył za innymi w stronę schodów. Na wszelki wypadek niósł załadowaną kuszę - w końcu niedawno słyszeli jakieś strzały.


===

Nowy towarzysz khazad, został wybrany na ‘ochotnika’ do dezaktywacji kowadła. Już, gdy mu to opowiadali na dolnym poziomie, brzmiało to wszystko mocno nierealnie i dość zastraszająco. Khazad jednak wiedział, że jego kuzyni mogli takie rzeczy uczynić. Jako historyk znał niejedną opowieść o takich przypadkach. Krasnoludzka myśl technologiczna nie raz wzbogacana była sztuką magiczną.

Durin spojrzał na przekazany mu medalion i od razu zauważył na nim krasnoludzkie runy. Zawiesił go na szyi. Jeżeli opowieść Zebedeusza nie wzbudziła w nim strachu, z pewnością wzbudziło go w nim, to co ujrzał gdy dotarł na szczyt. Wszystko było prawdą. Lejący się z nieba nieustannie deszcz, to jedno, już się do niego przyzwyczaił. Ale teraz ujrzał kowadło, kowadło w które raz po raz biły pioruny. Kowadło do którego zaraz miał po prostu podejść. Na domiar ujrzał też jednego ze swoich kuzynów. Zwęglonego całkowicie, domyślił się, że to był śmiałek, który próbował tej sztuki przed nim. Ziarnko niepewności jeszcze bardziej urosło w jego głowie. Ale oni patrzyli na niego, oni wierzyli w niego. Ruszył…

Każdy krok stawiał z ogromną uwagą. Każdy błysk i huk powodował chwilę zawahania i instynktowne odwrócenie głowy. Każdy krok powodował też, że z medalionu biła coraz wyraźniejsza poświata. Pokonał pierwszy stopień prowadzący do kowadła, kolejny. Wciąż szedł… wciąż żył… Dotarł do kowadła i… wciąż bez zmian… żył… nie wyglądał jakby wyskoczył z ognia.

Gdy zauważył, że ochrona działa zabrał się do próby zdjęcia kowadła z piedestału. Syczał, parskał, stękał, nawet pierdnął, ale nie miał takiej krzepy, jak większość jego kuzynów i nie zdołał podnieść kowadła. Jednak był khazadem, w krwi więc miał nieustępliwość i zaciętość. Okrążył więc je, podszedł do krawędzi, za którą już była przepaść. I z tego kawałeczku wolnej przestrzeni rozpędził się, próbując tym sposobem przepchnąć kowadło. Ruszyło… powolutku ale ruszyło w akompaniamencie parskania krasnoluda. Po chwili kowadło spadło z piedestału. Udało się.

W momencie gdy to zrobił pioruny przestały bić, a po krótkiej chwili deszcz przestał padać. Ciemne, złowrogie chmury zaczęły się rozpraszać. Po paru minutach nad pasmem górskim pojawiło się słońce. Jakże oczekiwane słońce… Dokonali tego. Wiele poświecili zdrowie, przyjaciół, ale wiedzieli iż uratowali bardzo wiele istnień. Niektórzy już po raz kolejny. Znów mogli czuć się bohaterami! Teraz jeszcze pozostało im uzyskać, poza duchową, także i materialną nagrodę za swe czyny.


Gdy pioruny przestały bić a ulewa ustała, Franc ostrożnie podszedł do piedestału, na który stało kowadło. Poklepał po plecach Durina, jednocześnie spoglądając w dół, czy aby nie widać gdzie podziało się kowadło.

- Dobra robota! Musimy za to wypić. I za poległych. Za nich tez trzeba wychylić kolejkę. I za zwycięstwo. I za śmierć zielonym! I z a parę innych rzeczy też…
- To kowadło nie powinno wpaść w niepowołane ręce. Dobrze było by je odnaleźć i gdzieś ukryć, albo przekazać komuś, kto będzie wiedział jak je zabezpieczyć. -


Franc miał zamiar zabrać z jaskiń wszelkie kosztowności i alkohol jakie znajdzie. Na początek można zobaczyć czy skwarek nie ma czegoś przy sobie. W końcu złot chyba się nie stopiło? Jeśli udało by się jeszcze cos znaleźć i dopasować ze stalowego pancerza, to tez przywłaszczy. Na proch i kule nawet nie liczył, ale zawsze jest nadzieja.

- Ruszajmy do miasta. Ten wisiorek jest spor war a Ja chce swoją swoja część. Podróże z wami to strasznie niebezpieczne zajęcie, musze się odpowiednio do nich wyekwipować. A wódka tania nie jest… -
- Trzeba sprzedać, co się da - poparł go Detlef. - Mikstury są kosztowne, medycy jeszcze drożsi, no i braki w sprzęcie trzeba uzupełnić. No i, tak jak Franc powiada, coś nasza grupka kłopoty na siebie ściąga, niczym to kowadło - pioruny. Na kolejne zdarzenia trzeba się odpowiednio przygotować.

-Cieszę się, że mogłem pomóc.- rzekł zadowolony z siebie krasnolud. Na czole, karku i plecach miał masę kropli potu. Dawno się tak nie zmęczył, jak tego dnia. Widok wyglądającego zza chmur słońca musiał cieszyć mieszkańców miasteczka u podnóża gór.
-A! Póki pamiętam...- rzekł zdejmując z szyi wisior, który uratował go od spopielenia. Spojrzał z wielkim żalem na błyskotkę dokładnie, wziął głęboki wdech i oddał Zebedeuszowi.
-Czas ruszać w drogę. Miło było was poznać.- skinął im głową, po czym zabrał swój młot, tarczę, którą sobie przywłaszczył po drodze na górę od jednego z zabitych w walce orków i ruszył powoli w stronę wyjścia z jaskini.
Zebedeusz podziękował za błyskotkę. Liczył że może pewnego dnia dowie się o niej więcej. Był uczonym i chciał poszerzać swoją wiedzę. Nie zamierzał dywagować gdzie się udać, bo to było mu totalnie obojętne. Liczyło się to że udało się wypełnić misję.
- Fakt czas ruszać. Albertowi na pewno przyda się pomoc, chętnie mogę pomóc mu iść - rzekł - A i napić by się zdało bo suszy mnie już w gardle - co jak co ale wódki, piwa i dziewek Zebedeusz nigdy nie odmawiał, chociaż wolał pić samemu.
“Ciekawe gdzie jest Bell” - po raz pierwszy poczuł się samotny.
- Dobrześ, krasnoludzie, zrobił - rzekł Knut, oparty o ścianę, mimo bólu i gorączki zaczynając doceniać fakt zwycięstwa - A w ogóle to jam jest Knut. Dobrześ to kowadło zrzucił. Takich kowadeł w ogóle nie powinni robić.
Po czym pokulał się w dół schodów, mimo obrażeń chcąc pomóc w transporcie rannych i zabitych towarzyszy. Na odchodnym dodał jeszcze:
- Takich naszyjników też nie. Zakopać toto w głuchym lesie. Ot co!
Ale nie miał siły kłócić się o błyskotkę.
- Co masz zamiar z tym zrobić, Zebedeuszu? - spytał Detlef. - Zachować na pamiątkę, czy też wrócić tu za jakiś czas i poeksperymentować?
- Mam znajomego w Nuln, być może będzie mógł mi coś więcej powiedzieć o tej błyskotce. Najprędzej zostawię sobie na pamiątkę. Ku pamięci, co przeżyłem - odpowiedział żak szlachcicowi.
 
AJT jest offline